Kazania pasyjne. Świadkowie Męki Pańskiej

oprac. ks. Mateusz Pietruszka

publikacja 04.03.2019 22:30

Spotkamy różne postaci. W których z nich rozpoznam siebie takim, jaki jestem dziś, a w których ideał, jakim chciałbym być?

Płaczące niewasty Henryk Przondziono /Foto Gość Płaczące niewasty
Bez Chrystusa jesteśmy jak uschnięte drzewo

Podczas nabożeństwa Gorzkich Żali wraz z Jezusem w drogę krzyżową. W drogę, na której spotkamy różne postaci. W których z nich rozpoznam siebie takim, jaki jestem dziś, a w których ideał, jakim chciałbym być. Na początku naszych rozważań wezwijmy pomocy Ducha Świętego, byśmy na drogę naszych rozważań weszli jako uczniowie Chrystusa, a nie przypadkowi gapie.

I Niedziela Wielkiego Postu

Poncjusz Piłat

Pierwszy świadek męki Jezusa prowadzi nas do pałacu Poncjusza Piłata. „A gdy nastał ranek, wszyscy arcykapłani i starsi ludu powzięli uchwałę przeciw Jezusowi, żeby Go zgładzić. Związawszy Go, zaprowadzili i wydali w ręce namiestnika Poncjusza Piłata” (Mt 12,1-2).

Poncjusz Piłat był namiestnikiem rzymskim w okupowanej Judei, sprawującym władzę z nadania rzymskiego najeźdźcy. Był więc niezbyt lubiany przez żydów. Nie szanował ich świąt religijnych, gardził ich tradycją. To on skazał Jezusa na śmierć. Zrobił to niechętnie, bo nie widział w Nim winy. Początkowo nawet próbował ratować Jezusa, by nie brać na siebie odpowiedzialności za Jego śmierć. Żona Piłata nazwała Jezusa „Sprawiedliwym” i prosiła swego męża, by nie robił mu nic złego. Dlaczego więc Piłat uległ? Wystraszył się groźby: „Jeśli go uwolnisz nie jesteś przyjacielem Cezara” (J 19,12).

Piłat nie czerpał radości ze skazania Jezusa. Zrobił to z strachu o utratę własnej pozycji, stanowiska. Dla niego najważniejsza była opinia innych. Myślał, że w ten sposób zapewni sobie spokój sumienia oraz dostatnie życie. Aby jednak zachować resztki własnej niezależności i możliwość ucieczki od odpowiedzialności „umył ręce wobec tłumu, mówiąc: «Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego»”. To nie moja wina, ja z tym nie mam nic wspólnego. To wy jesteście winni...

Często i my zachowujemy się jak Piłat. Na przykład gdy nie chcąc się narazić na plotki, rezygnujemy z własnych przekonań, z wymogów wypływających z wyznawanej przez nas wiary. Skazujemy Jezusa na mękę, umywamy ręce, by nie mieć nic wspólnego z Chrystusem, by nie musieć brać odpowiedzialności za Jego Kościół... Ale przecież to Ty go tworzysz.

Podobnie jak Piłat wydajemy też wyroki: na naszych sąsiadów, bliskich, ludzi spotkanych na ulicy,. Wtedy także wydajemy wyrok na Jezusa. Poddajemy się powszechnym trendom, naciskom otoczenia. A później wymawiając się, przeinaczając fakty, obmywamy ręce – bo boimy się odpowiedzialności za nasze słowa.

Nieraz powodem wypowiadania słów, których później żałujemy jest strach: Jeśli się nie odezwę, nie poprę go, to stracę dobre imię, co inni o mnie pomyślą. Strach może być wielką siłą w człowieku, której w sytuacjach wyjątkowych nie jesteśmy w stanie kontrolować. A później jak Piłat mówimy: Nie jestem winny... odebrania dobrego imienia drugiemu człowiekowi, obrażenia Jezusa, Jego Kościoła. Ale strach rodzi się wtedy, gdy w naszym życiu brakuje zaufania do Pana Boga. Gdy więcej nadziei pokładamy w ludzkich siłach niż w mocy Boga. Dobrze, że w takich sytuacjach odczuwamy strach, bo ludzkie siły wcześniej czy później na pewno zawiodą.

Nasze słowa mają wielką moc, musimy o tym pamiętać. Każde wypowiedziane słowo ma konsekwencje. Idzie w świat i nie jesteśmy w stanie go zatrzymać. W dzisiejszym świecie, gdy jesteśmy zalewani potokiem słów: w reklamach, wiadomościach, internecie, prasie, już nie zauważamy, nie doceniamy wartości słów. Zastanów się więc, jak korzystasz z daru słowa – daru Boga.

