Kazania pasyjne. Przepaść Męki

eksa

publikacja 04.03.2019 22:20

To nasza wolność niejako zmusiła Go, by jako Człowiek cierpiał i umierał po to, by jako Bóg mógł to przemienić.

Cierpienie Henryk Przondziono /Foto Gość Cierpienie
Nasze zachowanie na naszej osobistej drodze krzyżowej pokazuje nam najlepiej, kim jest dla nas Pan Bóg

I Niedziela Wielkiego Postu

Gorzkie Żale – nabożeństwo dla mnie?

Jezu mój, we krwi ran swoich obmyj duszę z grzechów moich!
Upał serca mego chłodzę, gdy w przepaść Męki Twej wchodzę.

Może warto zacząć tegoroczny Wielki Post i przeżywanie nabożeństwa Gorzkich Żali pytaniem: „Po co tu jestem? Czego szukam?”

Dla wielu nabożeństwo Gorzkich Żali wydaje się nieco infantylne. Za wiele w nich uczyć, emocji. Czasem reagujemy na zaproszenie na takie nabożeństwo, że „To nie dla mnie.”, „To dla starszych osób” „Ja nie mam czasu” Takie ignorowanie tego, co wydaje się tak proste, zwyczajne. Czasem odrzucamy to nabożeństwo z uwagi na to, że jest to taka zwyczajna, „ludowa” pobożność. Jednak tak pobożność miała i wciąż ma głęboki sens.

Jednak kiedy następuje osłabienie życia duchowego w człowieku albo z powodu zaniedbań, albo z powodu codziennego pośpiechu, to takie zwyczajne, proste nabożeństwa, wyuczone jeszcze w dzieciństwie, pozostają czasem ostatnią „deską ratunku”, by to życie duchowe w człowieku nie umarło. Te proste, pobożne praktyki zapraszają, by wejść w głąb Misterium. Aby już nie stać biernie przed Chrystusem ukrzyżowanym i przyglądać się dramatowi, ale wejść w przestrzeń tajemnicy cierpienia i śmierci.

Zastanówmy się więc, co takiego niezwykłego jest w tej Męce, że co roku przychodzimy ją rozważać?

Wierzymy, że Jezus Chrystus to Bóg i Człowiek. Prawdziwy Bóg i Prawdziwy Człowiek. I ta Męka, którą rozważamy, jest zarazem Męką Boga i Męką Człowieka.

Ale czemu ją tak często, co roku, wspominać i rozważać? Przecież wokół nas tak wielu ludzi cierpi. Przecież i w naszym życiu tyle piekielnych - chciałoby się powiedzieć - mąk. I trwają one latami, podczas gdy, patrząc z boku, Jezus cierpiał tylko kilka dni – od modlitwy w Ogrójcu, pojmanie i uwięzienie, niesprawiedliwy sąd, biczowanie, oplucie i wyśmianie, Drogę Krzyżową i wreszcie 3 godziny umierania na krzyżu.

Rodzi się w nas czasem pytanie, co w tej akurat Męce jest tak szczególnego, zwłaszcza gdy ktoś z najbliższych latami cierpi przykuty do łóżka, gdy komuś najmniejszy ruch sprawia ogromny ból. A iluż niewinnych ludzi jest torturowanych i to w najbardziej wyrafinowany sposób?

Więc cóż szczególnego jest w Twojej Męce, Jezu, że co roku gromadzimy się, by ją rozważać i nad nią rozmyślać?

Po ludzku patrząc – męka jakich wiele. Ale w świetle wiary dokonuje się tu rzecz niewyobrażalna:

Oto człowiek sądzi Boga.
Oto człowiek skazuje Boga na śmierć.
Oto człowiek zadaje Bogu cierpienie, wyśmiewa Go i lży.
Oto Bóg w pełni się na to zgadza.

Nasz Bóg – Jezus Chrystus, będąc w pełni człowiekiem – zgadza się doświadczyć tego wszystkiego, co dotyka najmniejszego z nas: cierpienia i śmierci.

Czemuż On to robi? Z ciekawości? Taki Boski kaprys? Może się nudził na wysokościach?

Ta ogromna przestrzeń tajemnicy Jezusowego Krzyża, w którą wchodzimy podczas tego nabożeństwa, prowadzi nas coraz mocniej do tego, by zmierzyć się z ogromem i niepojętością Bożej Miłości do człowieka.

Bardzo trudno nam to przyjąć, że Jezus wszystko, co robił, a więc także Jego zgoda na Mękę i cierpienie, wypływała z Jego ogromnej Miłości do nas, do ciebie i do mnie...

My inaczej rozumiemy Miłość: wg nas z Miłości to Bóg powinien raczej zlikwidować cierpienie i śmierć, a nie samemu się mu poddać.

Tak, tak właśnie wygląda logika ludzka, a nie Boska. W naszej ludzkiej logice, w której najważniejszym jest uciec od cierpienia i bólu, zapominamy, że cierpienie i śmierć są konsekwencją naszych grzechów. Są konsekwencją naszych wyborów zła. A wybieramy zło, bo nie umiemy korzystać z wolności, którą nas Bóg obdarował.

Bóg nie mógł zlikwidować cierpienia i śmierci, bo musiałby zrobić z nas roboty. Musiałby zabrać nam wolną wolę.

To nasza wolność niejako zmusiła Go, by jako Człowiek cierpiał i umierał po to, by jako Bóg mógł to przemienić.

Trudne to do pojęcia. Ludzki umysł broni się przed tymi teologicznymi zawiłościami.

Najlepiej rozumieją je ci, którzy wprowadzają je w praktykę: cierpią i umierają bez skargi, zapraszając Jezusa w swoje doświadczenie cierpienia. Gdy Jezus wchodzi w ludzkie cierpienie, pozwala ludziom doświadczyć właśnie tej przemieniającej mocy swojego, Boskiego cierpienia.

Czy przez to tacy ludzie cierpią mniej? Nie. Ale ich cierpienie nabiera sensu, bo mogą na przykład ofiarować je za zbawienie duszy ukochanej osoby. Takie cierpienie okazuje się łatwiejsze do zniesienia – jakby prócz nich niósł je ktoś jeszcze. Nie ma w nich buntu, rozżalenia. Cierpią, ale mają siłę, by się uśmiechnąć, by podziękować za szklanką herbaty. Cierpią, ale potrafią z pokorą i wdzięcznością przyjąć każdy okruch pomocy czy zainteresowania.

Takim cierpiącym aż chce się pomagać, prawda?

Ci ludzie stanowią wielką zagadkę, której nie rozwiążemy, jeśli nie zobaczymy w ich życiu Jezusa Chrystusa.

Trudno jest człowiekowi przyjąć cierpienie i śmierć, i związaną z nimi ludzką bezradność. Trudno jest zrozumieć cierpienie. Niemożliwe to jest bez Boga. W Nim – i z Nim – wszystko jest możliwe.

Myślę, że dlatego co roku wszyscy obecni na nabożeństwie Gorzkich Żali, zgromadzeni przed Najświętszym Sakramentem, przed Panem, który dla nas cierpiał i umarł, że gdzieś w sercu i sumieniu, jeśli nie w rozumie, że wszyscy właśnie tę wielką Prawdę staramy się pojąć i przyjąć za swoją. Że przychodzimy po to, by od Jezusa uczyć się, jak być Człowiekiem w cierpieniu i śmierci.

