Kazania pasyjne: Mądrość krzyża

ajm

publikacja 04.03.2019 22:00

Nawet gdyby wszystkie krzyże na świecie poznikały z miejsc publicznych, Chrystus nadal będzie zwyciężał. Bo będzie wywyższany w naszych sercach.

Czego uczy mnie krzyż?

I Niedziela Wielkiego Postu

Wstęp

„W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie, w krzyżu miłości nauka” – śpiewamy w wielkopostnej pieśni. Dziś, gdy tak często atakuje się krzyż, gdy w walce z nim szuka się sojuszników wśród obcych – w odległych trybunałach, na przekór swoim sąsiadom – trzeba mocno stawać w jego obronie. Ale w obronie mądrej. Krzyż nie może być używany jak maczuga. Nie jest przecież sztandarem, który mamy zatknąć na mogiłach zabitych wrogów. Płynąca z niego mądrość, to mądrość miłości, pokory, poniżenia; mądrość przyjętego cierpienia i śmierci. Jeśli chcemy, by krzyż odnosił zwycięstwo, dla nas samych musi być ważny. Sami musimy rozumieć płynącą z niego mądrość; mądrość Jezusa, który dla naszego zbawienia przyjmuje na siebie okrutne cierpienie. Wówczas, nawet gdyby wszystkie krzyże na świecie poznikały z miejsc publicznych, Chrystus nadal będzie zwyciężał. Bo będzie wywyższany w naszych sercach.

Dlatego podczas tegorocznego Wielkiego Postu chcemy się zastanowić nad nauką płynącą z ostatnich godzin ziemskiego życia Jezusa. Chcemy wejść w Jego mękę, by nas nauczył swojej mądrości. Mądrości płynącej z krzyża.

Krzyż odpowiedzią na pytanie o powołanie

Jakie jest moje powołanie? To pytanie zadaje sobie wielu młodych ludzi. Chyba jednak niedobrze się dzieje, że nie pytają o to już ludzie, którzy wejście w dorosłe życie mają już dawno za sobą. No bo niby jak pytać, skoro ktoś założył już rodzinę, ma dzieci. Niczego się już nie zmieni. Rzeczywiście?

Pierwszym powołaniem każdego chrześcijanina jest miłość. Będziesz miłował Pana Boga, będziesz miłował bliźniego jak siebie samego, to podstawowe przykazania. Nikt nigdy ucznia Chrystusa z ich realizowania nie zwolni. Tak naprawdę sprawą drugorzędną jest, czy założysz rodzinę, czy pozostaniesz samotny; czy wybierzesz drogę kapłańskiej posługi, czy kontemplacyjnego zakonu. Nawet jeśli – po ludzku – pomylisz się, nic się nie stanie. Bóg nie będzie nas rozliczał z tego, jaką drogę wybraliśmy, ale jak kochaliśmy. Czy jesteś ojcem, matką, osobą samotną, zakonnicą czy księdzem masz kochać. Boga i konkretnych ludzi, których Bóg postawił na Twojej drodze. To jest sedno chrześcijańskiego powołania: zawsze kochać. Czasem wbrew wszystkiemu i wszystkim.

Często mówi się, że śmierć Jezusa była wkalkulowana w Boże zamiary. To prawda. Nie jest nią jednak teza, że Bóg chciał cierpienia swojego Syna; że sam to cierpienie dla Niego obmyślił. Bóg chciał od swojego Syna wiernego posłuszeństwa. Tego, by On nigdy nie zdradził swego posłannictwa, nie cofnął się przed prawdą, nie zrezygnował z miłości. Czyli tego samego, czego oczekuje od nas. W tej konkretnej sytuacji, Jerozolimy roku 33 naszej ery owa wierność Bogu i miłość wobec ludzi przybrały dla Jezusa wymiar przyjęcia na siebie okrutnej męki. Dla prześladowanych dziś chrześcijan w Indiach, Pakistanie, Iraku czy Egipcie przyjmuje wymiar przyjęcia męczeńskiej śmierci. Dla chrześcijan Chin czy Wietnamu – wiernego trwania przy Kościele mimo różnorakich szykan. Dla nas, żyjących w w miarę tolerancyjnej Europie, miłość wobec Boga wyraża się często w wiernym trwaniu przy Chrystusie i Jego Ewangelii na przekór panującym modom. To jest nasze powołanie. To jest nasza realizacja przykazania miłości.

A Jezus? „Ojcze, jeśli to możliwe, zabierz ode mnie ten kielich. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie” - modlił się w Ogrójcu. Była noc, mógł uciec. A jednak został. Bo wiedział, że nadszedł czas, by dać świadectwo swojemu posłannictwu. Choćby miało to wiele kosztować. Dlatego strofuje swoich uczniów, gdy próbują Go bronić przed zgrają, która przyszła Go aresztować. Dlatego, pytany przez arcykapłana, potwierdza, że jest Synem Bożym. Więcej, przyznaje, że zasiądzie po Jego prawicy. A więc stwierdza, że jest następcą Tronu Ojca. Za to stwierdzenie, uznane przez Sanhedryn za bluźnierstwo, zostaje skazany na śmierć. Dlatego też potem, już przed sądem Piłata, nie próbuje kluczyć i odważnie wyznaje, że rzeczywiście jest – jak Go oskarżano – królem. Ale dodaje, zgodnie z prawdą, „królestwo Moje nie jest z tego świata”. Robi to wszystko, mimo bicia, opluwania i szyderstw. Wiedząc, że z tego powodu zostanie skazany na okrutną, krzyżową śmierć. Potem, gdy zostanie już przybity do krzyża, przyjdzie mu znieść nie tylko ogromny ból, ale i ludzkie szyderstwa. Mógł zejść z krzyża, mógł potwierdzić wszystko co mówił jednym, olśniewającym cudem. A jednak nie wycofał się z tego, co nań przyszło. Przyjął na siebie mękę konsekwentnie, aż do samego końca. Byśmy wiedzieli, że miłość do Ojca może czasem bardzo dużo kosztować. Ale że w swoim powołaniu trzeba wiernie do końca wytrwać. Nawet jeśli bardzo boli.