Mówimy: to tylko słowa... Czy rzeczywiście tylko? To przecież słowo Piłata – człowieka rozpoczęło mękę Chrystusa – Boga. W ten sposób Bóg ukazuje nam, że i nasze cierpienie nieraz ma źródło w słowie – w słowie ludzkim. Bo każdy nasz grzech rodzi się w naszych myślach – w słowach. Ale i każdy grzech jest zgładzony przez słowo pojednania w sakramencie pokuty. To od nas zależy, czy męka Jezusa w naszym życiu przyniesie pociechę, czy pozostanie bezowocna. Również dzięki słowu możemy oczyścić się z grzechu, zanurzając się w męce Chrystusa. Najpierw dzięki słowu żalu i skruchy podczas spowiedzi, a następnie w słowie pojednania z Bogiem i z drugim człowiekiem. Bo nie ma prawdziwej komunii, wspólnoty z Bogiem w niebie bez szczerej wspólnoty z drugim człowiekiem tu, na ziemi.

Zadbaj, by w twoim życiu było codziennie obecne słowo modlitwy. Ono pomoże ci w tym, by nie było w twym sercu i na ustach słów, które ranią, krzywdzą innych i oddalają od Boga.

Możemy błogosławić naszymi ustami, obdarzać dobrem, ale także krzywdzić innych, odebrać innym dobre imię, wypowiadając nierozważnie słowa. Wydajemy na innych wyrok, rozpoczynając ich drogę krzyżową. Rany ciała łatwiej zagoić od ran zadanych nierozważnym słowem. Zadając cierpienie drugiemu człowiekowi ranimy samego Boga.

Jak mówią legendy, Piłat do końca życia pamiętał o wyroku wydanym na Jezusa Nazarejczyka, ale to nie zmieniło jego postępowania, bo nie potrafił przyznać się do błędu. W jego ustach nigdy nie zrodziło się słowo: „przepraszam, żałuję, Boże, przebacz”. Został ze swą winą sam...

Nie pozwólmy, aby nasza fałszywa duma nie pozwoliła przyznać się do cierpień zadanych Chrystusowi i powstrzymywała przed wyznaniem grzechów w sakramencie pokuty. Niech słowa Chrystusa z krzyża: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” zostaną skierowane także do nas – w sakramencie pokuty, gdzie słowo nie skazuje, ale zbawia. Nie zwiastuje śmierci, ale zmartwychwstanie. AMEN.

II Niedziela Wielkiego Postu

Maryja

Kolejne spotkanie ze świadkiem męki Jezusa Chrystusa. Dziś zatrzymajmy się przy IV stacji Drogi Krzyżowej: spotkanie Jezusa z Matką. Choć Ewangelie milczą na temat tego spotkania, Tradycja przekazała, że miało ono miejsce. W Jerozolimie znajduje się nawet kapliczka upamiętniająca to wydarzenie. Bo czy Matka mogła opuścić Syna w tak dramatycznym momencie Jego życia?

Spotkanie to najprawdopodobniej przebiegło bez słów. Nie były one potrzebne. Wystarczyło, aby wzrok Matki Bolesnej i cierpiącego Chrystusa się spotkał. Matka przecież jak nikt inny zna swoje dziecko. Te dwa serca nie potrzebują słów, by się zrozumieć. Dlaczego?

Bo już wcześniej, w Betlejem, podczas ucieczki do Egiptu oraz w czasie młodzieńczych lat Jezusa w Nazarecie Maryja budowała więź z swym Synem, aby teraz, w tej trudnej dla nich chwili być dla siebie nawzajem oparciem. Wcześniej rozwijana miłość jest teraz ich siłą. Bez tej miłości droga krzyżowa byłaby bardziej bolesna.

Maryja jest w tej scenie uczy nas, jak nieustannie budować naszą relację z Jezusem. Po to, aby nasze krzyże, których przecież nie brakuje w życiu, były mocno osadzone w miłości do Boga na wzór Maryi. W jaki sposób to zrobić? Na modlitwie.

Na co dzień przeżywamy przecież wiele, jesteśmy uczestnikami różnych rozmów, świadkami wydarzeń, rodzi się w nas wiele uczuć. Jednak nie wszystkie jesteśmy w stanie zapamiętać. Nie wszystkie też służą naszemu dobru, rozwojowi. Na drodze krzyżowej też wiele się dzieje. Hałas ulicy, wołanie tłumu, rozkazy żołnierzy. Obok Jezusa przechodziło wielu ludzi, jednak niewielu było blisko niego sercem. Tak bardzo byli pochłonięci sobą, że zatracili obraz Boga utworzony w nich w chwili narodzin i nie rozpoznali Go. Nie możemy zatracić Chrystusa.