Prośmy Go o odwagę i miłość św. Jana. Prośmy o wytrwałość i pokorę Maryi Panny – Jego Matki. Niech Duch Święty prowadzi nas przez kolejne tygodnie Wielkiego Postu i uczy posłuszeństwa woli Bożej w Ogrójcu, łączenia naszych ran z ranami Ubiczowanego, niesieniu cierniowej korony, drogi krzyżowej. Niech uczy nas umierania.

II Niedziela Wielkiego Postu

Modlitwa Pana Jezusa w Ogrodzie Oliwnym

Potem wyszedł i udał się, według zwyczaju, na Górę Oliwną: towarzyszyli Mu także uczniowie. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł do nich: «Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie». A sam oddalił się od nich na odległość jakby rzutu kamieniem, upadł na kolana i modlił się tymi słowami: «Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!» Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię. Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, zastał ich śpiących ze smutku. Rzekł do nich: «Czemu śpicie? Wstańcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie». (Łk 22,39-46)

Jezus mówi: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” - a udręka przy tej modlitwie jest tak wielka, że aż gęste krople krwi spływają z Jego czoła.

Co tak bardzo dręczyło Jezusa? Przyjęliśmy sądzić, że przyczyną udręki była świadomość cierpienia, jakiego Jezus miał doświadczyć. I niewątpliwie jest to prawda.

Ale słowa: „nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie” prowadzą nas jeszcze głębiej: w Getsemani widzimy Jezusa w chwili, gdy ma wypowiedzieć swoje „tak” w odpowiedzi na wolę Ojca. To właśnie tu dokonała się prawdziwa „agonia” Chrystusa.

Jezus modlący się w Ogrodzie Oliwnym uczy nas posłuszeństwa woli Bożej i pokazuje, że to posłuszeństwo nie jest wcale czymś łatwym. Przyjęcie woli Bożej wiąże się czasem ze stoczeniem dramatycznych godzin na mocowaniu się z samym sobą.

Czy my tak kiedykolwiek się modliliśmy? Kiedy człowiek staje w swoim „Ogrodzie Oliwnym”?

W Ogrójcu jest kobieta w ciąży, gdy dowiaduje się, że jej nienarodzone jeszcze dziecko będzie bardzo chore, że może nie będzie zdolne do życia poza organizmem matki. Ta kobieta staje przed pokusą zabicia własnego dziecka i uczy się posłuszeństwa przykazaniu: „Nie zabijaj”.

W Ogrójcu modli się i boryka ze sobą mężczyzna, gdy dowiaduje się, że podczas porodu nastąpiło niedotlenienie, w związku z czym będzie miał syna, ale upośledzonego umysłowo i fizycznie. Nierzadko mężczyzna ten walczy z pokusą odejścia od żony, od dziecka, wybrania łatwiejszego życia, wbrew słowom Jezusa: „kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,5)

W Ogrójcu modlą się rodzice, gdy widzą, że ich dziecko cierpi w swoim małżeństwie z powodu złego zachowania współmałżonka, jego nieodpowiedzialności, jego słabości. I ci rodzice stają przed pokusą namawiania dziecka do rozwodu, wbrew słowom Jezusa: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”.

W Ogrójcu modlą się przyjaciele, by osobie opuszczonej przez współmałżonka nie doradzać: „ułóż sobie życie, poszukaj kogoś, nie marnuj siebie” - wbrew słowom Dekalogu: „nie cudzołóż”.

W Ogrójcu staje człowiek bezrobotny, gdy otrzymuje propozycję pracy, w której będzie łamane jego sumienie.

Takich przykładów z życia, w którym człowiek jak Jezus w Ogrójcu, wybiera wolę Boga, a nie swoją, każdy z nas mógłby wiele jeszcze opisać.

Wszystkie one wskazują jedno: Trudno jest być posłusznym Bogu. Czasami trzeba opierać się podszeptom szatana i jego namawianiom do nieposłuszeństwa aż do przelewu krwi – dosłownie i w przenośni. Ale czemu złemu duchowi tak bardzo zależy na naszym nieposłuszeństwie?

Bo on doskonale wie to, co nam ciągle umyka i w co trudno nam uwierzyć – zbawienie człowieka wypływa z wypełniania woli Pana Boga.

Żaden dobry uczynek, żadna modlitwa, chociażby najdłuższa, nic nie da człowiekowi, jeśli nie będzie on kształtował w sobie ducha posłuszeństwa Bogu. Pan Jezus mówi: „Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie.” (Mt 7,21)

To o Jezusie mówi Pismo, że „nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał” (Hbr 5,8) Ten fragment Pisma poucza nas, że miarą i kryterium posłuszeństwa Bogu jest cierpienie. A my najchętniej od cierpienia uciekamy – i wpadamy w jeszcze większe cierpienia i bóle.

Nie jest łatwo być posłusznym Bogu. Dużo łatwiejsze jest posłuszeństwo ludziom, gdyż oni proszą jedynie o rzeczy ludzkie, takie, które mieszczą się w ramach ludzkiego rozumu. Nam jednak trudno być posłusznym również innym ludziom. Posłuszeństwo jest niemodne. Dzieci nie są uczone posłuszeństwa rodzicom, żony buntują się przeciwko posłuszeństwu mężom, mężowie buntują się przeciwko obowiązkom swego stanu. Pracownicy buntują się przeciwko pracodawcom, a pracodawcy przeciwko sprawiedliwemu i uczciwemu prowadzeniu działalności.

Nie zwracamy uwagi na jedną prostą zależność – jeśli ktoś nie umie być posłuszny człowiekowi, nie będzie umiał być posłuszny Bogu.

Zanim Jezus pokazał w swoim publicznym życiu, jak wypełniać posłusznie wolę Ojca, jako 12-letni chłopiec wrócił do Nazaretu z rodzicami i był im poddany, czyli posłuszny. A przecież w tej scenie widać Jezusa, którego mądrość przewyższała wiedzę i mądrość wielu uczonych w Piśmie. Przewyższała więc i ona wielokrotnie wiedzę i mądrość Jego ziemskich rodziców. A jednak nie mądrość i wiedza były ważne, ale posłuszeństwo.

Pamiętajmy jednak, że bycie posłusznym drugiemu człowiekowi nie oznacza jakiegoś automatyzmu w zachowaniu, bezmyślności, nie oznacza bycia biernym zwłaszcza wtedy, gdy człowiek styka się ze złem i przemocą. Bycie posłusznym musi również kierować się najważniejszymi przykazaniami, które wskazał Jezus: miłość do Boga, miłość do siebie i do drugiego człowieka. Posłuszni drugiemu człowiekowi mamy być jedynie w sprawach dobrych i zgodnych z Bożymi nakazami i Bożym prawem.

Dlatego gdy rodzice np. namawiają do wyjścia w niedzielę do sklepu, dziecko powinno odmówić.

Gdy mąż namawia żonę np. do wykonania aborcji, ona nie powinna się zgodzić.

Gdy żona namawia męża np. do oddania starych i schorowanych rodziców do domu opieki, mimo że można by się było nimi zająć, nie można być posłusznym; nie można zgodzić się na to w imię spokoju – na pewno nie świętego.