W swoim trudnym powołaniu, wiernej miłości Ojca aż do śmierci Jezus nie zapomniał o miłości bliźniego. W Ogrójcu ochronił swoich uczniów, zakazując im wzięcia udziału w bijatyce. Uzdrowił sługę, któremu Piotr obciął ucho. Nie złorzeczył tym, którzy Go przesłuchiwali, choć patrząc po ludzku ich przewrotność i bezinteresowna chęć zrobienia drugiemu krzywdy wywołują w człowieku pragnienie odegrania się. Nie wydał też zgrai przestraszonego obrotem spraw Piotra, który stał na dziedzińcu domu arcykapłana. Potem nie oskarżał zwierzchników przed Piatem, do niego zaś odnosił się z szacunkiem. Nie złorzeczył bijącym go żołnierzom. Gdy szedł z krzyżem, pocieszał płaczące nad nim niewiasty. A wisząc na krzyżu pomyślał o swojej Matce, prosząc Jana, by się Nią zaopiekował. Mimo sytuacji, w której wielu ludzi ogłupionych przez cierpienie dawno zapomniałoby o tak odległych od ich bólu sprawach.

Naszym powołaniem też jest miłość. Niezależnie od tego, kim w codziennym życiu jesteśmy. I niezależnie od tego, jak bardzo jej realizowanie boli. To, że boimy się wyśmiania, nie usprawiedliwia ukrywania własnej wiary. Lęk przed odrzuceniem nie zwalnia z obowiązku konsekwentnego jej bronienia. Trudności życia codziennego, z którymi przychodzi nam się borykać, nie tłumaczą złośliwości wobec bliźnich. Pośpiech nie powinien wpływać na naszą obojętność wobec nich. I nawet największa doświadczona krzywda, choć na pewno nie jest to łatwe, nie powinna skłaniać do szukania zemsty. Wzorem Jezusa, który modlił się za swoich oprawców: „Przebacz im Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią”.

Naszym powołaniem jest kochać. Tak jak Chrystus, wierny swemu powołaniu, nie zaparł się Ojca. Tak jak Chrystus, mimo cierpienia, nie zapomniał o potrzebach bliźnich. Czasem będzie to łatwiejsze, czasem trudniejsze. Czasem będzie wymagało podjęcia bolesnych, ale koniecznych decyzji. Czasem szukania sprawiedliwości, czasem ukarania. Ale nigdy nie możemy przestać kochać. Jak nie przestał nasz Mistrz.

Krzyż w obliczu cierpienia

II Niedziela Wielkiego Postu

Mówi się czasem, że cierpienie jest miarą naszego chrześcijaństwa. Że tylko ta miłość, która przynosi ze sobą krzyż, jest prawdziwa. Gdy uprzytomnić sobie fakt, że cierpienie Jezusa trwało tylko niecałe 24 godziny, teza ta wydaje się nieco na wyrost. Niepotrzebnie prowadzi do myślenia o chrześcijaństwie jako o religii cierpiętników. Prawdą jednak jest, że umiejętność przyjmowania cierpienia stanowi ważny element chrześcijańskiej duchowości. Nasz Mistrz pod koniec życia straszliwie cierpiał. W Jego postawie odnajdujemy odpowiedź na pytanie, jak my powinniśmy przyjmować cierpienie, które wcześniej czy później każdego dotyka.

Co by szkodziło Jezusowi, gdyby po prostu zszedł z oczu swoim prześladowcom? Wcześniej tak zrobił w Nazarecie, gdy przeciwnicy chcieli strącić Go ze skały. Niełatwo byłoby Go na bezdrożach wokół Jerozolimy odnaleźć. Uznał jednak, że musi zostać. Jego czas się wypełnił. Trzeba było przyjąć to, co nieuchronnie nadejść musiało. „Ojcze, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak Ja chcę, ale Ty”. To klucz do zrozumienia postawy Jezusa wobec tego, co się później wydarzyło. Postawy, jaką także chrześcijanin powinien przyjąć wobec cierpienia. Chrystus nie szukał dodatkowego bólu. Nie prowokował swoich oprawców. Ale też nie zgodził się na żadne ustępstwa za cenę uniknięcia cierpienia. Nie wyparł się swojego posłannictwa; prawdy o tym, że będąc człowiekiem jest też Synem Bożym. Przyjął w pokorze to, czego będąc człowiekiem bez zdrady Ojca nie mógł zmienić.

Uważnego czytelnika ewangelicznych opowiadań o męce naszego Pana zaskakuje rozmiar Jezusowego cierpienia. To nie tylko fizyczny ból, spowodowany biciem na każdym etapie męki: od przesłuchania w domu arcykapłana przez sąd u Piłata, drogę z krzyżem na Golgotę, po przerażającą śmierć na krzyżu. To także ból serca, ból duszy, którego możemy się domyślać, ale którego nikt w słowa ująć nie potrafi. Opisane przez Ewangelistów sceny nie tylko mają wyciskać łzy. Uczą chrześcijanina, jak postępować w zderzeniu z cierpieniem.

Zaczęło się w Ogrójcu. Jezus strasznie się bał tego, co miało nadejść. Ze strachu aż się pocił, a jego pot był – jak pisze jeden z Ewangelistów – jak gęste krople krwi sączące się na ziemię. Prosił uczniów, aby razem z Nim czuwali. Ale ilekroć do nich wracał, zastawał ich śpiących. Co w takiej chwili powiedzieć? Jak znaleźć otuchę? Pozostała modlitwa. Ale gdzie są najbliżsi?

Być może Ciebie też dotknęło podobne cierpienie. Bałeś się tak bardzo, że aż przychodziły mdłości. Bliscy niby byli obok, a jednak byłeś zupełnie sam. Nikt nie rozumiał twojego bólu. Jeśli kiedyś znów cię dotknie, wspomnij swojego Mistrza. On, chociaż bardzo potrzebował współczucia, nie próbował go na uczniach wymusić.

Potem musiał być ból zdrady. Dla jednego spośród dwunastu zaufanych współpracowników, ważniejsze niż przyjaźń okazało się trzydzieści srebrników. Inny, który odważnie poszedł za Nim do domu Arcykapłana, w chwili próby wyparł się przyjaźni z Nim. Jezus zniósł ten ból bez wielkich pretensji, rozdzierania szat, besztania i wypominania niewdzięczności. Zapewnie nie tylko dlatego, że brakowało do tego okazji. Dla ucznia Chrystusa to wielka lekcja: przyjąć zdradę bez nienawiści. Choć boli, nie odpłacać krzykiem i wyzwiskami. Taka postawa łatwiej prowadzi winnego do uznania winy i skruchy.

