Ks. Adam BonieckiBrat
(...) Jako student teologii, w 1939 r. Roger został wybrany prezesem Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Studentów w Lozannie. Nie był entuzjastą tej organizacji, zresztą znał ją mało, jednak organizowane przez niego spotkania poświęcone wierze dały początek tzw. Wielkiej Wspólnocie. Grupa stałych uczestników przyjęła formę - jak mówił Brat Roger - “jakby tercjarstwa”. Systematycznie prowadzono dyskusje i odbywano wspólne rekolekcje. On sam rozmyślał nad czymś innym. Był rok 1940. Klęska Francji wzbudziła w nim sympatię do kraju matki. Czuł, że powinien zbudować życie wspólne, w którym pojednanie byłoby przeżywane dzień po dniu (to zresztą ulubiony zwrot Brata Rogera: “dzień po dniu”), jako konkretna rzeczywistość. Musiał zdobyć dom, w którym by się modlił i przyjmował cierpiących. Dom modlitwy i gościnności.
Do Burgundii wyruszył na rowerze. Wielka Wspólnota nie była pomysłem zachwycona, chcieli go zatrzymać w Lozannie, czym się specjalnie nie przejął. Obiecał, że będzie przyjeżdżał co dwa miesiące na weekendy, by się zajmować ich sprawami. Poszukiwanie miejsca to cała epopeja. Kiedy zdecydował się na kupno gospodarskiego obejścia i kawałka pola w Taizé, wezwany na konsultację jego starszy brat rolnik stwierdził, że “Taizé jest nic niewarte”. Na decyzji zaważyło zdanie wypowiedziane przez biedną wdowę, panią Ponceblanc, która przybysza nakarmiła (nie było tam żadnej gospody ani sklepu). Prosiła: “Niech pan tutaj zostanie, jesteśmy tacy samotni, we wsi nikt nie chce mieszkać, a zimy są ostre i długie”. Kiedy po powrocie do Szwajcarii opowiedział o tej rozmowie ojcu, ten spytał: “Czy ktoś jeszcze powiedział ci coś takiego?”, a gdy usłyszał odpowiedź negatywną, stwierdził: “Bóg przemawia przez najuboższych. Powinieneś zawierzyć tej kobiecie”.
Zawierzył. Zamieszkał sam, w wielkim ubóstwie. Początkowo żywił się (ku zdumieniu sąsiadów) głównie ślimakami, potem zaczął uprawiać kawałek pola, kupił krowę. Dom znajdował się blisko linii demarkacyjnej, więc ciągnęły tamtędy rzesze uchodźców. Przyjmował ich, dzielił się swoim ubóstwem, odchodził od nich na modlitwę do niedalekiego, opuszczonego romańskiego kościoła. W 1942 r. dołączyło do niego dwóch członków Wielkiej Wspólnoty: Pierre Souvairan, student rolnictwa i Max Thurian, student teologii. Potem przybył jeszcze Daniel de Montmollin. Wcześniej przeczytali napisaną przez Brata Rogera broszurkę, w której zawarł zasady funkcjonowania domu (o stworzeniu stałej wspólnoty nie było tu mowy). Oto one: “Pracę i odpoczynek niech ożywia Słowo Boże; we wszystkim zachowaj wewnętrzną ciszę i daj się przeniknąć duchem błogosławieństw - radością, prostotą, miłosierdziem”. Rozpoczęli wspólne życie, co roku odnawiając przyrzeczenia celibatu i wspólnoty dóbr. Dziś bracia składają obietnice niemal takie, jak wtedy. Przypomina to śluby zakonne; zamiast słowa “ubóstwo” jest “wspólnota dóbr”, nie ma słowa “posłuszeństwo”, ale jest mowa o “przyjmowaniu decyzji powziętych wspólnie i wyrażonych przez sługę komunii”, a także o “niepodzielnej miłości Chrystusa” przez zachowanie celibatu, o trwaniu we wspólnocie i o “rozpoznawaniu Chrystusa w braciach”.
(...)
Praca z uchodźcami okazała się niebezpieczna. Ktoś doniósł, jakim celom służy dom, dwukrotnie przychodziło tam gestapo, lecz za każdym razem ktoś ostrzegł ich na czas, a raz bracia musieli tymczasowo ukryć się w Genewie. Wrócili jesienią 1944. Żyli w wielkim ubóstwie. Nie przyjmowali żadnych darów, prowadzili fermę, opiekowali się najbardziej potrzebującymi, m.in. jeńcami niemieckimi z pobliskich obozów, sierotami. I modlili się. Przyjmowali ludzi, którzy pragnęli wspólnej modlitwy; byli wśród nich katoliccy księża i zakonnicy oraz protestanccy teologowie. Brat Roger pisał: “Gdyby Taizé miało istnieć wyłącznie dla protestantyzmu, owa przypowieść o wspólnocie nie mogłaby się rozwinąć we wszystkich swoich wymiarach. A wspólnota mogłaby nawet zaostrzyć podziały wyznaniowe, tworząc monachizm protestancki równoległy do monachizmu katolickiego i prawosławnego. Jesteśmy tutaj z powodu Chrystusa i Ewangelii, a Chrystus w pewnym sensie powołał nas do tego, byśmy byli obrazem Kościoła pojednanego. To jest centralny punkt powołania Taizé. Jest ten zraniony Chrystus, za którym chcemy iść w tej jedynej komunii, którą jest Jego Ciało, ten Chrystus, którego nie chcemy opuścić w Jego Ciele, jakim jest Kościół. Nie pragniemy być niczym innym, tylko małym odblaskiem Kościoła, który nieustannie sam szuka pojednania”.
Fragment artykułu, zamieszczonego w Tygodniku Powszechnym nr 38/2005