Odchodzi ojciec

Piotr Blachowski

publikacja 26.03.2010 14:53

Jeżeli w przypadku odejścia bliskiej osoby można mówić o satysfakcji, to tylko przez pryzmat tego, że umożliwiłem Ojcu odejście w warunkach takich, o jakich zawsze mówił: pogodzony z Bogiem i zaopatrzony w Sakramenty odszedł do Boga w swoim mieszkaniu, w swoim łóżku.

Odchodzi ojciec Henryk Przondzio/Agencja GN

Urodził się podczas pierwszej wojny światowej w czasie, kiedy jeszcze nie było wiadomo, na czyją stronę przechyli się szala Wojny Narodów. Gdy skończył 7 lat rodzinę zaczęły dotykać różne dramaty związane z kryzysem lat 20-tych. Kryzys doprowadził wiele rodzin na skraj bankructwa, biedy i nieszczęścia. W tym czasie zmarł jego ojciec, pozostawiając pięcioro dzieci i matkę na łasce i niełasce dalszej rodziny. Od dziecka pracując, jakoś przebrnął okres szkoły powszechnej, a po jej ukończeniu dostał się pod opiekę ważnego i możnego handlowca, który umożliwił mu naukę w szkole handlowej. W sumie w tym zawodzie przepracował później prawie 60 lat.

Druga wojna światowa zastała go w wojsku polskim. 18 września dostał się do niewoli niemieckiej, co po części można uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności wobec wejścia 17 września Rosjan do Polski. Zwolniony z niewoli wrócił do domu i do handlu. Pracował do 25 czerwca 1942. W międzyczasie ożenił się ze swoją współpracownicą, z którą przeżył wspólnie prawie 60 lat. W 1942 roku został przymusowo wcielony do wojska niemieckiego, z rozkazem wyjazdu do Normandii. Skierowany do regimentu łączności, czyli tzw. służb pomocniczych, z zakresem ćwiczeń rekruckich, przeszkoleń. Po urlopie i powrocie do jednostki trafił na rozkaz wyjazdu z transportem do Rosji. Przed Kijowem cały transport skierowano na front. Kolejna niewola, tym razem rosyjska. Z niewoli, jak wielu Polaków, dotarł do tworzącej się Armii gen. Andersa. Przeszedł z Rosji do Włoch, później do Francji, by po raz kolejny dostać się do niewoli, ponownie niemieckiej, gdzie przetrzymywany był do zakończenia wojny. No i radość, można wrócić do Polski, do żony i rodziny. Planował powrót do swojej pracy, ale dawnych pracodawców już nie było (wyemigrowali lub nie przeżyli). Nie mając żadnych możliwości wyboru, podjął pracę w ramach „socjalistycznego nakazu pracy”.

Jakoś przetrwał kolejny trudny okres, by na początku lat 80-tych odejść na zasłużony odpoczynek emerytalny. Czy w godnych warunkach? Trudno określić mianem „godne” warunki życia emeryta z tak burzliwą przeszłością, ale trzymał się dzielnie. Pozwoliła mu na to miłość, w której przeżył 56 lat, do momentu, kiedy pożegnał się na zawsze – w rozumieniu ziemskim – z małżonką. Jej odejście nie było łatwe, przez ponad 6 miesięcy opiekował się nią, nie dosypiał, leczył, był dla niej pielęgniarzem, kucharzem, lekarzem. Teoretycznie po jej odejściu mógł odpocząć, ale zamknięcie się ze swoimi wspomnieniami i myślami nie byłoby dobrym rozwiązaniem dla ówczesnego 83-latka. Na szczęście pozostali mu synowie z rodzinami i ukochany ogródek. Więc trwał dalej, radząc sobie nieźle, sam sobie gotując, odwiedzając swoje siostry, swoje dzieci, wnuki, by zapełnić pustkę w samotnym już życiu. Jednak to wszystko, co go do tej pory dotknęło, to nie był koniec jego doświadczeń. Nieszczelności instalacji gazowej spowodowały wybuch gazu, a co za tym idzie zniszczenie domu, w którym przeżył 45 lat. Szpital, opieka, mieszkanie „kątem” u syna, to nie był szczyt jego marzeń. Jego poparzone dłonie długo nie mogły normalnie funkcjonować.

