Cóż za pomysł – spoglądać na węża miedzianego?!? Po co mam na niego patrzeć, na symbol tego, co mnie zabija? Po to, by przypomnieć mi przyczynę mojej choroby, przyczynę mojego umierania? Nie chcę patrzeć na swoją śmierć!
Można się bać. Ulec szantażowi. Niekoniecznie przecież musi chodzić o rzecz wielką, czasem o „drobiazg”. Czy dla „drobiazgu” warto tak ryzykować?
Bywa tak, że ta przebaczona dawno przeszłość nie tylko wraca we wspomnieniach, ale i hamuje, stanowi łańcuch. Nie pójdę naprzód, przecież wiem, kim byłam. Nie zrobię tego kroku, to nie ja. Zostaję w pół drogi.
Jednym wystarczyła chwila, by uwierzywszy zostawić wszystko i pójść za Nim. Inni potrzebowali czasu. Jak Nikodem.
Tu i tu trzy dni. Tu i tu z bólem serca. Może inaczej, jak tylko z bólem serca, nie da się Go szukać i znaleźć?
O braku wiary Jezus nie mówi do ateistów, ale do pielgrzymów. Bo wiara może skostnieć. Stać się rutyną. Wszystko jest poukładane w niezmiennym biegu rzeczy.
Jego miłość i czułość nie ma nic wspólnego z wyręczaniem tam, gdzie człowiek sobie poradzi i zastępowaniem, gdy to nie jest potrzebne.
Dla chorego każdy czas jest za długi. Oczekiwaniem można się bardziej zmęczyć niż chorobą. Potem już nawet czekać się nie chce.
Jezus kieruje swoje słowo do tego co słabe, kruche i ułomne. Każąc zmierzyć się nie tylko z mocą słowa, ale i z własnym lękiem i niepewnością.
Mit szczęścia, karmionego hulankami z nierządnicami, zastąpiłem mitem wolności. Nikt nie daje mi strąków, ale karmię się myślą, że nic nie muszę, że mogę robić, co tylko zechcę.