Aby odkryć to, co w nas dobre - Boże, na co powinniśmy zwrócić uwagę, musimy za św. Pawłem prosić o światłe oczy naszego serca, tak byśmy wiedzieli, czym jest nadzieja naszego powołania. Nadzieja, czyli to, dzięki czemu mam siłę do wzięcia swego krzyża, aby pójść za Chrystusem. Musimy szukać w naszym życiu obecności Boga na modlitwie.

Ona jest jednak sprawą tak bardzo delikatną, że łatwo ją można zniszczyć, łatwo można porzucić modlitwę, pośród różnych codziennych zajęć nawet tego nie zauważając. Przyczyną tego jest ludzka pycha, która kusi nas, że ze wszystkim poradzimy sobie sami. Często konsekwencji nie widać od razu. Najpierw nic się nie zmienia, wszystko jest w porządku. Dopiero, gdy nadejdą dni trudnych doświadczeń, niepowodzeń. Jesteśmy bezradni. A wtedy nie ma nikogo, kto by mógł rozproszyć te ciemności, bo sami zniszczyliśmy drabinę prowadzącą nas do Światła – do Boga.

Wielu młodych mówi: Ja się kiedyś modliłem, ale to nie dawało skutku. Ja się nie zmieniłem, a i ludzie wokół mnie nie stali się lepsi, wiec po co tracić czas na modlitwę? Czy jednak ludzie, którzy tak twierdzą naprawdę się modlili? Bo nawet najpiękniejsze teksty modlitw, jeśli nie są wypowiadane z głębi serca, niczego nie zmienią. Mogą jedynie przynieść chwilowy zachwyt nad pięknem tekstu.

Bo modlitwa to nie magiczne zaklęcia z natychmiastowym efektem, objęte gwarancją powodzenia. Potrzeba jeszcze naszej dobrej woli i wysiłku. Modlitwa to spotkanie dwóch serc: Twojego i Boga, który wziął twoje grzechy. Często to spotkanie w ciszy, takie jak Maryi i umęczonego Chrystusa. Dlatego nie jest rzeczą łatwą. Wymaga od nas, byśmy pozwolili Słowu Boga wejść w samo wnętrze naszej osoby. Więc często zasłaniamy się wypowiadaniem tekstów modlitw, ale serce zostawiamy zamknięte. Dzieje się tak nie z powodu braku wiary, ale dlatego, że nie zakochaliśmy się w Bogu. Zabrakło chwili, w której spojrzelibyśmy Mu prosto w oczy i zobaczyli w nich to wszystko, co On dla nas robi, dla każdego z nas bez wyjątku, bo każdego kocha... Musimy zobaczyć krzyż Chrystusa, nie tylko spojrzeć na niego, ale mu się przyjrzeć. Nie może być dla nas czymś obcym, bo to właśnie w krzyżu kryje się tajemnica naszego życia. W tym krzyżu, który Jezus niósł na swych ramionach, gdy spotkał się z Matką. Za przykładem Maryi nie bójmy się spotkania z krzyżem, również w naszym życiu: krzyżem choroby, samotności, braku zrozumienia, utraty bliskiej osoby.

Musimy dziś wszyscy uczyć się obcowania z cierpieniem: własnym i naszych bliskich. Bądźmy obecni przy cierpiących, tych którzy się źle mają. Dzisiejszy świat uczy, że cierpienie trzeba wyrzucić z życia człowieka, nie ma na nie miejsca. Ale Jezus i Maryja uczą nas czegoś innego: nie ma innej drogi do zmartwychwstania jak przez cierpienie. Cierpienie, które nas oczyszcza z pychy i pokładania nadziei tylko w ludzkich siłach.

Starajmy się, aby nasza modlitwa była podobna do spotkania Jezusa z Matką w czasie drogi krzyżowej – prosta i przeniknięta miłością, a wtedy męka Chrystusa nie będzie bezowocna w naszym życiu. Jezus umęczony, dźwigający krzyż jest obecny na naszych drogach, ale to od nas zależy, czy spotkamy go jak Maryja i będziemy czerpali siły z tego spotkania, by pójść za Nim – drogą krzyżową, ale prowadząca do Zmartwychwstania.

III Niedziela Wielkiego Postu

Szymon Cyrenejczyk

I niejakiego Szymona z Cyreny, ojca Aleksandra i Rufusa, który idąc z pola (tamtędy) przechodził, przymusili, żeby niósł Jego krzyż (Mk 15, 21).

Szymon był rolnikiem, wracał po całym dniu ciężkiej pracy. W domu czekała na niego żona i dwaj synowie. Był już spóźniony, a dziś Pascha. Żona pewnie będzie zła, nie zdąży pozałatwiać wszystkich spraw, o które go prosiła, a tu jeszcze żołnierze każą mu nieść krzyż skazańca. Pewnie czuł też strach, że ktoś ze znajomych go rozpozna, gdy będzie szedł z Jezusem i zaczną się plotki. Czy spotkanie Szymona z krzyżem Chrystusa odmieniło jego życie? Nie wiemy.