A potem przyszedł ból fałszywych oskarżeń. Ani przed sądem Sanhedrynu, ani przed sądem Piłata nie chodziło o prawdę. Oskarżyciele Chrystusa tylko szukali pretekstu, by Go skazać. Dlatego wyznanie Jezusa, że jest Bożym Synem przyjęli z radością. Nareszcie usłyszeli bluźnierstwo i mają powód do ukarania Nazarejczyka. Nie odważyli się jednak tego religijnego zarzutu wysunąć przed poganinem Piłatem, a zaczęli wypominać, że Jezus, podważając autorytet Cezara uważa się za żydowskiego króla. Jak reaguje Jezus? Broni się. Ale tylko prawdą. Nie rzuca oskarżeń. Traktuje z szacunkiem zarówno przedstawicieli Sanhedrynu, jak i rzymskiego prokuratora. Nawet wobec Heroda, który zrządzeniem losu był wówczas w Jerozolimie, a który potraktował Jezusa jak sztukmistrza, zachował taktowne milczenie.

Człowiekowi w ogniu fałszywych oskarżeń często puszczają nerwy. Sam zaczyna oskarżać, a doprowadzony do ostateczności, także miotać obelgi. Postawa Jezusa uczy, że w podobnych sytuacjach trzeba zachować prawość. Zostać niesłusznie skazanym, to jeszcze nie tragedia. Prawdziwym nieszczęściem byłoby stać się tak podłym, jak oskarżyciele.

A potem jeszcze zobaczył Matkę. Musiał widzieć Jej ból, Jej łzy. Stała pod krzyżem, na którym konał. Wiedział, że Ona bardzo przeżywa Jego mękę, upokorzenie i że musi bardzo cierpieć. Co czuje syn, nie mogąc pomóc zrozpaczonej, bezradnej, przerażonej matce? Świadom ogromu cierpienia, którego nie oszczędzają Jej szydzący z konającego Syna. Jak bardzo bolały Maryję okrzyki żołdaków i tłumu: „Zejdź z krzyża”, „Niech przyjdzie Eliasz i niech Cię wybawi”? A ledwie przytomny z bólu Jezus nie przestaje się troszczyć o Matkę. „Niewiasto, oto syn Twój”- mówi do Niej myśląc o Janie. „Oto matka twoja”- mówi do umiłowanego ucznia. Nie zamyka się w swoim cierpieniu. Pamięta o najbliższej sobie osobie. Za szyderców się modli: „Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”. A skruszonemu łotrowi, sprawiedliwie ukaranemu za popełnione zbrodnie, obiecuje raj. Cierpienie ogłupia i otumania. Jezus pokazuje, że nawet w takiej sytuacji można widzieć drugiego człowieka i jego potrzeby.

W historii męki Jezusa i nauki płynącej z Jego cierpienia jeszcze jedno nie daje spokoju. To, jak łatwo uczestniczącym w skazaniu Jezusa przychodziło dodawać Mu dodatkowych cierpień. Jeden z Ewangelistów, Łukasz, tak napisał relacjonując wydarzenia tamtej nocy: „Tymczasem ludzie, którzy pilnowali Jezusa, naigrywali się Niego i bili Go. Zasłaniali Mu oczy i pytali: «Prorokuj, kto Cię uderzył». Wiele też innych obelg miotali przeciwko niemu”. Ot tak sobie. Dla zabawy… I będą go znowu bili, gdy arcykapłan ze starszymi uzna, że Jezus powinien ponieść śmierć. Wrogość, jaką żywili wobec Jezusa żydowscy zwierzchnicy, dla szaraczków stała się okazją do dania upustu swoim niskim instynktom. Podobnie zrobią potem rzymscy żołnierze: skazanemu na chłostę Jezusowi sami dołożą koronowanie cierniem i inne szyderstwa. Niektórzy ze świadków wydarzeń nie odpuszczą sobie nawet wtedy, gdy Jezus będzie wisiał na krzyżu. Jeszcze wtedy będą chcieli dotknąć go szyderstwem.

Pewnie nikt z nas nie był w podobnej sytuacji. Tego rodzaju cierpienie jest „zarezerwowane” dla celebrytów. Historia niewinnego Jezusa uczy nas tu czego innego: nie dokładaj obwinianemu dodatkowych cierpień. Całą sprawę znasz mętnie, nie wiesz co jest prawda, co niesłusznym oskarżeniem. Nawet jeśli ten ktoś jest winny, nie powinieneś się stawiać w roli jego oprawcy. I uderzać go powtarzaniem oszczerstw, obmową i szyderstwami. Nie bądź częścią bezrozumnego motłochu, który zrobi, co ci na górze zasugerują. W rozmowach w gronie rodzinnym, w pracy, na internetowych forach.

W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie, w krzyżu miłości nauka. Cierpiąc nie przestajesz być powołanym do miłości. Choć jest to bardzo trudne, także wtedy powinieneś mieć na oku nie tylko siebie, ale także bliźnich. Nawet jeśli to oni są sprawcami Twojego bólu. Tak jak zachował się w swoim cierpieniu Chrystus.

Nie musisz szukać cierpienia na siłę. Także wtedy, gdy wszystko w życiu idzie gładko, nie jesteś gorszym chrześcijaninem niż ci, którzy cierpią. Ale gdy cierpienie przychodzi i nie sposób go uniknąć, przyjm je jak Jezus. Nie uciekaj.

Pokora krzyża

III Niedziela Wielkiego Postu

W bolesnej męce i śmieci jak w soczewce skupiają się wszystkie trudne sprawy, z którymi przyszło się Jezusowi mierzyć. Dla nas, uczniów Chrystusa, krzyż jest podpowiedzią, jak żyć, gdy los kieruje nasze drogi tam, gdzie wolelibyśmy nie iść. Powiedzieliśmy już, że krzyż uczy pozostania na drodze powołania do miłości nawet wtedy, gdy okoliczności mocno to utrudniają. Powiedzieliśmy, że krzyż uczy przyjmować cierpienie, przed którym nie można się obronić. Dziś chcemy zatrzymać się nad inną płynącą z krzyża nauką. Krzyż jest szkołą pokory.

