Na ostatnią drogę

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 26.03.2010 21:48

Nad grobami stawiamy krzyż, bo on jest kluczem otwierającym bramy śmierci.

Na ostatnią drogę Józef Wolny/Agencja GN

W jednej z parafii, w której byłem wikarym, wydarzył się tragiczny wypadek. Zginęło młode małżeństwo i ojciec jednego z małżonków. Dzień przed pogrzebem proboszcz zapytał, co ma powiedzieć w kazaniu. Zobaczyłem w jego oczach autentyczną bezradność. Kiedy patrzyłem na trzy trumny w kościele i szlochających bliskich, zrozumiałem, że w obliczu śmierci nie mamy nic sensownego do powiedzenia poza Ewangelią. W głowie kołatały mi słowa: „Panie, do kogóż pójdziemy?”. Wszystkie inne formy pocieszenia są tylko lepszym lub gorszym środkiem znieczulającym.

Sednem jest miłość

Krzyże stawiamy nad grobami naszych bliskich, krzyże pojawiają się w miejscu tragicznych wypadków na naszych drogach. Kształt krzyża mają pomniki poległych na Wybrzeżu w 1970, w Poznaniu w 1956, górników z „Wujka”, i tak wielu innych ofiar niesprawiedliwości czy wojny. W obliczu śmierci szukamy nadziei w tym najświętszym znaku, który dosłownie oznacza przecież narzędzie tortur, szubienicę. A przecież z tego drzewa boleści i hańby płynie Dobra Nowina. Krzyż mówi: „śmierć to nie wszystko, jest coś więcej. Jest drugi brzeg, nie idziemy w nicość, w proch, idziemy do domu”.

Nadzieję na pokonanie naszej śmierci daje śmierć Chrystusa. To jeden z tajemniczych paradoksów chrześcijaństwa: życiodajna śmierć. Jakimś przybliżeniem do tej tajemnicy są sytuacje, w których ktoś oddaje za kogoś życie. Przypomnę tylko dwie, ale zdarzyło się ich i zdarza wiele. Św. Maksymilian Kolbe, więzień obozu zagłady, dobrowolnie poszedł na śmierć za innego więźnia. Św. Joanna Beretta Molla, młoda matka, poświęciła swoje życie, aby donosić ciążę. Tuż po porodzie zmarła na raka macicy. Wolała narazić swoje życie, niż zabić dwumiesięczną córkę rozwijającą się w jej łonie, co doradzali lekarze.

Nie ma większej miłości niż ta, gdy ktoś życie swoje daje za innych. To, co stało się na krzyżu, jest najdoskonalszym wypełnieniem tej zasady. Sednem tajemnicy krzyża nie jest cierpienie, umieranie i śmierć, ale miłość. Jezus oddaje swoje życie za innych. Czyni to świadomie i dobrowolnie. Ofiaruje się za wszystkich, ofiaruje się za mnie. Jest to akt miłości Boga, który przyjął nasze śmiertelne ciało i dlatego umarł jak każdy człowiek. Ale znaczenie tej śmierci jest uniwersalne. Zadał śmierć ludzkiej śmierci. To, co wyglądało na całkowitą klęskę, było niepojętym zwycięstwem. Miłości nad nienawiścią, przebaczenia nad przemocą, prawdy nad kłamstwem, życia nad śmiercią. Rozumiemy to wyraźniej z perspektywy zmartwychwstania Chrystusa. Zrozumiemy w pełni dopiero na końcu czasów.

Nigdy nie nauczę się umierać

Kultura, w której żyjemy, albo uważa śmierć za coś wstydliwego, albo czyni z niej element widowiska. W kinie, w telewizji śmierć bywa często spektaklem służącym rozrywce widzów znudzonych życiem. Coraz powszechniejsze są kremacje ludzkich zwłok. Czy nie jest to jakaś forma desakralizacji śmierci i ludzkiego ciała? Ksiądz pracujący u naszych południowych sąsiadów opowiadał, że rodzina czasem nie odbiera ze szpitala ciała zmarłych. Płacą za całkowitą utylizację zwłok, zmarły nie ma ani pogrzebu, ani grobu. U najstarszych ludzkich plemion można zaobserwować zwyczaj pochówku ciał. To dla antropologów sygnał, że mamy do czynienia z człowiekiem. W każdej religii istnieją rytuały związane ze śmiercią. Bo ludzka śmierć nie jest tylko faktem biologicznym, jest zawsze metafizycznym pytaniem o ostateczny sens życia, jest wydarzeniem duchowym. Eutanazja czy wspomagane samobójstwo to także próby „pozbycia się” tajemnicy śmierci. To, co ogłaszane jest jako uczynienie śmierci bardziej godną, jest w istocie jej „odczłowieczaniem”, oznacza bowiem „banicję miłości” w obliczu cierpienia i umierania. „Dehumanizacja śmierci pociąga za sobą dehumanizację życia” – pisał przed laty kard. Ratzinger.