Starochrześcijańska legenda głosi, że po dojściu na Golgotę Szymon szybko wrócił do domu, gdzie leżał chory w gorączce jego syn Aleksander. Szymon wziął go w ramiona, na których spoczywał krzyż Pana, a ten wyzdrowiał. Podobno też przestał się kłócić z żoną. Jego pole zaczęło wkrótce przynosić obfite plony i szybko stał się bogaty. On jednak nie dostrzegł w tym działania Boga. Szymon podobno spotkał się z nawet z Maryją, ale z strachu, a może wstydu, nie przyznał się, że to on pomagał nieść Chrystusowi krzyż. Później miał przenieść się do Rzymu. Tam, po spotkaniu z gminą chrześcijańską, jego żona i synowie stali się wyznawcami Chrystusa. Szymon nie. Nie chciał utracić swej pozycji w synagodze i spokojnego życia. Nie wiadomo, czy pod koniec życia przyjął wiarę w Jezusa. Legenda głosi, że zginął wraz ze swą rodziną w czasie prześladowań w Rzymie, w 64 roku. Został ukrzyżowany w ogrodach Nerona jako chrześcijanin.

Tyle legenda. Postać Szymona Cyrenejczyka jest dla nas wielką tajemnicą. Ale i przykładem, że spotkanie z krzyżem Chrystusa nie jest łatwe. Często, jak w przypadku bohatera dzisiejszych rozważań, jest nie po naszej myśli, a nawet wbrew nam. Burzy porządek naszego spokojnego życia. Bo gdy już wszystko doskonale zaplanujemy, naraz staje przed nami Chrystus i prosi: Pomóż mi. Pomóż mi w ubogim, który prosi cię o wsparcie; w chorym, który potrzebuje naszej opieki; samotnym potrzebującym naszej obecności.

Tak jak na drodze krzyżowej Szymona Cyrenejczyka Jezus zaprasza dziś nas, ludzi XXI wieku, abyśmy razem z Nim dźwigali krzyż. To niezwykłe, że Syn Boży pragnie ludzkiej pomocy. Wielokrotnie w swoim życiu przyjmował pomoc człowieka: swojej Matki, św. Józefa, uczniów, a teraz, w tych najtrudniejszych chwilach, przyjmuje pomoc wymuszoną lękiem i zagrożeniem.

Dziękujmy Jezusowi za to, że zechciał z pokorą przyjąć pomoc Szymona Cyrenejczyka. W ten sposób Bóg uczy nas pokornego wyciągania ręki z prośbą o pomoc, gdy w sytuacjach nieraz dla nas najtrudniejszych, z lęku i pychy obawiamy się prosić o pomoc. Boimy się, że będzie ona wymuszona, niechętna, nieżyczliwa. Skoro sam Bóg przyjął pomoc słabego i wystraszonego człowieka, to i my powinniśmy uczyć się prosić o pomoc w trudnych sytuacjach, ale i dostrzegać potrzebujących naszego wsparcia. Bo pomagając człowiekowi pomagamy samemu Bogu.

Ale czasem tak jak Szymon wstydzimy się spotkania z krzyżem Chrystusa w naszym życiu. Bo to niepopularne doznawać cierpienia, braku. Pomaganie komuś bezinteresownie uważamy za naiwność. Wielu z nas świadomie nie chce dopuścić myśli, że szczęście w życiu jest wynikiem zbawczej obecności Chrystusa – Jego krzyża. Bo to przecież po ludzku nielogiczne, żeby krzyż dawał szczęście. Po ludzku nielogiczne, ale w ekonomii Bożego Zbawienia bardzo logiczne.

Dziś często słyszymy, że cierpienie trzeba wyrzucić z życia, bo nie da się go pogodzić ze szczęściem. Wołają tak ci, którzy nie potrafią poradzić sobie z krzyżem, bo on zakłóca ich spokojne życie. Tak jak zakłócił życie Szymona i zmienił je. Każde spotkanie z Chrystusem zmienia nas, tylko nie zawsze tego chcemy. Nie zawsze to dostrzegamy. Bo Jezus działa w nas delikatnie, a my oczekujemy zmian natychmiast. Przemienia nasze wnętrze, nam pozostawiając nam decyzję o czynach, słowach. Daje nam silne podstawy do przemieniania naszego życia. Krzyż pokazuje, co w naszym życiu jest jeszcze niedoskonałe i pomaga nam to zmienić. Nie zmienia za nas, ale pomaga nam zmieniać.

Prawdziwe szczęście jest tylko w Chrystusie, w Jego krzyżu, który nie wyklucza cierpienia, ale też nie zatrzymuje się na nim. Prawdziwe szczęście jest w Chrystusie ukrzyżowanym, ale i Zmartwychwstałym. Czy chcę, aby Chrystus działał w moim życiu? Czy tak jak Szymon, choć jestem blisko krzyża Chrystusa, blisko Eucharystii, uciekam przed jego zbawczą mocą?