Zawsze walcz o swoje, nie daj się, należy ci się. A gdy przegrywasz, twoje racje są pomijane, uderz jeszcze mocniej. Pokaż światu co potrafisz. To postawa braku pokory. Jest i inna: wieczne ustępowanie, bojaźliwość i ciągłe pozwalanie, by inni mnie wykorzystywali. Jak znaleźć między tymi skrajnościami złoty środek zdrowej pokory?

Od aresztowania po skazanie zajmowały się Jezusem trzy sądowe instancje, władne podjąć decyzję co do Jego dalszych losów. Sanhedryn, czyli Wysoka Rada, Piłat i Herod. Wszyscy mieli nad Jezusem władzę. Przynajmniej tak im się wydawało. Przyjmowali różne postawy. A jak Jezus odnosił się do nich?

Od czasów niewoli babilońskiej historia Izraela to dzieje zależności od zmieniających się potęg ówczesnego świata. W czasach Jezusa ziemiami Izraela władali od prawie stu lat Rzymianie. Jako mądrzy okupanci pozwalali Żydom na daleko idącą samorządność. Pilnowali tylko, by się nie buntowali i płacili podatki. Sanhedryn, żydowska rada, miał wielkie uprawnienia. Także sądownicze. Tylko wymierzaną przez Sanhedryn karę śmierci musiał zatwierdzić rzymski urzędnik. To oni - duchowi przywódcy Izraela, a nie okupacyjne władze rzymskie, z niepokojem patrzyli na działalność Jezusa. W ich mniemaniu naruszał podstawy przyjętego porządku. Dlatego postanowili się Go pozbyć.

Tak, pozbyć się Jezusa. Bo w tym pierwszym z trzech sądów nad Jezusem w najmniejszym stopniu nie chodziło o sprawiedliwość, ale o znalezienie pretekstu do skazania Go na śmierć. Przy zachowaniu pozorów praworządności. Dlatego przesłuchiwanych jest wielu świadków. Ale że ich zeznania nie były zgodne, nie można było Jezusa skazać. Dlatego inicjatywę przejmuje arcykapłan. Pyta Jezusa o Jego uczniów i naukę, a w końcu zadaje podchwytliwe jego zdaniem pytanie: czy jesteś Synem Bożym. Nie zależy mu na dogłębnym wyjaśnieniu sprawy. Chce znaleźć pretekst, by pozbyć się niewygodnego Jezusa raz na zawsze. Pretekst, który pozwoli mu zachować pozory praworządności i uspokoić sumienie.

A Jezus? Wobec oskarżeń fałszywych świadków milczał. Zapytany przez arcykapłana o swoją naukę, mówi: „Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie zaś nie uczyłem niczego. Dlaczego Mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem. Oto oni wiedzą, co powiedziałem”. Uczciwa odpowiedź Jezusa uznana została przez niechętnych Mu świadków zdarzenia za hardość, więc Jezus sługa wymierzył Mu policzek. Za brak szacunku do władzy. Jezus nie milczy. Mówi: „Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?”

Jezus zna serca przesłuchujących Go. Wie, że szukają pretekstu do zgodnego z prawem zabicia Go. Nie oburza się, nie rzuca gromów, nie wyzywa swoich sędziów-oprawców. Ale też im nie ustępuje. Twardo walczy słowem prawdy. Wykazuje, że jest traktowany niesprawiedliwie. Daje do zrozumienia, że proces, w którym nie chodzi o fakty, ale o pretekst, niezręczne słowo, nieprecyzyjne sformułowanie, jest farsą. Gdy jednak arcykapłan zapyta Go, czy jest Synem Bożym, odpowie: tak, jestem Synem Bożym. Więcej, jestem następcą tronu Boga. Dla Żydów to było bluźnierstwo. I wystarczyło, by zażądać Jego śmierci.

Jezus w scenie sądu przed Sanhedrynem uczy, że pokora to wierne trzymanie się prawdy. Czy jest wygodna, czy nie. Czy spowoduje ułaskawienie, czy doprowadzi do skazania. Nie próbuje przymilać się swoim oprawcom, przekonywać ich służalczością, ani nie unosi się dumą i nie rzuca gromami. Co Jego sędziowie z prawdą, którą przedstawia zrobią, to już ich rzecz.

Potem Jezus stanął przed sądem rzymskiego prokuratora, Piłata. Po śmieci jednego z nieudacznych synów Heroda Wielkiego – także sługi Rzymu - sprawował on władzę w Judei. Piłat, inaczej niż Sanhedryn, nie jest do Jezusa negatywnie nastawiony. Szczerze chce sprawę wyjaśnić. Dlatego pyta, czy rzeczywiście Jezus jest buntownikiem, czy naprawdę uważa się za króla. I słyszy odpowiedź: „Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd”. Piłat zorientowawszy się, że nie chodzi o prawdziwy bunt, ale jakieś religijne przekonania, będzie dążył do uwolnienia Jezusa. Nawet okrutne biczowanie miało służyć temu, by ostudzić złość oskarżycieli. Ale w końcu ze strachu przed donosem do Cezara ustąpi. No bo jak by to wyglądało, że Żydzi sami wydali mu buntownika, a on go puścił wolno?

Przed wydaniem wyroku Piłat, świadom swoich kompetencji, usłyszy jeszcze od Jezusa: „Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry. Dlatego większy grzech ma ten, który Mnie wydał tobie”. Jezus nie próbuje Piłata oczarować. Pytany, podobnie jak przed Sanhedrynem, świadom swojej godności, ale z pokorą wyznaje całą prawdę. Wyjaśnia, skąd wziął się zarzut buntu. Zwraca sędziemu uwagę, że nie jest on wszechmocnym władcą. I zdaje się na jego decyzję. Co sędzia zrobi, to już jego rzecz.