Posłuszeństwo w różnych sytuacjach życiowych musi być wyrazem naszej wiary, że Bóg wie lepiej, że chce dla mnie dobrze, że mnie kocha. Że trudne sytuacje, w których czasem się znajduję, nie oznaczają, że zostaję sam, opuszczony przez Boga, przez ludzi.

Ale ważne, by obok byli ludzie, którzy nie śpią... którzy się za nas i z nami modlą... tylko takich znajdziemy obok siebie na Drodze Krzyżowej – inni pouciekają i nas opuszczą...

Posłuszeństwo nie jest łatwą sprawą – Jezus ociekał krwią, gdy się modlił i wyrażał zgodę na wolę Ojca. Nie jest łatwo pełnić wolę Boga, ale gdy raz się zacznie, gdy raz poprosi się Pana o łaskę bycia posłusznym, wtedy da On wiele okazji do tego, by być posłusznym. Dla Niego to najpiękniejszy dar, jaki może nam dać – ten sam, którym obdarował swego jedynego Syna Jezusa Chrystusa.

Pamiętajmy też, że przyjmując Ciało i Krew Chrystusa, karmimy się także Jego posłuszeństwem (R. Cantalamessa). To najlepsza droga dla tych, którzy chcą być posłuszni.

Bóg nas kocha – i nawet męką swojego Syna w Ogrójcu uczy nas tego, co jest dla nas najlepsze. Jezus modlący się w Ogrójcu przybliża nam wielką prawdę: naprawdę być posłusznym oznacza umierać.

Obyśmy chcieli być Mu posłuszni. Obyśmy chcieli uwierzyć w Jego miłość i w to, że w tej trudnej drodze nie zostawia nas samych i daje nam wszystkiego pod dostatkiem, byśmy doszli do Niego. On na nas czeka – z niecierpliwością... A czy my równie niecierpliwie tego Spotkania z Nim wyglądamy?

III Niedziela Wielkiego Postu

Biczowanie Jezusa

Według Ewangelii św. Mateusza scena biczowania wyglądała tak:

Tymczasem arcykapłani i starsi namówili tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Pytał ich namiestnik: «Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił?» Odpowiedzieli: «Barabasza». Rzekł do nich Piłat: «Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?» Zawołali wszyscy: «Na krzyż z Nim!» Namiestnik odpowiedział: «Cóż właściwie złego uczynił?» Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: «Na krzyż z Nim!» Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: «Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz». A cały lud zawołał: «Krew Jego na nas i na dzieci nasze». Wówczas uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie. (Mt 27,20-26)

A Ewangelia wg św. Jana dopowiada jeszcze parę szczegółów: Wówczas Piłat wziął Jezusa i kazał Go ubiczować. A Piłat ponownie wyszedł na zewnątrz i przemówił do nich: «Oto wyprowadzam Go do was na zewnątrz, abyście poznali, że ja nie znajduję w Nim żadnej winy». Jezus więc wyszedł na zewnątrz, w koronie cierniowej i płaszczu purpurowym. Piłat rzekł do nich: «Oto Człowiek». Gdy Go ujrzeli arcykapłani i słudzy, zawołali: «Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!» (J 19,1.4-6a)

Biczowanie. Czytając opis Ewangelii wg św. Mateusza, człowiek zaczyna się zastanawiać, jaki był cel skazania Jezusa na dodatkowe cierpienie. „Uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie.”

Przecież Piłat mógł Jezusowi tego cierpienia biczowania oszczędzić. Niesienie krzyża i potem samo krzyżowanie wiązało się z dostatecznie wielką męką.

Może Piłat zastosował tylko „procedurę”? A może było to tylko dodatkowe bezmyślne okrucieństwo, do którego nawet nie przywiązywał większej wagi?

Czytając Ewangelię wg św. Jana można jednak wysnuć wniosek, że Piłat kazał Jezusa biczować, by potem, pokazując skrwawionego i umęczonego Człowieka, wzbudzić w tłumie litość: Jezus wyszedł na zewnątrz. Piłat rzekł do nich: «Oto Człowiek». Gdy Go ujrzeli arcykapłani i słudzy, zawołali: «Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!»” Jeśli Piłat w ten sposób chciał wzbudzić litość wśród zebranych ludzi, to okazało się, że widok Ubiczowanego tylko wzmógł agresję tłumu.

Te dwie sceny biczowania Jezusa, zawarte w Ewangelii, mówią wielką prawdę o nas samych, o naszym biczowaniu innych ludzi, o naszych ranach, które nosimy, często skwapliwie chowając je przed światem i przed Bogiem.

Biczowanie. Padające raz za razem uderzenia. Niemożność uchylenia się przed nimi, niemożność ucieczki. Bezradność i oczekiwanie na kolejny cios. Ze strony tych, których się kocha...

Czemu biczujemy innych? Czemu uderzamy drugiego człowieka ręką, kablem od żelazka, laczkiem, kijem lub rózgą? Czemu bijemy nasze dzieci – najbardziej bezbronne nie tylko dlatego, że są małe i nie mają dokąd uciec, ale bezbronne w swojej miłości do tych, którzy je katują?

Zaraz padną zaprzeczenia – „nie katuję swojego dziecka”, „to był tylko klaps/policzek”, „nie uderzałam/nie uderzyłem mocno”...

A jak my byśmy się czuli, gdyby ktoś nas policzkował, dawał nam klapsa w pupę, gdyby nas szarpał i mocno popychał? Gdyby ktoś podniósł na nas – na dorosłych – rękę?

Czy przyjęlibyśmy tłumaczenie, że to nie było przecież katowanie? Że to tylko klaps albo policzek? Że cios nie był mocny?

Możemy się obruszać na takie ujęcie tematu i mówić, że przecież klaps nikomu jeszcze nie zaszkodził – mając na myśli swoje doświadczenia z dzieciństwa. Skoro nam, porządnym ludziom, nie zaszkodził, to i naszym dzieciom nie zaszkodzi...

A jednak problem bicia dzieci istnieje – skoro nawet państwo uznało, że trzeba to uregulować ustawą - i to w kraju katolickim, gdzie większość deklaruje wiarę w ubiczowanego Jezusa.

Bicie bezbronnych, słabych, zależnych od nas...

Znajoma, która ma kilkoro dzieci, przyznała, że kiedy były one mniejsze, czasem karciła je w ten sposób. Za każdym razem jednak widziała, że taki sposób kary był tylko i wyłącznie oznaką jej słabości, jej niecierpliwości, braku chęci, by poświęcić problemowi i dziecku więcej uwagi i czasu. Bicie wiązało się też z poczuciem, że to dziecko jest w jej rękach, że ma nad nim władzę – i może zrobić wszystko... brzmi to przerażająco, prawda? A to naprawdę zwyczajna kobieta, jakich wokół nas wiele.

Jeśli zastanowimy się, czemu bijemy nasze dzieci, to musimy przyznać przed sobą, że przeważnie wynika to z poczucia bezradności w danej sytuacji; z naszej niewiary w perswazję, w tłumaczenie i wyjaśnianie. Łatwiej jest uderzyć i siłą coś wymusić, niż z dzieckiem porozmawiać, dać dziecku czas, wyciągać konsekwencje i samemu być konsekwentnym, samemu dawać przykład właściwego postępowania.