Szymon jako jedyny dotknął krzyża Chrystusa, zbliżył się do niego. My podobnie jak on codziennie możemy zbliżyć się do chwalebnego Ciała Chrystusa. Uczynimy to już za chwilę adorując je w Najświętszym Sakramencie. Możemy przyjąć je do naszego życia. Jednak nikt nas do tego nie może zmusić. Bo legenda o Szymonie uczy, że nawet jeśli pod przymusem staniemy w obecności Chrystusa, ale sercem będziemy daleko, na nic zda się łaska Boga. Tylko przez krzyż wiedzie droga do przyjęcia z wiarą Zmartwychwstałego Chrystusa. Przez krzyż, który możesz przyjąć sercem lub wyprzeć z swego życia. Decyzja należy do Ciebie.

IV Niedziela Wielkiego Postu

Weronika

W czasie pasyjnych rozważań, obserwując postawy różnych świadków drogi krzyżowej Chrystusa, odkrywamy, w jaki sposób krzyż jest obecny w naszym życiu. Zauważamy, że chociaż nie jest to obecność łatwa, to konieczna, by stać się prawdziwym uczniem Jezusa i osiągnąć życie wieczne. Uczymy się zbliżać się do Chrystusa umęczonego oraz żyć według Jego miłości.

Dziś na Jezusowej drodze na Kalwarię spotykamy Weronikę. I choć w Ewangeliach nie znajdziemy o niej żadnej wzmianki, tradycja przekazuje, że ta dzielna niewiasta była obecna na drodze krzyżowej. Zbliżyła się do Chrystusa, by otrzeć Mu twarz, ulżyć w cierpieniu. Zrobiła to mimo rozkrzyczanego tłumu, żołnierzy rzymskich, którzy otaczali Jezusa. Zdobyła się na ten odważny czyn, aby pomóc, tak jak potrafiła, swemu Panu. Nie zrobili tego nawet Jego uczniowie. Otrzymała za to wielką nagrodę – odbicie twarzy Chrystusa na chuście.

Weronika uczy nas, że ten kto kocha, nie może mówić: „Ja przecież nic nie mogę zrobić; co ja poradzę, jestem za słaby”. Prawdziwa miłość znajdzie sposób, by pomóc, ulżyć w cierpieniu. Weronika tylko otarła Chrystusowi twarz, która za kilka chwil znów była ubrudzona potem, pyłem ulicznym, krwią. Czy nie wiedziała o tym?

Wiedziała, a to zrobiła. Bo oprócz pomocy fizycznej, widocznej, niosła jeszcze inną pomoc. Pokazała Chrystusowi, że jest przy Nim i chce mu pomóc tak, jak potrafi.

Każdy z nas ma taką chustę Weroniki. Są nią zdolności, którymi zostaliśmy obdarzeni przez Boga. I chociaż może niektórym z nas się wydaje, że nie otrzymał żadnych, bo nie potrafi pięknie malować, śpiewać, w sporcie też nie jest asem, nie zrobił szczególnej kariery zawodowej i nie jest na pierwszych stronach gazet, to każdy otrzymał czas oraz wolność działania. To jest właśnie nasza chusta, którą mamy służyć innym ludziom. Nie nośmy jej w kieszeni ładnie poskładanej, ale bezużytecznej. Tak robimy, gdy podejmując jakieś działanie zastanawiamy się: co ja z tego będę miał, czy to nie za wiele będzie mnie kosztowało, czy się opłaca? I rezygnujemy z działania, gdy nie jesteśmy pewni, że przyniesie nam ono opłacalny skutek.

Nie bójmy się spalać dla drugiego człowieka, nawet wtedy gdy wydaje się nam, że nasz trud nic nie da, bo nie widzimy natychmiastowych rezultatów naszego wysiłku. Weronika nie zrezygnowała, pomogła tak jak potrafiła. I wielką nagrodę otrzymała: portret Zbawiciela.

Imię Weronika; wywodzi się z greckiego: iere eikon - święte oblicze albo z łacińskiego: vera icon - prawdziwy obraz (oblicza Jezusa). Weronika otrzymała prawdziwy obraz Chrystusa, bo się do Niego zbliżyła. Zauważyła Chrystusa, który był obecny na jej drodze życia i wyszła Mu z pomocą. Nie wstydziła się Go. A ja - czy nie wstydzę się znaku krzyża? Przy kościele, na drodze… Czy krzyż jest obecny w moim domu i czy go jeszcze zauważam?