Trzecim sędzią Jezusa – między dwoma etapami procesu przed Piłatem – był Herod. Herod Antypas, po śmierci ojca sprawujący z nadania Rzymu władzę w innej części okupowanych ziem Izraela, Galilei. Do Jerozolimy, do Judei, przybył na święta. A jako że z Galilei pochodził Jezus, Piłat, namiestnik Judei, chcąc pozbyć się problemu, odesłał Jezusa do niego. O dziwo, z Herodem Jezus w ogóle nie rozmawia. Ewangeliści zanotowali, że milczał. Dlaczego? Herod spodziewał się, że zobaczy jakiś cud. Chyba traktował Jezusa trochę jak kuglarza, który zadziwia świat sztuczkami. Czy przy takiej postawie było sens rozmawiać. Herod z milczeniem Jezusa – podobnie jak Sanhedryn i Piłat ze słowami Jezusa – też zrobił, co chciał. Wzgardził Jezusem. I odesłał Go do Piłata...

Trzy sądy, trzy różne scenariusze. Łączy je jedno: postawa Jezusa. Nie atakuje, nie grozi. Ale i nie zgadza się na to, by Nim pomiatano. Posługuje się prawdą. Tylko prawdą. Taką postawę winien przyjmować chrześcijanin. To jest prawdziwa, zdrowa pokora.

Uczeń Chrystusa w swoim życiu nieraz staje przed ludzkimi trybunałami. Niekoniecznie oficjalnej władzy. Często przed trybunałami ludzkich języków, pomówień i oszczerstw. Czasem rodzi to pokusę wgniecenia przeciwników w ziemię: użycia mocnych słów, zastraszenia, szantażu. Innym razem biadolenia i przyjęcia postawy niesłusznie oskarżanego cierpiętnika. Jezus uczy, że w takich sytuacjach najistotniejsza jest prawda. Wyznana z prostotą i pokorą. Co ludzie z nią zrobią, to już ich rzecz.

Czemuś mnie opuścił...

IV Niedziela Wielkiego Postu

Można być samotnym z wyboru. Można być samotnym wbrew sobie. Można czuć się samotnym z braku bliskich czy przyjaciół. Ale samotność można odczuwać nawet wtedy, gdy jest się otoczonym przez wielu ludzi. Nawet tych bliskich i przyjaciół. Bo samotność miewa różne oblicza. W życiu wierzących czasem przyjmuje straszną postać wrażenia opuszczenia przez Boga. Zawsze, gdy nie jest chciana, gdy boli i doskwiera, staje się trudna do zniesienia. Jak fizyczny ból wdziera się w ludzkie życie i jak fizyczny ból uniemożliwia normalne funkcjonowanie.

Nie wiem, czy można powiedzieć, że krzyż Chrystusa uczy człowiek znosić samotność. To ból, przed którym trudno uciec, trudno się obronić. Prawdą jednak pozostanie, że pamięć o przeżywającym w osamotnieniu swoją mękę i śmierć Jezusie może przynieś ulgę każdemu osamotnionemu. Gdy się ją odczuwa, można powiedzieć: mój Mistrz to zna, bo sam samotności doświadczył. A jeśli zna, to pewnie ją rozumie. Rozumie mój stan, rozumie mój smutek, to, że nie mogę znaleźć sobie miejsca, że ciągle czegoś szukam; że ciągle chcę jakoś wypełnić moje pustki.

Samotność Jezusa rozpoczęła się długo przed Jego męką i śmiercią. Gdy w radosnym ferworze nauczania i cudów Jezus zapowiadał swoim uczniom, że zostanie zabity, oni nie rozumieli. Ale i nie dopytywali. Ten temat jakby ich nie obchodził. Woleli go unikać. Jak zdrowy woli unikać rozmawiania z chorym o jego lęku przed śmiercią. „Nie przyjdzie to na Ciebie” – słowami Piotra z Cezarei upominają chorego niejedni, pogłębiając tylko ich samotność. I ta samotność, to niezrozumienie, to unikanie trudnych tematów towarzyszyło Jezusowi od Ostatniej Wieczerzy aż po Ogrójec. Gdy On się modlił, oni spali, mimo że prosił, aby z Nim czuwali. Choć im mówił o tym, co Go czeka, zlekceważyli Jego obawy i lęk. Potem przyszło im już pewnie tylko żałować. Nie tylko tego, że w chwili próby uciekli, ale też tego, że w ostatnich godzinach nie czuwali ze swoim Mistrzem.

Samotność towarzyszyła też Jezusowi w obliczu sędziów i oprawców. Wprawdzie dwóch uczniów poszło za Nim do domu arcykapłana, ale niebawem jeden z nich wyparł się, że Go zna. Jezusa otaczali głównie wrogowie. Ludzie życzliwi – a wiemy, co najmniej o Nikodemie – nie przebili się przez jazgot, drwiny i szyderstwa. Nikt nie obronił Jezusa przed zniewagami i opluciem. Nie było przeciwwagi dla tych, którzy krzyczeli na całe gardło „ukrzyżuj go”. Przeciw sobie miał wrogi motłoch, a za sobą może kilku wystraszonych, milczących zwolenników. Gdzie się podziali ci, którzy jeszcze niedawno wołali „Hosanna Synowi Dawida”?

Łatwiej nieść krzyż, gdy znajdzie się do pomocy ktoś bliski. Jezus dźwigał go sam. Pomagał mu człowiek przymuszony przez żołnierzy. Wprawdzie niektóre kobiety płakały nad Jego losem, podobno któraś nawet otarła Mu twarz z potu i krwi, ale pewnie cierpienie oddzieliło już wtedy Jezusa od reszty świata. Ból ogłupia, sprawia, że trudno kogokolwiek widzieć. Choćby byli wokół bliscy, choćby stali pod krzyżem, choćby płakali czy słowami dodawali otuchy, w bólu człowiek jest zupełnie sam. Bo żadne współczucie tego bólu skatowanego ciała nie zmniejszy. Trwanie bliskich pod krzyżem nie zmniejszy bólu przebitych rąk i nóg i nie doda sił do walki o każdy łyk powietrza. W bólu Jezus był zupełnie sam. Tak bardzo, że wołał słowami Psalmu: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”. Można widzieć w tych słowach Jezusa ostatnie Jego kazanie, w których przypomina, iż w tym psalmie zapowiedziana została Jego męka. Można – jak chce Katechizm Kościoła Katolickiego – widzieć w nich przyjęcie nas, ludzi oddzielonych od Boga, byśmy razem z Jezusem do Boga się zbliżyli. Ale można też widzieć w nich ślad takiego bólu, w którym wydaje się, że nawet Bóg o człowieku zapomniał. Jeśli Jezus przeżywał taki ból, to czy Bóg nie rozumie szczególnie tych, którzy podobnie jak On cierpią?