Tutaj zaczyna się moja część opowieści. Opieka nad ojcem, pomoc w przeprowadzce do nowego mieszkania, załatwianie wszystkich spraw związanych z przemeldowaniem, kredytem dla 88-latka, to obowiązki, które spadły na mnie. W końcu wszystko udało się załatwić i wreszcie nastąpiła przeprowadzka do nowego lokum. Początkowo bardzo niechętnie, z oporami, ze strachem – jak to będzie. Później już tylko zadowolenie z własnego mieszkania, umeblowanego sprzętem z poprzedniego domu. Ale były też ciosy, które przeżywał w samotności. Ponieważ należał do rodziny długowiecznych, zawsze miał wrażenie, iż jest jeszcze młody, aż do momentu, kiedy odeszła jego starsza siostra, a rok później młodsza.

Wtedy coś w nim zaczęło pękać. Zauważałem pierwsze symptomy zapominania, ucieczki w przeszłość. W zasadzie przez ostatnie trzy lata swojego życia żył ciągle w żałobie, praktycznie co roku żegnał kolejną osobę ze swej długowiecznej rodziny. Nie pozostawał sam ze swymi myślami, miał odwiedziny codziennie, wyjeżdżał z nami na działki, do brata, do mnie, ale to już było dla niego męczące. Niejednokrotnie słyszałem z jego ust, że ma już dość życia, dość przeżyć. Uciekał w swoje wspomnienia z pracy, z wojska, z wojny.

I wreszcie przyszedł ostatni rok jego życia, rok, w którym już nie zawsze panował nad swoimi emocjami, zdrowiem. Do września jakoś jeszcze funkcjonował, sam sobie przygotowywał śniadanie, ale już – poza opieką rodziny – miał zapewnioną opiekę zawodową. W październiku przewrócił się. Zawiozłem go do szpitala z prawie całkowitą dysfunkcją chodzenia. Tam zaczęły się jego urojenia, chorobliwe stany emocjonalne. Po trzech dniach pobytu, szpital – najwyraźniej chcąc się go pozbyć, by nie pogorszyć sobie statystyki – postanowił wypisać go do domu. Tylko dzięki perswazji zatrzymano go jeszcze przez następne trzy dni. Niestety, później został wypisany i na noszach przewieziony do domu. Zaczął się ostatni etap życia, powolne odchodzenie do Pana.

Leżący, nie potrafiący sam wokół siebie niczego zrobić, zdany tylko i wyłącznie na nas i opiekę, i to paliatywną, z pampersami, karmieniem, przebieraniem, obmywaniem. Postanowiłem – widząc, że zbliża się koniec – bywać w miarę moich możliwości jak najczęściej i najdłużej. Rozmowy, modlitwy, przerywane wspomnieniami. Starałem się zabezpieczyć nie tylko jego ciało, ale również duszę, modląc się razem z nim, przynosząc mu Chrystusa (jestem szafarzem), starając się, by to odchodzenie nie było dla niego trudne. Co  dla mnie było najtrudniejsze? Świadomość tego, że odchodzi ojciec, z którym wspólnie przeżyłem ponad 50 lat, że część historii odejdzie z nim bezpowrotnie, a ze spraw codziennych – przebieranie (całkowite), zmienianie pampersów itd. Pozostało mi jednak w pamięci jego odchodzenie, słowa, które pamiętam i które zapisałem. Jeżeli w przypadku odejścia bliskiej osoby można mówić o satysfakcji, to tylko przez pryzmat tego, że umożliwiłem Ojcu odejście w warunkach takich, o jakich zawsze mówił: pogodzony z Bogiem i zaopatrzony w Sakramenty odszedł do Boga w swoim mieszkaniu, w swoim łóżku. Odchodził jak żył, cicho, bez gwałtownych uniesień, pogodzony z życiem i rodziną, w przekonaniu – przez ostatnie dwa tygodnie życia – że to Wielki Piątek. Ostatnie słowa, które przytomnie wypowiadał, to Amen i Alleluja oraz nasze imiona, moje i brata. Odszedł na dzień przed urodzinami nieżyjącej od 11 lat żony. Teraz mam świadomość, że nie tylko odszedł do domu Ojca, ale że spotkał się ze swoim rodzeństwem, rodzicami, a przede wszystkim, że zdążył na urodziny swojej żony.

Żal? To oczywiste, strata matki czy ojca to zawsze trauma, żal, że zostały sprawy, których nie omówimy, żal, że jej czy jego nie ma już z nami. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się ponownie, by kontynuować niedokończone rozmowy, by powiedzieć sobie to, czego nie byliśmy w stanie tu, na ziemi.