Aby poznać Boga, musimy - jak Weronika – zbliżyć się do niego. Nieraz, jak w przypadku naszej dzisiejszej bohaterki, będzie to spotkanie trudne, spotkanie z cierpieniem. Nie będzie łatwe, ale tylko to co cenne dużo nas kosztuje. Musimy, jak Weronika, schylić się i uklęknąć przed umęczonym Chrystusem obecnym w drugim człowieku. Czy pamiętasz o tym? Tylko tak będziemy mogli zrozumieć mękę naszego Pana – na kolanach. Musimy zatrzymać się, aby zobaczyć Chrystusa. Spotkanie to zaowocuje prawdziwym obliczem Chrystusa, ale już nie na chuście, lecz w naszych sercach. Jest to nagroda, której nikt nam nie odbierze.

Aby to się stało, potrzeba nam odwagi Weroniki. Ona odważyła się pomóc Chrystusowi, a ty - czy odważysz się pomóc bratu, który jest koło ciebie. Być może tak jak Chrystus nie ma już sił, by wołać o pomoc. To twoim zadaniem jest go dostrzec i pomóc tak, jak potrafisz. Nawet najmniejsza pomoc może sprawić, że ten ktoś będzie miał siłę pójść dalej w stronę Golgoty, krzyża, ale i Zmartwychwstania.

Po raz kolejny w naszych rozważaniach pojawia się temat odważnego przyznania się do Chrystusa. To jest bardzo ważne zadanie współczesnego chrześcijanina. Zadanie niełatwe.

Nie możemy się bać przyznać, że Chrystus jest naszym Bogiem, nie możemy bać się działać w duchu nauki płynącej z Ewangelii. Na naszej drodze nie staje wrogi tłum, zabraniający nam zbliżyć się do Jezusa, ale w nas samych często pojawia się bariera. Ona każe schować chustę Weroniki. Zostawić ją dla siebie, żeby przypadkiem się nie zbrudziła, nie zniszczyła. To chęć uniknięcia spotkania z krzyżem. Taka postawa przejawia się w usuwaniu, zakrywaniu znaku krzyża, ale jest to odzwierciedlenie stanu duszy. Duszy, która nie chce krzyża, bo go nie poznała, nie odkryła, że tylko przez krzyż przychodzi prawdziwe życie. Chrystus zapyta mnie, jak wygląda moja chusta... On nie chce jej ładnie poskładanej, ale takiej z odbitym wizerunkiem miłości.

Jak Weronika nie bójmy się obecności krzyża w naszym życiu i dawania siebie potrzebującym. Starajmy się pomagać innym w ich drodze, w ich niedostatkach. Tylko w ten sposób w naszych sercach jak na chuście Weroniki pojawi się prawdziwe oblicze Chrystusa. Ukrzyżowanego i zmartwychwstałego.

V Niedziela Wielkiego Postu

Płaczące Niewiasty

Obserwując ludzi, którzy towarzyszyli Chrystusowi w Jego drodze na Golgotę, uczymy się dźwigać swój codzienny krzyż. Zauważamy, że bez Chrystusa cierpienie, ból nie ma sensu. Dlatego chcemy go się pozbyć. Dopiero złączenie naszego krzyża z męką Zbawiciela nadaje cierpieniu znaczenie. Jednoczy z Bogiem, któremu ból nie jest obcy. Uczy, że tylko przez krzyż wiedzie droga do życia, życia w pełni i bez końca.

Gdy Chrystus dochodził do szczytu Golgoty, spotkał niewiasty: Zwrócił się do nich i powiedział: „Córki Jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną! Płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi. (...) Bo jeśli tak czynią z drzewem zielonym, to co się stanie z uschniętym” (Łk 23,28.31).

Zgodnie z prawem żydowskim nie wolno było opłakiwać skazanego na śmierć wyrokiem sądu. Kobiety odważnie sprzeciwiają się temu zakazowi. Pokazują w ten sposób, że Jezus nie jest przestępcą, ale Mesjaszem posłanym od Boga, który dzieli los wielu niewinnie zgładzonych proroków. One poznały, kim jest Jezus i chcą z Nim być. Wszelkie nakazy nic nie znaczą w tej chwili, bo najważniejszy jest dla nich Jezus.

A co dla nas jest najważniejsze? Co jest dla mnie najważniejsze w Wielkim Poście? Praca nad sobą, czy tylko dotrwanie do kolejnych świąt? Czy jestem wstanie być przy Chrystusie nawet wtedy, gdy nie wiąże się to z żadną korzyścią, przyjemnością, ale wymaga ode mnie wysiłku, zmiany swoich planów, czy rezygnacji z czegoś dobrego, co uczciwie się mi należy? Czy mam w sobie odwagę niewiast, by wystąpić nawet przeciw zwyczajom, schematom i trwać przy Chrystusie?