To dlatego Bóg dał człowiekowi Dekalog: On jako Ojciec najlepiej wie, że przestrzeganie zasad, zawartych w Dekalogu, pomaga człowiekowi, a nie go ogranicza. Zauważmy jednak, że Bóg nie egzekwuje przestrzegania tych zasad przemocą. On cierpliwie człowieka prowadzi, wyjaśnia mu, tłumaczy, wychowuje – Bóg ciągle bez reszty jest dla człowieka.

Nam jednak często brak tej cierpliwości, brak opanowania – i w emocjach, albo – co gorsza – na zimno i z wyrachowaniem, siłą egzekwujemy posłuch, biciem zmuszamy do przyjęcia praw, które ustanawiamy. I nie wzrusza nas płacz dziecka. Tak samo jak Żydów nie wzruszył widok ubiczowanego, zakrwawionego Jezusa. Na widok słabszego rośnie w człowieku agresja. A im więcej stosujemy przemocy, tym trudniej nam nad własną agresją zapanować, zatrzymać się. Ta agresja przejawia się nie tylko w przemocy fizycznej. O wiele częściej przejawia się w przemocy słownej, czasem psychicznej. I tak jak łatwiej nam bić dzieci, tak wobec dorosłych częściej agresja przejawia się w słowach. Wobec najbliższych prawie wcale nie liczymy się ze słowami.

Ileż w naszych słowach złości i złośliwości; ile kpiny i ironii; wyśmiewania słabości i jątrzenia ran. Używamy wulgarnych słów, przeklinamy. Obmawiamy, rzucamy oszczerstwa.

Czemu tak jest? Czy wierzymy w to, że słowo może zaboleć tak, jak uderzenie pięścią? Że rana zadana słowem przez bliską, kochaną osobę, może się nigdy nie zagoić i wpłynąć na całe życie człowieka?

Kim bowiem jest człowiek?

Został stworzony jako istota cielesna, z psychiką i duszą. Człowiek jest jednością tych trzech rzeczywistości. Każdy uderzenie w ciało, wywołuje rany w psychice i duszy człowieka. Każde zranienie psychiki odbija się na zdrowiu ciała i duszy. Każda rana duszy ma odzwierciedlenie w ciele i psychice. Trudno w to uwierzyć, wiem, bo rany psychiki i rany duszy nie rzucają się tak bardzo w oczy. Ciało pokazuje nam od razu, że zostało zranione: sińce, krew, pręgi, połamane kości, opuchlizna, obrzmienie. Jak jednak zobaczyć rany psychiki i duszy, jakie powstają wtedy, gdy biczujemy słowem lub ręką drugiego człowieka?

Tu mogliby się wypowiedzieć nauczyciele, psycholodzy, wychowawcy, którzy w swoim życiu spotkali się z bitymi dziećmi, z maltretowanymi psychicznie. Oni wiedzą najlepiej, ile w tych dzieciach, czasem już dorosłych, lęku, agresji wobec słabszych. Ile w tych ludziach niewiary we własne siły i umiejętności. Odrzucenia własnej godności i prawa do istnienia. Niewiary w wartość własnego życia. Jak bardzo ich psychika została zniszczona, poraniona.

A dusza? Czy nie jest ogromną raną duszy, gdy człowiek nie potrafi uwierzyć w miłość Boga, bo tej miłości nie zaznał od rodziców? A problem z przebaczeniem tym, którzy byli oprawcami?

Ludzkie ciało pomaga leczyć medycyna. Ludzką psychikę leczą psycholodzy. Kto jednak może wyleczyć duszę? Na pewno pomaga spowiedź – w tym właśnie sakramencie Pan Bóg, wybaczając nam grzechy, koi rany duszy, które grzech powoduje. To właśnie w tym sakramencie Bóg uwalnia człowieka z agresji, złości, nienawiści. Uczy przebaczenia. Ale przecież nie spowiadamy się z tego, że zostaliśmy zranieni, że nosimy w sobie rany zadane przez rodziców, rodzeństwo, najbliższych nam ludzi. Czy tych ran nie można więc uleczyć?

Można. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Trzeba tylko jednego – przyjść z nimi do Jezusa ubiczowanego, opowiedzieć Mu o swoich ranach. Przyznać się do tego, że i nas pobito, opluto, wyśmiano, wykpiono – i że nas to boli tak, jakby ktoś zadał naszemu ciału najgorsze katusze.

Bolą nas wypowiedziane przez najbliższych słowa złości i nienawiści, ale bolą też niewypowiedziane nigdy słowa miłości i akceptacji. Boli spojrzenie obojętne lub wrogie, boli brak spojrzenia pełnego radości i szczęścia na nasz widok. Boli milczenie, które jest pełne niechęci i oskarżenia o coś, czego nie zrobiliśmy, ale boli też słowotok, w którym nie liczą się nasze myśli i uczucia, bo druga osoba jest tak skoncentrowana na sobie, że aż nas nie dostrzega, nie pozwala nam dojść do słowa.

To wszystko musimy przynosić Jezusowi – jeśli oczywiście chcemy być zdrowi – przynosić Jemu, żeby On leczył, łagodził, przemieniał.

Miejmy też na uwadze jedno – gdy choruje ciało, a ludzka dusza jest zdrowa, wtedy cielesne cierpienia łatwiej znieść. Gdy jednak dusza jest chora, wówczas cały człowiek nie czuje się zdrowy. Każdy lekarz potwierdzi, że wiele chorób ciała wynika z chorej psychiki, wiele z chorej duszy.

Bóg troszczy się o nas. Chce, byśmy byli już tu na ziemi w pełni sił i zdrowi. Gdy Jezus nauczał ludzi, niemało swojego czasu i sił poświęcał na leczenie ich ciała, psychiki i duszy. Dlatego nie bójmy się na modlitwie mówić Mu o nawet największych ranach naszej duszy, bo tylko On może je uleczyć.

Wtedy będzie w nas mniej agresji, rzadziej będziemy biczowali najbliższych, i będziemy umieli modlić się za naszych krzywdzicieli. Nie ma innej drogi, jak tylko spotkać się z Ubiczowanym – i pozwolić, by nasze rany połączyły się z Jego ranami... Wiedział już o tym prorok Izajasz, gdy mówił: „Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie.” (Iz 53,5)

IV Niedziela Wielkiego Postu

Cierniem ukoronowanie

Wtedy żołnierze namiestnika zabrali Jezusa z sobą do pretorium i zgromadzili koło Niego całą kohortę. Rozebrali Go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę, a do prawej ręki dali Mu trzcinę. Potem przyklękali przed Nim i szydzili z Niego, mówiąc: «Witaj, Królu Żydowski!» Przy tym pluli na Niego, brali trzcinę i bili Go po głowie. A gdy Go wyszydzili, zdjęli z Niego płaszcz, włożyli na Niego własne Jego szaty i odprowadzili Go na ukrzyżowanie. (Mt 27,27-31)

Żołnierz, który splatał dla Jezusa koronę z cierni, nieźle się namęczył. I nacierpiał. Te cierniowe kolce i jego raniły w ręce, gdy je naginał, skręcał, by przybrały kształt korony, by można je było włożyć Skazańcowi na głowę bez obawy, że się rozplotą i spadną na ziemię. Podczas szykowania narzędzia szyderstwa też trzeba się nieźle „napracować”.

W tej scenie jesteśmy bardzo obecni: jako ci, którzy szykują cierniową koronę i jako ci, którzy ją z boleścią dźwigają.