Samotność w lęku przed jutrem, samotność w obliczu wrogiego tłumu, samotność w trudnym do zniesienia bólu. Trzy samotności, które w dzień męki i śmierci przyszło znosić naszemu Panu. Może się zdarzyć, że i mnie przyjdzie je znosić. Gdy przyjdą, będę mógł powiedzieć, że mój Pan i Nauczyciel też je zna, bo ich doświadczył. Ale ubolewając dziś nad Jego samotnością muszę też spytać samego siebie: jak ja postępuję wobec tych, którzy boleśnie przeżywają swoją samotność?

Łatwo jest powiedzieć człowiekowi bojącemu się o jutro, żeby się nie martwił, że wszystko będzie dobrze. Pół biedy, jeśli mam realne podstawy myśleć, że rzeczywiście tak będzie. Gorzej, jeśli to sposób na ucieczkę od niego. Na zamknięcie się we własnym pogodnym świecie. Byle nie psuć sobie dobrego nastroju, byle nie brać na siebie czyjegoś bólu. Czasem ta ucieczka zamienia się w szorstkie upominanie bliźniego, że ciągle mówi o jednym, że nie można go już słuchać, że nie można z nim normalnie przebywać. A o czym ma mówić ten, kto się boi tego, co czeka go jutro? A przecież wystarczyłoby posłuchać. Wystarczyłoby powiedzieć, że choć nie rozumiem – bo czyjś lęk trudno dobrze zrozumieć – to jestem z nim. Zgadzam się koić jego lęk swoim słuchaniem, swoją obecnością. Jakbym czuwał w Ogrójcu z samym Jezusem...

Łatwo też stać po czyjejś stronie, gdy ma on wielu zwolenników. W dużej grupie raźniej. Znacznie trudniej, gdy sojuszników nie zostało wielu. Gdy bliscy oskarżanego i wyszydzanego się chwieją, gdy patrząc, jak inni go opuścili, sami zaczynają się wahać, powtarzać – w imię rzekomego obiektywizmu – tezy przeciwników. Ale to właśnie wtedy temu człowiekowi wsparcie jest szczególnie potrzebne. Nawet jeśli popełnił drobne błędy, nawet jeśli nie był idealny, trzeba, choćby w imię dawnej przyjaźni, wesprzeć go obecnością i dobrym słowem. Jeśli i my, jego przyjaciele, w takiej sytuacji go opuścimy, kto z nim zostanie? Tak, tylko Jezus. Ten, który zna, co znaczy samotność pośród zawziętych oskarżycieli.

W bólu każdy cierpiący jest sam. Tej samotności nie wypełni żadna obecność, żadne dobre słowo, żaden przyjazny gest. Poziom bólu nie obniży się, gdy wokół będą bliscy. Ale chyba łatwiej go znosić, gdy wokół są współczujący. Pod krzyżem Jezusa stała Jego Matka, umiłowany uczeń, Maria Magdalena i parę innych osób. Musiało ich boleć. Mogli jak inni uciec i nie patrzeć na agonię Jezusa. My też możemy przed bólem naszych bliskich uciekać. Ale możemy zostać. By cierpiącemu łatwiej było go znosić.

Obym pamiętając o samotności Jezusa w dniu Jego męki, umiał wspomóc moich osamotnionych bliźnich. Może wtedy, gdy mnie samego dopadnie ból samotności, znajdę pociechę u Boga i u innych.

Przerwać spiralę zła

V Niedziela Wielkiego Postu

Dobrze, jeśli umiem stanąć w obronie krzyża. To ważny symbol mojej wiary. Ale muszę go bronić z miłością. Muszę wiedzieć, dlaczego dla mnie samego jest tak ważny. Inaczej będzie to tylko obrona pewnej ideologii. Z krzyża płynie dla mnie, jako chrześcijanina, ważne przesłanie. Krzyż uczy mnie konkretnych postaw. Dziś chciałbym przypomnieć: krzyż uczy przebaczenia.

Winowajca musi uznać swoją winę, musi za nią przeprosić i przynajmniej zacząć za nią pokutować. Wtedy można mu przebaczyć. Inaczej przebaczenie jest farsą. Z taką opinią można było się spotkać podczas głośnej dyskusji na temat przebaczenia, jaka parę lat temu przetoczyła się przez polskie media. Łatwe przebaczanie można potraktować jako utrwalanie zła i niesprawiedliwości. Z drugiej strony brak przebaczenia, nawet po latach, bliski jest pragnieniu odwetu. Jak tu wyznaczyć jasną granicę? Czy można wybaczyć, gdy sprawca nie żałuje?

W opowiadaniach o męce i śmierci Jezusa w aspekcie przebaczenia szczególnie dwa momenty przykuwają uwagę czytelnika. Oba miały miejsce, gdy Jezus wisiał już na krzyżu. Pierwszy to rozmowa Jezusa ze skruszonym łotrem.

Bardzo często myślimy o niebie jako o nagrodzie. Nagrodzie za dobre czyny, nagrodzie za pobożność, nagrodzie za świątobliwe życie. Stąd tylko krok, by uznać, że niebo się nam należy. Za to wszystko, co dla Jezusa zrobiliśmy na ziemi. Tymczasem niebo nie jest nagrodą. Jest łaską. Tak. Łaską. Bo gdyby Bóg nam nie wybaczył naszych win, nigdy sami nie zasłużylibyśmy na wieczne szczęście.

Wiszący na krzyżu, umęczony Jezus słyszał zapewne drwiące uwagi świadków Jego męki. „Zejdź z krzyża”, „innych wybawiał, niechże teraz wybawi sam siebie”. Szydził z niego nawet jeden z ukrzyżowanych obok złoczyńców. Drugi przyjął inną postawę. Napomniał współskazańca: „Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież - sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił”. Z tych prostych słów umęczonego człowieka przebija jasne wyznanie: uznaje on swoją winę. A kaźń traktuje jako słuszną odpłatę za swoje czyny. Nie wiadomo, co działo się w jego głowie, co czuł umierając na krzyżu. Ale jego myśli musiały błądzić wokół lepszego, bardziej sprawiedliwego życia, skoro zdecydował się prosić Jezusa: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”.