Jezus prosi spotkane niewiasty, by nie płakały nad Jego losem, ale raczej nad swoimi synami. Trudne słowa. Czyżby Jezus nie chciał współczucia? Czy obojętna jest Mu nasza obecność przy Nim w czasie Jego drogi na Golgotę?

Z pewnością nie. Chce nas przestrzec przed uleganiem pokusie litowania się nad innymi; nad złem w świecie; przed sentymentalizmem, w którym nie ma miejsca na zastanawianie się nad samym sobą, nad stanem własnej duszy. Wtedy skupiamy się tylko na skutkach grzechu świecie, ale nie staramy się usuwać go z naszego życia. Nie podejmujemy trudu pracy nad sobą, bo nie rozpoznaliśmy, co wymaga zmiany w nas samych, więc nie wiemy, nad czym pracować. A może uważamy, że już nie mamy nad czym pracować, bo wszystko jest przynajmniej poprawne, jeśli nie doskonałe. Wtedy odnoszą się do nas słowa Chrystusa: „Płaczcie raczej nad sobą (...) Bo jeśli tak czynią z drzewem zielonym, to co się stanie z uschniętym” (Łk 23, 31).

Jan Paweł II uczył: „Nie można się ślizgać po powierzchni zła, trzeba sięgać do jego korzenia, do przyczyn, do całej wewnętrznej prawdy sumienia”. Właśnie to chce nam dziś powiedzieć Chrystus dźwigający krzyż: Moja męka i śmierć na krzyżu na nic się zda, jeśli nie rozpoczniesz pracy nad sobą. Jeśli nie staniesz w prawdzie o sobie.

Bez Chrystusa jesteśmy jak uschnięte drzewo, o którym mówił On do niewiast. Takie na nic się nie przyda, ewentualnie na ognisko, a i tak długo nie będzie dawało ciepła i światła. Tylko z Jezusem, który przynosi na świat Prawdę, również prawdę o nas samych, możemy stać się zielonym drzewem, które wzrasta i wydaje dobre owoce w postaci dobrych czynów. Jednak droga do poznania siebie samego, jak uczy Chrystus, nie polega na wylewaniu łez nad złem w świecie, lecz na zastanowieniu się nad samym sobą.

Zbawiciel, upominając niewiasty, nie chciał, aby stały się nieczułe na cierpienie innych i skupiły się tylko na sobie. Od nas tego też nie wymaga. Przecież On – zupełnie niewinny – bardzo cierpiał. Cierpiał bardziej niż spotkane na drodze kobiety, ale to On je pocieszał. Był bardziej wrażliwy na płacz i cierpienie człowieka niż na swój ból, dlatego pocieszał. Czy ja w tym względzie naśladuję mego Pana i Zbawiciela? Nie możemy stać się obojętni na cierpienie innych.

Droga do zbawienia wiedzie przez dostrzeganie cierpienia innych i pomoc potrzebującym. Ale ta aktywność nie może przysłonić nam, czy zastąpić, pracy nad sobą. Chrystus przestrzega „Jaka z tego korzyść dla człowieka, jeśli zdobędzie cały świat, a siebie samego zatraci albo skrzywdzi?” (Łk 9,23). Nie wystarczy płakać nad cierpieniem innych, ale trzeba starać się im pomóc. Płakać powinniśmy nad sobą, ale tylko po to, by dostrzec nasze braki, grzechy i poprawić się z nich. Same łzy jednak niczego nie zmienią. Tej pracy nie podejmujmy sami, ale z pomocą Zbawiciela. Nie ślizgajmy się po powierzchni naszego sumienia, ale z Chrystusem starajmy się je dobrze poznać i jeśli będzie trzeba zapłakać nad sobą w sakramencie pokuty.

VI niedziela Wielkiego Postu

Jan Apostoł - umiłowany uczeń

Po raz ostatni spotykamy się z postaciami, które pojawiły się na krzyżowej drodze. Z Chrystusem doszliśmy już na szczyt Gogloty. Przyjrzyjmy się scenie ukrzyżowania opisanej przez świętego Jana: „Kiedy więc Jezus ujrzał swoją matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto oto syn Twój». Następnie rzekł do ucznia: «Oto matka twoja». Od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie” (J 19, 26-27).

Mało ludzi towarzyszyło Chrystusowi w drodze na Golgotę. Żadna z Ewangelii nie mówi, że szedł z Nim któryś z apostołów. Dopiero w scenie ukrzyżowania pojawia się „umiłowany uczeń”. Najprawdopodobniej był to św. Jan. Ten sam, który podczas Ostatniej Wieczerzy „spoczywał na piersi Jezusa”. Mimo że w czasie drogi krzyżowej nie był blisko Chrystusa, to w chwili śmierci swego Mistrza zdobywa się na odwagę i staje pod Jego krzyżem. Nie jest tam sam. Obok niego jest Maryja. Być może właśnie dzięki Niej Jan znalazł się przy krzyżu. Chciał być dla Niej oparciem w tej trudnej chwili. A może to Maryja poprosiła go, by poszedł tam z Nią.