Czym jest ta korona, której ciernie stale człowiekowi zadają ból, ranią do krwi, nie pozwalają o sobie zapomnieć nawet na chwilę? Może być brakiem przebaczenia wobec nas samych i tych, którzy nas skrzywdzili. Może być również niechęcią przed wybaczeniem, przed pojednaniem się z drugim człowiekiem.

Jezus nawoływał ludzi do wzajemnego nieustannego przebaczania sobie nawzajem i wskazywał, że i Ojciec zawsze chce nam przebaczać zło, które czynimy.

Jezus wielokrotnie wskazywał, że wybaczanie innym jest obowiązkiem chrześcijanina – niezależnie, czy krzywdziciel o wybaczenie prosi, czy nie. Mamy wybaczać, gdyż i nam nasze grzechy i winy są zawsze przez Boga wybaczane. Co więcej, mamy przebaczać, jeśli chcemy, by Bóg nam przebaczył: Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski.” (Mt 6,14) Jeśli my nie wybaczymy tym, którzy nas skrzywdzili, to i Bóg nie wybaczy nam naszych grzechów: „Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień.” (Mt 6,15)

To twarde i trudne słowa, ale taki jest sens codziennej modlitwy „Ojcze nasz”, w której te słowa padają: „odpuść nam nasze winy, JAKO I MY ODPUSZCZAMY naszym winowajcom”. Te słowa jasno wskazują, że przebaczenie jest warunkiem naszej relacji z Bogiem.

Nasze nieprzebaczenie bliźnim oddziela nas od Ojca i nie możemy wówczas żyć z Nim w bliskości. Co to jednak znaczy: żyć w bliskości z Bogiem? Czy do tego nie wystarczy coniedzielna Msza święta, rekolekcje, modlitwa i czytanie Pisma Świętego? Czy naprawdę musi być jeszcze przebaczenie?

Nie, samo spełnianie rozmaitych religijnych gestów nie wystarczy. Bo można wiele wiedzieć o Bogu, można studiować teologię, Pismo Święte, wiele się modlić, być codziennie na Mszy świętej i często na Adoracji, a mimo to można nie spotkać Pana, można nie wejść z Nim w relację miłości i przyjaźni. Nasze serce może pozostać zimne i znieczulone na Jego głos, mimo że bardzo będziemy pragnęli spotkać się z Nim. A znieczula je niechęć, by wybaczyć i niechęć, by poprosić o wybaczenie.

Często nie chcemy wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili, bo wydaje nam się, że okażemy się przez to jeszcze bardziej słabi, jeszcze bardziej bezbronni, a krzywdziciel poczuje się bezkarny. Nie zauważamy, że to właśnie brak przebaczenia związuje nas z tym, który nas skrzywdził. Krzywdy zadane kiedyś cały czas nas bolą, jątrzą się, a my – poprzez brak przebaczenia – nie pozwalamy im się zabliźnić, zagoić. Nie pozwalamy, by Jezus nas uleczył, gdyż nie zgadzamy się na lekarstwo, które nam zapisał: nieustanne wybaczanie.

Wybaczenie krzywd nie jest ich zapomnieniem. Nie jest też grzecznościową formułą, którą wypowiadamy mniej lub bardziej szczerze. Wybaczenie to darowanie długu, pozwolenie, by drugi człowiek odszedł wolnym. Oznacza to uwolnienie winowajcy od popełnionej winy, ale jednocześnie dokonuje się uwolnienie tego, kogo skrzywdzono. Przebaczenie wyzwala osobę skrzywdzoną od zła, którego doznała, ale też uwalnia od sprawcy tego zła. Ta zadana kiedyś krzywda przestaje królować w życiu osoby pokrzywdzonej, a na jej miejsce człowiek może postawić Pana Boga. Bo i krzywda może stać się bożkiem.

W przypowieści o synu marnotrawnym Jezus pokazuje też, że przebaczenie to coś więcej, niż darowanie długu czy wyzwolenie obu stron – to przywrócenie więzi miłości między ludźmi. A przecież Jezus wezwał nas, swoich uczniów, byśmy miłowali naszych nieprzyjaciół. To właśnie tak w praktyce możemy realizować to wezwanie – wybaczając z serca tym, którzy nas w czymkolwiek skrzywdzili. Bo miłość, która nie przebacza, nie jest miłością. (Paulette Boudet)

Warto jednak wiedzieć, że przebaczenie to nie tolerancja, czy pobłażliwość dla zła. To nie jest także akceptacja niesprawiedliwości. Przebaczenie odnosi się do człowieka, a nie do czynu. Zły czyn zawsze pozostaje zły.

Jezus mówi nam również: Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! (Mt 5,23-24)

Aby nasza ofiara i modlitwa zostały przyjęte przez Boga, musimy wybaczyć osobie, która wyrządziła nam krzywdę. Co więcej, naszym obowiązkiem jest też prosić o wybaczenie każdego człowieka, o którym wiemy, że ma coś przeciwko nam. Mamy tak postępować nawet wtedy, gdy czyjś żal uważamy za niesłuszny.

Przebaczenie i przebaczanie nie jest łatwe. Trzeba krzyżować swój egoizm, swoją pychę, miłość własną. Trzeba pogodzić się z tym, że nie jesteśmy idealni i krzywdzimy innych, choć często nieświadomie, bez takiej intencji. Trzeba uznać, że skoro i my chcemy, by nam wybaczono, to i sami jesteśmy do tego zobowiązani. Żeby z serca przebaczyć, musimy – jak Pan Bóg – dostrzec w każdym człowieku dobro, dostrzec swojego brata i siostrę w Chrystusie – i zobaczyć, że w niczym nie jesteśmy od nich lepsi, co więcej – wszyscy jesteśmy słabi, grzeszni i nieustannie potrzebujemy czyjegoś przebaczenia.

Często tłumaczymy się z naszych przewinień niewiedzą, brakiem złych intencji, nieumiejętnością, słabością. Ale trudno nam te same wytłumaczenia odnieść do tego, kto nas krzywdzi. Trudno nam, jak Jezus, przyjąć taką postawę serca: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.” (Łk 23,34)

A tymczasem to były pierwsze słowa, jakie ukrzyżowany Jezus skierował do Ojca – słowa przebaczenia, nie złorzeczenia, wymówek, żali i pretensji. Jezus potrafił w chwili tej strasznej męki wybaczać oprawcom, bo całe swoje życie ukazywał i głosił przebaczenie Boga. Bo im częściej przebaczamy i prosimy o przebaczenie, tym łatwiej nam przebaczać i o wybaczenie prosić. Bo przebaczenie również potrzebuje ćwiczeń.

Nauka Jezusa jest radykalna: bez przebaczenia i pojednania człowiek nie może oddawać prawdziwie czci Bogu, nie może modlić się do Niego i żyć w bliskości z Tym, który jedynie jest Dobry. Oznacza to, że jeśli odrzucamy Jego naukę o przebaczeniu, to zarówno Jemu, jak i sobie wijemy wieniec z bolesnych cierni i wciskamy go na głowę. Nie przebaczając, odcinając się od wybaczenia sami nie pozwalamy, by Jezus nam tę cierniową koronę nieprzebaczenia zdjął z naszej głowy.