Czego się spodziewał? Czego oczekiwał? Nie nagrody. Nie sprawiedliwości. Raczej miłosierdzia. Raczej litości. Jak bogacz z przypowieści o bogaczu i Łazarzu być może chciał jedynie, by Jezus złagodził jego wieczną mękę. Ale otrzymuje od Niego nieoczekiwaną obietnicę: „Zaprawdę, powiadam ci: dziś ze Mną będziesz w raju”. Jezusowi to proste przyznanie się do winy i ujęcie się za Nim, niesłusznie wyszydzanym, wystarczyło. Wystarczyło, żeby obiecać skruszonemu grzesznikowi raj. Niebo nie jest nagrodą. Jest łaską. Łaską wyświadczaną za pokładanie w Jezusie nadziei. Łaską dla tych lepszych i dla tych gorszych. Dla świątobliwych i dla łajzów. Ta scena przypomina nie tylko o tym, jak czasem niewiele trzeba, by osiągnąć wieczne szczęście. Uczy przede wszystkim wielkodusznego przebaczania.

Całe zło popełnione przez skruszonego łotra Jezus puścił w niepamięć z powodu tego krótkiego wyznania: przyznania się do winy, wzięcia w obronę Jezusa i prośby o łaskawość. Nie trzeba było pisania podań, spektakularnego bicia się w piersi i długotrwałej pokuty. Nie było zresztą na to wszystko czasu. Jezus daruje zło chętnie, bez ociągania się. Tym samym nam, swoim uczniom, przypomina: gdy ktoś uznaje swoją winę i prosi o wybaczenie, nie zwlekaj z jego udzieleniem. Niech kieruje tobą wielkoduszna szczodrobliwość, a nie chęć wyrównania rachunków.

Jest w opisie agonii Jezusa na krzyżu druga scena, poprzedzająca nieco historię z nawróceniem dobrego łotra, która każe nam myśleć o przebaczeniu jeszcze inaczej. To modlitwa Jezusa, będąca odpowiedzią na całe zło, które Go spotkało. „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Wybaczał najohydniejsze krzywdy. Najpierw zdradę uczniom w Ogrójcu. Potem oszczerstwa, złośliwości, drwiny, opluwanie i bicie podczas ciągnącego się godzinami procesu. Potem cały ból, jakiego doznał dźwigając krzyż. Wybaczał obnażenie Go z szat, przybicie do krzyża, pojenie octem. I te drwiny, które towarzyszyły mu do samej śmierci. Przecież wiedzieli. Przecież postępowali zupełnie świadomie i dobrowolnie. Wcale o przebaczenie nie prosili. Przeciwnie, uważali, że to, co robią, jest słuszne. A jednak Jezus modli się: „Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Wstawia się u Ojca za swoimi oprawcami jakby uznał, że gdyby naprawdę widzieli sprawy w całej prawdzie, nigdy by się takich czynów nie dopuścili.

Wielkie krzywdy trudno czasem wybaczyć. Ich wspomnienia tkwią w pamięci jak odłamek szkła w ranie i nie pozwalają się jej zabliźnić. Przebaczenie jest szczególnie trudne, gdy krzywda ciągle trwa. Jak ma przebaczyć żona mężowi, który trwoni pieniądze na alkohol czy hazard? Jak ma wybaczyć rodzicom dziecko przez nich porzucone? Jak ma wybaczyć ktoś niesprawiedliwie zwolniony z pracy, gdy widzi, jak jego krzywdziciele triumfują? Jak wybaczyć sąsiadowi, który ciągle robi na złość? Jak kierującym się złą wolą sędziom?

Do przebaczenia można zachęcać, można w nim pomagać. Gdy krzywda jest wielka, trudno go wprost wymagać. Na początek na pewno wystarczy, by ofiara zrezygnowała z zemsty. Na resztę przyjdzie czas później, gdy czas nieco załagodzi boleść. Wymaganie pełnego przebaczenia tu i teraz wpędza nieraz ofiarę w jeszcze większe poczucie krzywdy. Człowiek myśli: „Nie dość, że skrzywdzili mnie ludzie, to jeszcze odwraca się ode mnie Pan Bóg. Tylko dlatego, że nie potrafię zapomnieć o moim bólu”. Tymczasem na początku wystarczy, by ofiara nie szukała zemsty. Z upływem czasu może dojrzeje do czegoś więcej.

Czym innym jest jednak nieumiejętność wybaczenia, a czym innym doradzanie, by nie wybaczać. Jezus wiszący na krzyżu uczy, że można próbować wznieść się ponad żądanie sprawiedliwości. Że wybaczenie, choć winny nie żałuje, nie jest wcale nieroztropnym pozwalaniem na zło. Bez takiej postawy bezinteresownego wybaczenia nie da się na świecie żyć. Gdyby ciągle żądać sprawiedliwości, domagać się przeprosin i rozpoczęcia jawnej pokuty, świat już dawno pogrążyłby się w szaleństwie wiecznego odwetu. Ktoś musi tę spiralę zła przerwać.

My, uczniowie Chrystusa, możemy jak On modlić się za naszych krzywdzicieli: przebacz im Boże, bo nie wiedzą, co czynią. Choć wydaje się, że wiedzą doskonale. Choć krzywdząc nas mają na twarzach wymalowany triumf, a w głosie pobrzmiewa nuta wyższości i lekceważenia. Nie wiedzą, co czynią. Bo gdyby widzieli siebie z Bożej perspektywy, brzydziliby się sobą. Dlatego przebacz im, Ojcze….

Przebaczyć, gdy ktoś przyznaje się do winy, przebaczyć, choć wrogowie triumfują. To jedno z ważnych przesłań, które płynie z Jezusowego krzyża. Świat ceni dziś sprawiedliwość. Słusznie. Jednak ceniąc ją za bardzo, zaczyna gloryfikować logikę odwetu i zemsty. Oko za oko, ząb za ząb. A najlepiej, by przypadkiem nie być tym „słabszym” dwoje oczu za oko, i całą szczękę za ząb. Tak postępując, nakręca się jedynie spiralę zła. Jezusowy krzyż wprowadza w ludzką społeczność nową wartość: przebaczenie. To dzięki niemu świat dziś nie tonie w morzu krwi. Przebaczając chrześcijanie czynią świat lepszym. To dzięki takim postawom ziemia bywa cząstką nieba.