I my nieraz musimy zostać przez kogoś zachęceni, by przyjść do Chrystusa, bo nam samym brakuje sił, odwagi lub chęci. Niech tą osobą również dla nas, jak dla Jana, będzie Maryja. W chwilach, gdy nie widzimy sensu trwania przy Chrystusie, bo po ludzku jest to za trudne, powierzajmy siebie Jej opiece. Ona wiedziała, że z tego krzyża płyną łaski od samego Boga i choć bardzo cierpiała, miłość do Syna pozwoliła Jej tam trwać.

Jej Syn powierzył Maryję swemu uczniowi, by troszczył się o Nią. Zaś swego ucznia oddał Matce, by wspierała go w trudnych chwilach. I nas Jezus pragnie powierzyć swej Matce. Ale to możliwe jest tylko pod Jego krzyżem. Krzyżem, do którego każdy z nas musi przyjść. Ten krzyż – zbawcza ofiara Męki Pańskiej – jest obecny w sakramentach Kościoła, a szczególnie w sakramentach pokuty i Eucharystii. To one oczyszczają nas i dają nam zadatek życia wiecznego już tu, na ziemi. Czynią nas na nowo dziećmi Bożymi.

Bo każdy z nas od chwili śmierci Jezusa stał się dzieckiem Bożym, a jednocześnie dzieckiem Maryi. Wpatrzeni we wzór Matki Bożej nie bójmy się krzyża, również tego, który każdy z nas ma do niesienia. Nie bójmy się spotkać z Chrystusem, nawet jeśli jak św. Jan nieraz byliśmy daleko od Niego. Jezus właśnie temu uczniowi okazał miłość oddając mu swą Matkę. Umierający na krzyżu Jezus pokazał, że Jego Serce jest otwarte dla każdego, kto przyjdzie do Niego. Wszystkich chce obdarzyć swymi łaskami.

Decyzja o przyjściu do Chrystusa zależy tylko od nas. Choć nie jest to droga łatwa i wymaga wielu wyrzeczeń, odwagi, to gdy my uczynimy pierwszy krok, Chrystus pomoże nam iść dalej. Jeśli zdecydujemy, że chcemy z Chrystusem nieść swój krzyż, nie będziemy sami w naszych życiowych, ważnych chwilach, gdy trzeba będzie decydować o swoim losie. Będzie nam towarzyszył Chrystus, który już tę drogę przeszedł i nas pragnie nią przeprowadzić do końca. A koniec to nie śmierć na krzyżu, ale poranek Zmartwychwstania. Poranek pełen radości i światła.

Gdy będzie nam ciężko, nie rezygnujmy z wybranego celu. Bo tak jak na drodze krzyżowej Chrystusa pojawiły się osoby, które pomogły Mu dojść do celu, tak i na naszej drodze pojawią się dobrzy ludzie posłani od Boga, aby nam pomóc.

Pojawi się Weronika, by swoją chustą otrzeć łzy samotności, rozpaczy, poczucia beznadziei. Będą to ludzie, którzy nie skąpią czasu, by z nami być i wspierać swoją obecnością.

Pojawi się Szymon Cyrenejczyk, który wesprze silnym ramieniem. Są to nasi bliscy, którzy widząc nasze zmagania udzielą konkretnej pomocy, byśmy nie ustali w drodze ku Zmartwychwstaniu.

Zjawi się również Matka Boża, by bez zbędnych słów trwać przy nas i przypominać, że jest obecna w naszym życiu, jak była obecna w drodze swego Syna. Choć czasem to obecność cicha, o której łatwo zapomnieć.

Ale i my mamy innym pomagać iść drogą krzyżową. Bo każdy z nas, niezależnie do wieku i wykształcenia, otrzymał chustę Weroniki i ręce Szymona Cyrenejczyka. Wykorzystajmy je do niesienia pomocy, a nie jak kaci Chrystusa do zadawania bólu.

Tylko droga krzyżowa prowadzi do Zmartwychwstania. Tylko podjęcie naszego krzyża prowadzi do pełni życia w Chrystusie. Za tydzień będziemy przeżywać Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego. Od Ciebie zależy, czy przeżyjesz ten czas w radości niewiast u grobu, czy w lęku beznadziei strażników. Jeśli chcesz zaznać w swym życiu radości Zmartwychwstania, musisz wziąć swój krzyż. Nie bój się, nie poniesiesz go sam – Chrystus pójdzie z tobą, byś się nie zgubił.

Stań się dla innych wsparciem w drodze krzyżowej i nie odrzucaj pomocy w niesieniu swojego krzyża.