A jeśli krzywda jest przeogromna i człowiek – mimo chęci – nie umie jej wybaczyć? Zawsze można o pomoc poprosić Tego, który jest Mistrzem w wybaczaniu: Jezusa. I można wypowiadać słowa błogosławieństwa. Bóg pomoże człowiekowi, który chce wybaczyć, by przebaczenie z warg zeszło do serca i objęło całego człowieka. Ważne, by chcieć wybaczyć.

V Niedziela Wielkiego Postu

Droga Krzyżowa

„Piłat, chcąc uwolnić Jezusa, ponownie przemówił do nich. Lecz oni wołali: «Ukrzyżuj, ukrzyżuj Go!» Piłat więc zawyrokował, żeby ich żądanie zostało spełnione. Uwolnił im tego, którego się domagali, a który za rozruch i zabójstwo był wtrącony do więzienia; Jezusa zaś zdał na ich wolę.

Gdy Go wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem.
A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: «Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: "Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły". Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?»
Przyprowadzono też dwóch innych złoczyńców, aby ich z Nim stracić.” Łk 23,20.24-32

Droga Krzyżowa Jezusa zaczęła się po umyciu przez Piłata rąk i wydaniu Jezusa na ukrzyżowanie. Jezus wziął krzyż i postawił pierwszy krok.

Nasza droga krzyżowa zaczyna się, gdy się rodzimy. Wówczas bierzemy swój krzyż i wydajemy pierwszy krzyk – sprzeciwu wobec tego krzyża.

Uderzające jest milczenie Jezusa podczas niesienia krzyża. Jak bardzo kontrastuje to z naszym narzekaniem na krzyż codziennego dnia, powszednich obowiązków. Prawie w każdej naszej rozmowie to narzekanie się pojawia.

Narzekanie, które tak naprawdę pokazuje, jak wiele w nas sprzeciwu wobec Boga, jak wiele mamy pretensji do Niego o to:

- że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy
- że wyglądamy tak, jak wyglądamy
- że mamy takich, a nie innych rodziców i rodzeństwo
- że nasze życie małżeńskie czy rodzinne wygląda tak, a nie inaczej
- że żyjemy w takim, a nie innym kraju
- że mamy takie, a nie inne zdrowie
- że mamy taką, a nie inną pracę

i tak dalej, i tak dalej...

Ktoś się obruszy i powie, że przecież to narzekanie nie oznacza pretensji wobec Boga. Owszem, jeżeli się to zdarzy raz czy drugi, jeśli wypływa z naszego zmęczenia – nie musi oznaczać pretensji. Ale jeśli ktoś cały czas narzeka – na siebie, na innych, na świat, na to czy na tamto, to zastanówmy się, w jaki sposób taki człowiek postrzega wypełnianie Bożej woli? W jaki sposób patrzy na niesienie swojego codziennego krzyża? Ile jest w nim postawy Jezusa, który milcząco wziął swój krzyż i go niósł?

Czy w Nim była pretensja wobec Ojca, że musi wziąć krzyż, że Ojciec Mu tego nie oszczędził?

A jak my patrzymy na to, co trudne w naszym życiu?

Jak często narzekamy na ludzi, którzy obok nas żyją i z którymi męczymy się w taki czy inny sposób? Czy patrzymy na nich jak na fragment naszej drogi krzyżowej?

Jezus milcząco niósł krzyż, jednakże Jego milczenie kończyło się zawsze w chwili, gdy wymagało tego dobro drugiego człowieka, nawet oprawcy.

To dlatego spoliczkowany przez żołnierza nie nadstawił milcząco drugiego policzka, ale zadał mu pytanie, pytanie, które zmuszają do refleksji: „Czemu mnie bijesz?”

Ktoś, kto w życiu rodzinnym czy zawodowym doświadcza przemocy, doświadcza policzkowania, też może i ma prawo z odwagą i zatroskaniem spytać tego, który go krzywdzi: „Dlaczego to robisz?”

Kiedy Jezus spotkał płaczące kobiety, zwrócił im uwagę na to, że człowiek nie powinien patrzeć tylko na to, co zewnętrzne, na zewnętrzne objawy cierpienia, ale powinien wchodzić w głąb po to, by dostrzec, że największą żałość i płacz powinny wzbudzać w nim jego własne grzechy, jego odchodzenie od Boga. Jezus przecież cierpiał za nasze grzechy, więc tylko nasze unikanie grzechów sprawia, że Jego męka jest mniejsza.

I to bardzo dobry fragment, by rozważać go podczas wszelkich dyskusji o eutanazji. Do zabicia starszego czy schorowanego człowieka prowadzi bowiem taka właśnie fałszywa litość nad jego zewnętrznym cierpieniem, cierpieniem fizycznym. Do takiego myślenia właśnie prowadzi brak refleksji, brak zastanowienia się nad tym, co ja powinienem zrobić, żeby temu człowiekowi ulżyć.

Na Drodze Krzyżowej Jezusa byli też ludzie, którym nie powiedział ani jednego słowa. Czy to znaczy, że byli Mu obojętni? Szymon z Cyreny, Weronika, Maryja, Jego Matka...

Na naszej drodze krzyżowej Bóg stawia nam też takich ludzi. Czy jednak potrafimy ich przyjąć tak, jak to zrobił Pan Jezus?

Jak my zachowujemy się wobec kogoś, kto pomaga nam tak jak Szymon z Cyreny – bo musi, a nie dlatego, że chce? Czy umiemy także taką pomoc przyjąć z wdzięcznością?

Albo jeśli ktoś tak, jak Weronika, „tylko” otrze nam twarz – czy umiemy dostrzec wielkość tego drobnego w swej istocie gestu? Czy umiemy być wdzięczni za pomoc, którą ktoś nam okaże, mimo że ta pomoc często wygląda inaczej, niż taka, jaką w danym momencie byśmy chcieli otrzymać?

Zobaczmy, jak często nawet w przyjmowaniu czyjegoś drobnego gestu, pomocy, życzliwości oceniamy je przez pryzmat tego, czy jest to zgodne z naszymi wyobrażeniami i oczekiwaniami. Jak często nie umiemy dziękować Bogu za drobne gesty życzliwości i dobroci drugiego człowieka – bo w naszych oczach są za małe, bo są nie takie, bo spodziewaliśmy się czego innego albo od kogo innego...

I spotkanie z Matką... Trudne spotkanie – i dla Matki, i dla Syna.

Dobrze by było, gdyby tej scenie z uwagą przyglądali się rodzice dzieci, niosących swój krzyż, ale i dzieci, w których życiu jest trud i ciężar.

Maryja nie rzuciła się z płaczem na Syna niosącego krzyż. Nie utrudniała Mu swoim zachowaniem wypełniania woli Ojca. Nie dołożyła Mu ciężaru swego użalania się nad Nim, swego żalu nad sobą i swojego bólu. Ona Synowi towarzyszyła – była obok – co czasem jest najtrudniejszą formą miłości wobec dzieci.

Być obok, a nie ciągle wyręczać, usuwać ciężary, dokładać własnych – i narzekać później na niewdzięczność dzieci.

Być obok – i nie pouczać, nie dawać dobrych rad – pozwolić dziecku nieść swój krzyż tak, jak samo potrafi najlepiej.

Być obok – to znaczy uwierzyć Bogu, że i to dziecko jest Jego ukochanym dzieckiem i On trzyma je z miłością w swoich rękach.