Światło płynące z Ewangelii ma kształt nadziei. Chrześcijanie nie udają, że wiedzą, co jest po drugiej stronie. Nie wiemy, ale nie tracimy ufności. Spodziewamy się po Bogu, że poradzi sobie z naszą śmiercią. Tak jak poradził sobie z ludzką śmiercią swojego Syna. Nie wszyscy dostrzegają tę nadzieję, bo pozornie po śmierci Chrystusa nic się nie zmieniło. Życie jest nadal wędrówką na spotkanie śmierci. Ludzie giną w wypadkach, na wojnach, rak zbiera obfite żniwo w szpitalach. Nasze zegarki i kalendarze nieuchronnie odmierzają czas, który pozostał nam do daty, którą wypiszą nam (daj Boże!) na nagrobku. Śmierć budzi lęk. Nawet święci się bali. „Nigdy nie nauczę się umierać” – wyznała św. Teresa z Lisieux. Jezus też czuł trwogę przed śmiercią. Doświadczył całej grozy ludzkiego konania. Jego martwe ciało zostało zdjęte z krzyża, owinięte w płótna i złożone do grobu. Tam nie było żadnej inscenizacji, żadnego udawania. To wyglądało na koniec historii Jezusa. Kiedy patrzymy na trumnę lub urnę z prochami czy grób, też się nam wydaje, że to koniec.

Śmierć była i pozostaje złem. Pojawiła się na świecie jako skutek grzechu. Krzyż nie oznacza gloryfikacji śmierci. Św. Paweł zapowiada: „Jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć” (1 Kor 15,26). A więc śmierć jest wrogiem (!) człowieka i Boga. Wrogiem, który nie został jeszcze całkiem pokonany, ale wiadomo, że już przegrał. Chrześcijaństwo nie głosi pochwały śmierci, przeciwnie, jest hymnem na cześć życia. Wyznajemy w credo, że Jezus przez swoją śmierć „zstąpił do piekieł”. Owe „piekła” oznaczają Otchłań (Szeol) – mroczną krainę śmierci i oddalenia od Boga. W Chrystusie Bóg wkroczył w tę dolinę śmierci, aby także ją uczynić miejscem swojej obecności. Na prawosławnej wielkanocnej ikonie Anastasis widzimy Jezusa, u którego stóp leżą strzaskane wrota śmierci. Jezus wyciąga dłoń w stronę Adama i pozostałych mieszkańców „piekieł”. Wyprowadza ich stamtąd i prowadzi w stronę światła. Dobry Pasterz odnajduje owcę zagubioną we własnej śmierci, bierze ją na ramiona i niesie do domu.

Babcia z krzyżem w dłoni

Święty Paweł fascynował się tajemnicą śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Powtarzał w swoich listach, że istotą chrześcijańskiej egzystencji jest złączenie się na śmierć i życie z tajemnicą Paschy Jezusa. „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6,3). Co znaczy być zanurzonym w śmierć Chrystusa? To zgoda na naśladowanie Jezusa, na pójście za Nim drogą miłości. A miłość oznacza „umieranie”, czyli wyrzekanie się siebie dla drugich, dla prawdy i sprawiedliwości. Chodzi o „umieranie” mojego egoizmu, żądzy panowania, pychy i wszelkich innych grzechów. Śmierć chce nas ograbić z życia. Zostaje ona pokonana wtedy, gdy człowiek idzie konsekwentnie drogą Chrystusa, czyli tak jak On powierza swoje życie Miłości. Kto w ten sposób traci swoje życie, ten je zyskuje.

Chrzest, czyli „zanurzenie w śmierć Chrystusa”, można porównać do szczepionki. Dzieciom podawane są zarazki groźnych chorób, aby wytworzyć w ich organizmie przeciwciała, które w momencie ataku choroby ruszą do obrony. W chrzcie zostajemy „zarażeni” śmiercią Chrystusa, tą śmiercią, która została już pokonana przez Jego krzyż i zmartwychwstanie. Dzięki temu śmierć jest pozbawiona swojego śmiercionośnego jadu. Chrześcijaństwo odrzuca się czasem z powodu krzyża, mówiąc, że jest znakiem zaprzeczenia życia. „My natomiast chcemy pełni życia, bez ograniczeń i wyrzeczeń. Nie pozwalamy, aby ograniczały nas nakazy i zakazy – tak mówiono i mówi się nadal. Wszystko to brzmi przekonująco i kusząco. Jest to język kusiciela, który mówi: »Nie dajcie się zastraszyć! Jedzcie spokojnie ze wszystkich drzew w ogrodzie!«. Tymczasem prawdziwym wielkim »tak« jest właśnie krzyż, to krzyż jest prawdziwym drzewem życia. Życie zyskujemy nie przez to, że staramy się nim zawładnąć, lecz oddając je w darze. Miłość jest dawaniem samego siebie i dlatego jest drogą do prawdziwego życia, symbolizowaną przez krzyż” (Benedykt XVI).

Nad łóżkiem mojej babci Marii wisiał kilkucentymetrowy krzyż. Kiedy zbliżała się pora jej śmierci, chciała go mieć pod ręką i prosiła, aby włożyć go do jej trumny. Bliźniaczy krzyż miał jej mąż, mój dziadek, który umarł wiele lat wcześniej i został z nim pochowany. Oba krzyżyki przez wiele lat wisiały nad ich łożem małżeńskim. Dostali je podczas jakichś rekolekcji i, jak przekonywała babcia, były związane ze specjalnym błogosławieństwem na godzinę śmierci. „Dzieci, to jest mój krzyżyk na ostatnią drogę” – mawiała. Pochowano ją z krzyżem w dłoni, jakby z kluczem do wieczności.