Oplotły mnie więzy śmierci,
dosięgły mnie pęta Otchłani,
ogarnął mnie strach i udręka.
Ale wezwałem imienia Pana:
«Panie, ratuj moje życie!»
Więzy śmierci. Niekoniecznie tej biologicznej. Ta niekoniecznie jest najgorsza. Czasem przecież ludzie mówią: wolałbym umrzeć... Proszą: zabierz mnie! Albo w ogóle odmawiają życia w taki sposób, jaki jest im dany.
Każdy chyba zna, doświadczył kiedyś takiej śmierci. Doświadczył jej też Abraham, gdy Bóg zażądał zniszczenia nie tylko tego, co było spełnieniem wszystkich pragnień, ale i spełnieniem obietnicy. Nie miał już innego syna. Izaak z Hagar zostali już wypędzeni. Wracał do początku, do stanu z którego wyszedł. Do braku nadziei...
Święty Paweł mówił o nim, że uwierzył nadziei wbrew nadziei. Nie utonął w głębi własnego bólu. Uwierzył, że Bóg jest w stanie zwrócić mu tego, którego odbiera. Że pozostanie wierny danej obietnicy.
Czasem wołaniem jest cicha wierność. I nie trzeba już słów.
Ale jest jeszcze jedna śmierć. Śmierć, która powoduje paraliż ducha, paraliż woli. Śmierć, w której pogrąża grzech. Nic nie wiemy, by paralityk wołał o ratunek. Nic nie wiemy, by miał nadzieję życia, by prosił o przyniesienie go do Jezusa. Wygląda to na inicjatywę innych ludzi. To ich wiara i ich nadzieja uratowała jego życie.
Czasem śmierć jest tak głęboka, że żaden głos nie wydobywa się z ust. Nie sposób niemal wołać. Ale przecież od tego mamy siebie nawzajem, by inni wołali za nas. Z wiarą, że żyć możemy.
Pewnie nie raz jeszcze oplotą mnie więzy śmierci i dosięgną pęta Odchłani. Pozwól, Panie, by choć najmniejsza część mnie ciągle wołała: Panie, ratuj moje życie.
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.