A jaka nauka płynie z tej sceny dla dzieci? Że nawet w największych ich cierpieniach i trudach jest obok nich ktoś, kto o nich myśli, kto się za nich modli – nawet jeśli fizycznie w żaden sposób nie może im pomóc. Że dźwiganie krzyża należy do danego człowieka i nikt nie może – i nie powinien – go w tym wyręczać.

No właśnie. Nasze zachowanie na naszej osobistej drodze krzyżowej pokazuje nam najlepiej, kim jest dla nas Pan Bóg – i czy jest w nas zaufanie wobec Niego. To zaufanie przejawia się właśnie w milczeniu, a nie w narzekaniu; przejawia się we wdzięczności za każde, nawet najmniejsze dobro, a nie w marudzeniu, czy wybrzydzaniu.

To zaufanie przejawia się tez w tym, że pozwalamy się Bogu kierować – Jezus nie starał się uciec od krzyża. A uliczki Jerozolimy – jakże kręte i zawiłe, pełne ludzi i straganów – stwarzały na pewno taką i okazję, i pokusę. My natomiast często jednak staramy się bokiem usunąć z naszej drogi krzyżowej. Sądzimy, że jeśli wybierzemy inną drogę, to będzie nam się lżej niosło krzyż, a może okaże się, że uda się go gdzieś tam pod jakimś sklepikiem czy murem zostawić...

I błądzimy, i trudzimy się coraz bardziej, i krzyż ciąży nam coraz mocniej. Coraz więcej upadków – i coraz mniej ludzi, którzy mogliby nam pomóc.

Zauważmy, ile w nas niecierpliwości. To właśnie ta niecierpliwość popycha nas do poszukiwania innych, alternatywnych dróg niesienia krzyża lub innych sposobów na jego niesienie. A niecierpliwość jest zawsze z diabła, a nie z Boga. To szatan nam podsuwa właśnie tę myśl, że coś musi być już, że musi być teraz, natychmiast, na zawołanie, że czekanie to strata czasu, a cierpliwe niesienie krzyża to idiotyzm.

Bóg jest cierpliwy, jest nieskończenie cierpliwy – i to od Niego tej cierpliwości trzeba się uczyć. Cierpliwości wobec innych, cierpliwości wobec siebie, cierpliwości wobec własnego krzyża. Tej cierpliwości, która rodzi w sercu człowieka pokój – i pogłębia zaufanie Bogu, że On naprawdę rządzi światem i wszystko, nawet najmniejszy wróbel, jest w Jego ręku. A bez Jego wiedzy i woli włos nam z głowy nie spadnie...

Zapatrzmy się więc na Jezusa, cierpliwie i w milczeniu niosącego swój krzyż. Adorujmy Go i otwierajmy nasze serca na przyjęcie łaski cierpliwości, łaski milczenia, łaski wdzięczności, jakie Bóg chce nam hojnie ofiarować.

Niedziela Palmowa

Śmierć i co dalej?

A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie. Potem Jezus świadom, że już wszystko się dokonało, aby się wypełniło Pismo, rzekł: «Pragnę». Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę pełną octu i do ust Mu podano. A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: «Wykonało się!» I skłoniwszy głowę oddał ducha. (J 19,25-30)

Śmierć Jezusa zakończyła Jego mękę.

Śmierć kończy wszystko, ale tylko tu, na ziemi. Zamyka to, co znamy, niweczy ludzkie plany, marzenia, oczekiwania.

Nasza śmierć będzie oznaczała definitywny koniec sytuacji nam znajomych, z którymi się jakoś oswoiliśmy, do których się przyzwyczailiśmy, czy zaakceptowaliśmy.

Jednocześnie zacznie się nasze prawdziwe życie, do którego tu, na ziemi, mieliśmy się przygotować.

I tak, jak często w życiu nie staramy się zrozumieć, po co nas Pan Bóg stworzył i postawił na tym właśnie miejscu, w tym czasie, tak z chwilą śmierci zacznie się dla każdego z nas coś, co kiedyś opisał św. Paweł: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9)

Między ludźmi krążą różne opowiadania, w których człowiek stara się jakoś oswoić to, co kompletnie dla niego nieznane. I często niebo przedstawiane jest jako miejsce, gdzie panuje spokój, cisza, tylko chóry anielskie śpiewają, a ludzkie dusze snują się po niebieskich łąkach. Piekło przedstawiane jest przeciwnie – jako miejsce ruchliwe, gdzie dusze potępione zajmują się tym, co do tej pory. I to miejsce, które jakoś jest nam bardziej „znajome”.

Trudno się dziwić, że człowiek nie dąży do świętości, nie chce osiągnąć nieba, skoro wyobraża sobie Boga jako nudnego staruszka z brodą, a niebo to miejsce pełne nudy, gdzie tylko się siedzi na chmurach i śpiewa wraz z aniołami. Takie patrzenie na niebo jest z gruntu fałszywe, obrażające Boga i człowieka. Z pewnością wieczne szczęście nie wiąże się z nudą, bezruchem i nicnierobieniem.

W pismach wielu świętych mistyków znajdują się wypowiedzi, na podstawie których można śmiało powiedzieć, że to nasze ziemskie życie to jedynie wstęp do prawdziwego działania, które czeka nas po śmierci. Nie ma w nich opisu stagnacji, błogostanu, leżenia na chmurach, śpiewania pieśni i bezczynnego snucia się z kąta w kąt.

Z chwilą naszej śmierci może zacząć się dla nas prawdziwy rozwój, któremu Bóg nie nakreślił żadnych granic, gdyż żadne granice nie obowiązują Jego samego. W Bożym królestwie nie ma monotonii czy nudy. O tym jednak, jak wielka będzie głębia naszego uczestnictwa w tym nowym życiu zadecyduje wielkość miłości, wielkość upodobnienia się do Jezusa Chrystusa w służbie bliźniemu.

Żeby jednak osiągnąć taką dojrzałość w miłości duszy ludzkiej potrzebny jest niekiedy po śmierci czas dorastania. Jest to stan czyśćca. Podczas pobytu w czyśćcu dusza pozbywa się wszystkich, nawet najmniejszych śladów egoizmu, czyli źle pojętej miłości własnej. Opuści czyściec przemieniona, pełna miłości prawdziwej, oddanej Bogu i skoncentrowanej wyłącznie na Nim, chcącej Go nieustannie wychwalać.

To, jak bardzo nasza ludzka miłość jest jeszcze niedojrzała, ukazane będzie w momencie śmierci, podczas sądu szczegółowego. Wtedy dusza ludzka wyraźnie zobaczy i pozna, że nie jest jeszcze zdolna, by spotkać się z Miłością, którą jest Bóg, gdyż nie dość tu na ziemi żyła i realizowała pierwsze i najważniejsze przykazanie: będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem” (Mt 22, 37).

Prawdą jest, że staramy się kochać Boga, ale przeważnie oddajemy Mu tylko część naszego serca, duszy i umysłu. Przede wszystkim zatroskani jesteśmy o własne dobro. Tymczasem czyściec jest stanem, gdzie właśnie pierwsze przykazanie nabiera największego znaczenia i dusza uczy się, jak powinno się je realizować prawdziwie.

