Małżeński krzyż

Elżbieta i Piotr Krzewińscy

publikacja 28.02.2010 21:23

Czasem w małżeństwie jest bardzo trudno iść obok siebie. Ale przeważnie ta trudność wynika z unikania krzyża, a nie z niesienia go.

Miłość Jakub Szymczuk/Agencja GN Miłość

 

Ela

Myślę, że rzadko kiedy nowożeńcy w dniu ślubu zdają sobie sprawę, co ich czeka. Niby w swoim życiu, czasem w najbliższej rodzinie, czasem w dalszym otoczeniu spotykają małżeńskie krzyże, ale nie sądzę, by zdawali sobie tak naprawdę sprawę z tego, że od dnia ślubu i w ich miłości, w ich małżeństwie on się pojawi.

Może to i dobrze? Błogosławiona niewiedza, dzięki której człowiek może z dnia na dzień żyć – i z dnia na dzień mierzyć się ze swoim krzyżem.

Jestem mężatką od 18 lat i kiedy ślubowałam mężowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci nie patrzyłam na to jak na coś, z czym mogę kiedykolwiek mieć problem. Wiedziałam, że będą chwile dobre i złe, ale nie patrzyłam na ich przeżywanie jako na moment krzyżowania mojego egoizmu, moich wad i słabości. Sądziłam wtedy, że dam radę, że z mojej strony jest tyle miłości i dobrych chęci, by przyjąć drugiego człowieka, że automatycznie oznacza to: „żyli długo i szczęśliwie”.

Okazało się jednak, że tkwiłam w wielkim błędzie zarówno co do samej siebie, jak i co do bycia z drugim człowiekiem – i dla drugiego człowieka. A kiedy pojawiły się dzieci i przybyło obowiązków, okazało się, że i macierzyństwo może być niezłym ciężarem – dla mojego wygodnictwa, lenistwa, egoizmu.

Z czym było mi najtrudniej? Z przyjęciem prawdy o sobie – że wcale nie jestem taka dobra, pracowita, czuła, kochająca, pełna akceptacji, empatii i dobrych uczuć dla ludzi mi najbliższych. Uciekałam więc od sytuacji, w których ta prawda stawała mi przed oczami, w których tę prawdę widziałam w zachowaniu dzieci i męża – w ich reakcji na mój gniew, krzyk, niecierpliwość, lenistwo.

Nie chciałam się zmierzyć z ich smutkiem i bólem, gdy doświadczali mojej słabości, gdy dotykało ich zło z mojej strony. Uciekałam w iluzję, że to ja jestem ta biedna i pokrzywdzona przez los, przez obowiązki małżeńskie, które nie pozwalają mi się realizować. Uciekałam od obowiązków, przerzucając je na męża. Uciekałam w świat, gdzie byli ludzie mi obcy, nie znający mnie tak dobrze, jak najbliżsi, podziwiający mnie za rzeczy błahe i powierzchowne.

Uciekałam, bo nie rozumiałam, że jedynie miłość najbliższych mi ludzi da mi tę pełną akceptację mojej osoby, akceptację, bez której nie ma nawrócenia, rozwoju duszy.

Teraz, patrząc wstecz, mogę jedynie nieustannie dziękować Bogu za każdy przeżyty wtedy krzyż, każdy trud, który kruszył moje skorupy, zdejmował maski z mojej twarzy. Mogę nieustannie wielbić Boga za miłość męża i dzieci, która pomogła mi zaakceptować moje własne słabości i braki.

 

Miłość jest czymś niepojętym, niczym niezasłużonym. Miłość najbardziej uczy pokory wobec niej samej. Nie mam słów, by opisać, jak niegodnym czuje się człowiek, gdy doświadcza prawdziwej miłości: tej, która jest cierpliwa, łaskawa, nie szuka swego, nie dopuszcza się bezwstydu, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy i nieustannie pokłada w człowieku kochanym nadzieję... I ta niegodność nie poniża, ona wskazuje na prawdę o byciu tylko prochem i pyłem, ale prochem, z którego zakochany Bóg stworzył Kogoś – człowieka.

Czasem w małżeństwie jest bardzo trudno iść obok siebie. Ale przeważnie ta trudność wynika z unikania krzyża, a nie z niesienia go. Niesienie krzyża, gdy obok jest drugi człowiek, staje się czymś normalnym. Krzyż niejako schodzi na dalszy plan, bo najważniejszy staje się ten, który idzie obok. Małżeństwo nauczyło mnie, że ciąży jedynie ten krzyż, na którym się skupiam. Ten, który niosę, jest tym lżejszy, im więcej jest obok mnie osób, które kocham, a zwłaszcza gdy jest obok mnie mój Umiłowany.

Piotr

Czym jest dla mnie krzyż w małżeństwie? Bardzo trudno jest określić definicję krzyża w małżeństwie. Czy jest to to, co muszę robić wbrew swojej naturze, czy konieczność odsuwania na dalszy plan moich prywatnych planów, przyzwyczajeń, zainteresowań? Po chwili zastanowienia okaże się, że tzw. krzyż w małżeństwie nie będzie się różnić od krzyża przeżywanego w życiu w samotności. Przecież w życiu (każdym) nie można robić tylko i wyłącznie tego, na co akurat przyjdzie ochota. Wszędzie obarczeni jesteśmy jakimiś obowiązkami, powinnościami, czy normami zachowań i działań. Małżeństwo i wynikające z niego obowiązki są więc konsekwencją dokonanego kiedyś przeze mnie wyboru drogi życia. Czy jest to droga łatwiejsza, czy trudniejsza? Nie wiem. Nigdy jednak nie żałowałem tej decyzji.

Dobre małżeństwo, a częścią takiego mam szczęście być, niezmiernie pomaga takie krzyże przezwyciężać, sprawiać, że ich niesienie jest łatwiejsze. Czyż nie jest wspaniałym mieć u swego boku kogoś, kto pomoże, wesprze w chwili potknięcia czy upadku, czy nawet pomoże dobrą radą, kiedy coś nie wychodzi, trapi. A w końcu z czym porównać radość nowego życia, patrzenia jak się rozwija, dorasta. Zapominam o ciężkiej pracy, trudnościach, kłopotach – są one naturalną częścią każdej drogi.

Z drugiej strony, czy w kochającym się małżeństwie można mówić o krzyżu poświęceń? Skoro jesteśmy jednym, to czy można poświęcać się dla samego siebie? Krzyżem stanie się to wtedy, gdy na wierzch zacznie wychodzić egoizm, Moje Ja. Kiedy zacznie padać, rozsypywać się jedność małżonków. Co wtedy zrobimy? Gdzie w tym wszystkim będzie Chrystus? Oby jak najbliżej...