 

Przegrał i zbawił

 

VI Niedziela Wielkiego Postu

Być w czołówce, to jest coś. Wśród najbogatszych, najbardziej znanych, najbardziej wpływowych, najbardziej trendy. Zdobywać medale, puchary i nagrody. Być zauważanym w towarzystwie, pytanym o opinię, docenianym. Czyż to mile nie łechce naszego ego? Od biedy zadowalamy się przeciętnością. W niej też można się jakoś ustawić. Identyfikować się z głośniejszymi, przeciwstawiać się cichszym. Ale przegrać z kretesem? Nie, tego nikt nie lubi.

Gdy Jezus rozpoczynał swoją publiczną działalność, ludzie zwracali na Niego uwagę. Przychodzili Go słuchać i podziwiali znaki, które dokonywały się przez Jego ręce. Choć wielu uważało Go za szarlatana, mimo wszystko musieli się z Nim liczyć. Z czasem Jego sława była coraz większa. Wieść o Nim roznosiła się zapewne także wśród pogan. I gdy wydawało się, że porwie za sobą tłumy, że obwoła się królem i być może – kto wie – rozprawi się z rzymskimi okupantami, wszystko się skończyło. Kilka dni dzielących „Hosanna Synowi Dawida” od „Ukrzyżuj Go” zmieniło wszystko. Zmieniły właściwie jedna noc i jeden dzień. Od zdrady w Ogrójcu, przez skazanie, bolesną drogę z krzyżem i w końcu śmierć na Golgocie. Choć może niektórzy mieli nadzieję, że w ostatniej chwili przyjdzie Eliasz i Go uratuje. Spodziewali się, że może sam triumfalnie zejdzie z krzyża. Stało się inaczej. Spektakularna klapa. Wszystko się skończyło.

Albo, jak powiedział sam Pan Jezus, wykonało się.

W swym ostatnim tchnieniu Jezus wskazuje na to, co się stało. Oto dokonało się nasze zbawienie. Szatan został pokonany. A wraz z nim grzech i śmierć. Dlaczego? Dlaczego dla naszego zbawienia Jezus musiał tak strasznie cierpieć, przybity do drzewa krzyża?

Na początku, jeszcze w ogrodzie Eden, stało inne drzewo. Drzewo poznania dobra i zła. O nim jednym Bóg powiedział: nie wolno wam jeść z jego owoców. Nie chodzi nawet o to, że łatwo być świętym, gdy do grzechu nie ma okazji. To drzewo i ten zakaz były próbą zaufania. Nikt pierwszym rodzicom nie kazał rzucać się w przepaść. Nikt nie kazał wkładać ręki do paszczy lwa. Mieli tylko zaufać, że nie warto jeść owoców z tego drzewa. A jednak, zwiedzeni kłamstwem węża, skosztowali. Owszem, w tej chwili poznali dobro i zło. Ale w tej samej chwili zrozumieli też, że woleliby nigdy ich nie poznać i dalej żyć w niewinności. Niestety, ich czyn spowodował, że w jakiś tajemniczy sposób zaraza stawiania się ponad Bogiem dotknęła całej ludzkości.

Tamten grzech, jak i każdy inny, to wyraz nieposłuszeństwa wobec Boga. Boga, który prosi: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij… To wszystko robaczywe jabłka. Tylko szatańskie zaślepienie sprawia, że człowiek, choć brzydzi się złem, jednak zła się dopuszcza. Chyba właśnie dlatego Bóg zechciał zbawić nas przez posłuszeństwo. Posłuszeństwo swojego Syna. A żebyśmy nie narzekali, że było Mu łatwo, Bóg dopuścił na swojego Syna owe straszliwe cierpienia Wielkiego Piątku.

Niedawno moją wieczorną pracę w portalu przerwał telefon od przyjaciela. „Jestem w Nazarecie. Jutro jedziemy do Gadary. Powiedz, czemu Pan Jezus zgodził się, żeby wskutek wypędzenia demona z człowieka całe stado świń utonęło w jeziorze?” Myślę, że z tego samego powodu, z jakiego Jezus wycierpiał takie straszne męki. To sprawka szatana, który nawet w obliczu nieuchronnej klęski, nawet wtedy, gdy wyświadcza mu się łaskę, musi człowiekowi zaszkodzić. Bo jest samą nienawiścią. I dlatego zrobił wszystko, by Jezus nie zginął ugodzony przez skrytobójcę, otruty, czy nawet ukamienowany. W swojej nienawiści chciał dla tego, który go pokonał, straszliwej kaźni.

Bóg Ojciec nie ratuje swojego Syna. Zgadza się na oddanie Go w ludzkie, ale kierowane przez szatana, ręce. To posłuszeństwo wiele kosztowało. Ale jak przez nieposłuszeństwo Adama na świecie pojawił się grzech, tak przez posłuszeństwo Jezusa na świat spłynęła łaska. Zbawienie i nadzieja życia wiecznego. Wykonało się. Umęczony Jezus skonał. Ale w Jego ranach jest nasze zdrowie. Jego śmierć daje nam życie. Życie wieczne. A Jego umęczone ciało i przelana przez Niego krew są dla nas dziś pokarmem na pielgrzymiej drodze do domu Ojca.

Krzyż uczy, jak znosić cierpienie. Krzyż uczy pokory. Dzięki krzyżowi Jezusa wiem, jak znosić samotność i wiem też, iż żeby zło straciło swoją moc, muszę przebaczać. Gdy rozpoczynaliśmy tegoroczne zamyślanie nad nauką płynącą z krzyża, mówiliśmy, że krzyż uczy wytrwania na drodze powołania do miłości. Dziś trzeba dodać, że prawdziwa miłość czasem wiedzie na krzyż. Kto prawdziwie kocha, ponosi nieraz, wedle ludzki ocen, spektakularną klęskę. Ale tak naprawdę jest inaczej. Przegrać nie przestając kochać, to zwycięstwo. Może ktoś powie, że takie moralne zwycięstwo to pociecha dla nieudaczników. To nieprawda. Takie zwycięstwo przyniosło nam zbawienie.