To właśnie tej duchowej niedojrzałości, nieumiejętności kochania Boga z całego serca pozbywamy się w czyśćcu. Tam w nadprzyrodzonym świetle dusza dostrzega, jak Pan Bóg nieustannie w swojej miłości do każdego człowieka przyciąga duszę, prowadzi ku całkowitej doskonałości, ale nieodpokutowane grzechy zatrzymują ją i nie pozwalają iść za tą przyciągającą siłą Boga. Dusza w czyśćcu doświadcza niemożności bezpośredniego oglądania Bożego Światła i to powoduje, że pojawia się w niej chęć zrzucenia tego wszystkiego, co ją więzi, by mogła bez żadnych przeszkód zbliżyć się do Stwórcy. Męki czyśćca wiążą się właśnie z tą świadomością oddalenia duszy od Boga.

Czyściec potrzebny jest, by w duszy ludzkiej wypalić letniość, przed którą ostrzegał Pan Jezus: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący. A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 15-16). Ogień czyśćca wypali lenistwo, jakże często usprawiedliwiane cierpliwością czy słowami : „nie chce mi się”. To właśnie w czyśćcu ujrzymy wszystkie niegodnie, bez dziękczynienia przyjęte Komunie Święte; modlitwę, której nie było w naszym życiu albo była byle jaka; powierzchowne podejście do życia, które nie skłaniało nas do zmian. Pokutować będziemy za wszystkie rany i śmierci, zadawane słowami. Pan Jezus nas przestrzegał: „A powiadam wam: Z każdego bezużytecznego słowa (a co dopiero krzywdzącego słowa), które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu. Bo na podstawie słów twoich będziesz uniewinniony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony” (Mt 12, 36-37). Ile takich niepotrzebnych słów, bolesnych, raniących wypowiadamy każdego dnia?

Zobaczymy wszystkie sytuacje, w których mogliśmy, a nie uczyniliśmy żadnego dobra naszym bliźnim. Poznamy wszystko to, co winniśmy byli wykonać, gdyż taka była wola Boga, a my ją zlekceważyliśmy. W czyśćcu będziemy wynagradzać za niedojrzałą miłość bliźniego i samego siebie. Ta niedojrzała miłość będzie musiała zostać tam wyniszczona doszczętnie.

Pomimo doświadczenia bólu i męki w czyśćcu dusza doświadcza także miłości Boga – i to jest dla niej źródłem nadziei. Jest jednak taki stan, w którym tego doświadczenia Bożej miłości nie ma – to piekło.

To, że istnieje piekło i szatan, to prawda wiary chrześcijańskiej. Szatan to osobowe stworzenie, które świadomie odrzuciło miłość swego Stwórcy i żyje w nienawiści do wszystkiego, co ku Bogu się kieruje, co do Niego należy. Zły duch zachował po upadku swoją duchową, anielską naturę, a także inteligencję i wolę, jednak wykorzystuje je wyłącznie jako narzędzie nienawiści.

Odrzucenie Boga, jakiego dokonał szatan, zostało dokonane w sposób nieodwołalny. Dlatego też jego królestwo, które stworzył, ma charakter wieczny. Czasem postrzegamy piekło jako miejsce, gdzie Bóg przygotował grzesznikom straszliwe cierpienia. Tymczasem to nie Pan Bóg jest ich twórcą. Cierpienia, jakie dusza ludzka doznaje w piekle, to wynik decyzji człowieka, który przez cale życie, a w momencie śmierci zdecydowanie i ostatecznie odrzuca Boga – jak szatan.

Piekło to świadomość, że utrata Boga ma charakter nieodwołany i wieczny. Że nigdy się nie skończy. Jeśli Jezus często mówi o „ogniu wiecznym”, „ogniu nieugaszonym”, o „robaku, który nie umiera”, o „męce wiecznej”, to musimy uznać, że tak jest naprawdę. Jeżeli sądzimy, że może być inaczej, to zostaje podważona prawda słów samego Pana Jezusa (o. Jerzy Zieliński OCD). To tak, jakbyśmy Mu zarzucili kłamstwo.


Potępiony cierpi przede wszystkim z powodu nieobecności Boga, niemożliwości zobaczenia Go i kochania. To jest największe i dla nas niewyobrażalne cierpienie stanu potępienia. Człowiek pozbawiony jest tego, bez czego nie może istnieć, a nie może istnieć bez pragnienia Boga. Utrata Boga jest też dla niego swoistą utratą samego siebie.

Nie możemy twierdzić, że piekło jest dziełem Boga. Bóg nie mści się na człowieku za to, że ten Go odrzucił. Boża sprawiedliwość pozwala jednak doświadczyć człowiekowi nawet takich najdalej idących konsekwencji jego wyborów, gdyż Bóg szanuje ludzką wolność. Człowiek może nie chcieć kochać Boga, drugiego człowieka. Może odwrócić się od swojego Stwórcy – jak uczynił to szatan. Ale wówczas sam skazuje się na wieczne życie bez Boga i na doświadczanie nieustannych wyrzutów sumienia.

Ludzkie sumienie to rodzaj kompasu, dzięki któremu człowiek może kroczyć we właściwym kierunku – w kierunku Boga. To także dar od Stwórcy, dar subtelny i delikatny, który można zniszczyć i zniekształcić. Bez pielęgnowania, tj. bez życia sakramentem pokuty i pojednania, Komunią Świętą sumienie obumiera. Zabija je także ludzki egoizm, gardzenie godnością drugiego człowieka. Wówczas sumienie milknie i nie ostrzega przed złymi wyborami. To, że człowiekowi jego sumienie niczego nie wyrzuca nie oznacza wcale, że człowiek nie grzeszy. Wprost przeciwnie. Apostoł Jan pisze wyraźnie: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” (1 J 1,8) Takie sumienie mieli niektórzy sądzeni za zbrodnie II wojny światowej. Im sumienie niczego nie wyrzucało.

Jeśli ludzkie serce nie uzna swego grzechu i nie wyda z siebie pokornego wołania o przebaczenie, Bóg nie może zmusić go do takiego odruchu. I to człowiek sam siebie na potępienie skazuje.

Mówiąc o tym, co będzie po śmierci, czego uczy nas Kościół, o czym pisali święci, mistycy, nie zamierzam nikogo straszyć, ale pokazać, że wtedy dopiero w pełni będziemy zbierali owoce naszych ziemskich czynów, naszych myśli, naszych słów. Nic, co tu robimy, mówimy, myślimy, nie idzie w zapomnienie, nie jest bez znaczenia. Żadne słowo i żaden nasz czyn.

Dlatego na początku Wielkiego Tygodnia, gdy w kolejnych dniach będziemy zbliżali się coraz bardziej do Ofiary Jezusa, ofiary – która nas uratowała od śmierci wiecznej, od mąk piekła – zastanówmy się nad naszym życiem, nad naszym postępowaniem – i nawróćmy się do Boga. I zmieńmy to, co w naszym życiu jeszcze jest złe, grzeszne, niewłaściwe.

Bo śmierć przypomina nam o tym, co mówił ksiądz, gdy w Środę Popielcową posypywał nam głowy: że ciało i ziemskie życie „prochem jest i w proch się obróci” - ważne, czy konsekwencją naszego życia tutaj na ziemi będzie życie naszych dusz blisko Boga czy bardzo od Niego daleko – na wieki.