Gorzkie Żale

publikacja 26.03.2011 15:00

III Niedziela Wielkiego Postu

Scena z kalwarii na Górze św. Anny Henryk Przondziono/GN Scena z kalwarii na Górze św. Anny
Zemdlony Jezus pod krzyżem uklęka, jęczy i stęka.

Nabożeństwo zawdzięcza swe powstanie księżom Misjonarzom, którzy je wprowadzili na początku XVIII wieku w Kościele Świętego Krzyża w Warszawie, skąd szybko rozpowszechniło się we wszystkich polskich katolickich diecezjach.

Umieszczenie Gorzkich Żalów w naszym serwisie ma na celu przede wszystkim przypomnienie i pokazanie piękna tego nabożeństwa. Pragniemy zachęcić do udziału w nim w kościele.


Pobudka

Posłuchaj...

1. Gorzkie żale przybywajcie, * Serca nasze przenikajcie,
2. Rozpłyńcie się, me źrenice, * Toczcie smutnych łez krynice.
3. Słońce, gwiazdy omdlewają, * Żałobą się pokrywają.
4. Płaczą rzewnie Aniołowie, * A któż -żałość ich wypowie?
5. Opoki się twarde krają, * Z grobów umarli powstają.
6. Cóż jest, pytam, co się dzieje? * Wszystko stworzenie truchleje!
7. Na ból męki Chrystusowej * Żal przejmuje bez wymowy.
8. Uderz, Jezu, bez odwłoki * W twarde serc naszych opoki!
9. Jezu mój, we krwi ran swoich * Obmyj duszę z grzechów moich!
10. Upał serca swego chłodzę, * Gdy w przepaść męki Twej wchodzę.


CZĘŚĆ III

Śpiewana w III i VI niedzielę Wielkiego Postu

Intencja

W tej ostatniej części będziemy rozważali, co Pan Jezus cierpiał od chwili ukoronowania aż do ciężkiego skonania na krzyżu. Te bluźnierstwa, zelżywości i zniewagi, jakie Mu wyrządzono, ofiarujemy za grzeszników zatwardziałych, aby Zbawiciel pobudził ich serca zbłąkane do pokuty i prawdziwej życia poprawy, oraz za dusze w czyśćcu cierpiące, aby im litościwy Jezus Krwią swoją świętą ogień zagasił; prośmy nadto, by i nam wyjednał na godzinę śmierci skruchę za grzechy i szczęśliwe w łasce Bożej wytrawnie.

HYMN

Posłuchaj...

1. Duszo oziębła, czemu nie gorejesz? * Serce me, czemu całe nie truchlejesz? * Toczy twój Jezus z ognistej miłości * Krew w obfitości.
2. Ogień miłości, gdy Go tak rozpala, * Sromotne drzewo na ramiona zwala; * Zemdlony Jezus pod krzyżem uklęka, * Jęczy i stęka.
3. Okrutnym katom posłuszny się staje, * Ręce i nogi przebić sobie daje, * Wisi na krzyżu, ból ponosi srogi * Nasz Zbawca drogi!
4. O słodkie drzewo, spuśćże nam już Ciało, * Aby na tobie dłużej nie wisiało! * My je uczciwie w grobie położymy, * Płacz uczynimy.
5. Oby się serce we łzy rozpływało, * Że Cię, mój Jezu, sprośnie obrażało! * Żal mi, ach, żal mi, ciężkich moich złości, * Dla Twej miłości!
6. Niech Ci, mój Jezu, cześć będzie w wieczności, * Za Twe obelgi, męki, zelżywości, * Któreś ochotnie, Syn Boga jedyny, * Cierpiał bez winy!

LAMENT DUSZY NAD CIERPIĄCYM JEZUSEM

Posłuchaj...

1. Jezu, od pospólstwa niezbożnie, * Jako złoczyńca z łotry porównany, * Jezu mój kochany!
2. Jezu, przez Piłata niesłusznie * Na śmierć krzyżową za ludzi skazany, * Jezu mój kochany!
3. Jezu, srogim krzyża ciężarem * Na kalwaryjskiej drodze zmordowany, * Jezu mój kochany!
4. Jezu, do sromotnego drzewa * Przytępionymi gwoźdźmi przykowany, * Jezu mój kochany!
5. Jezu, jawnie pośród dwu łotrów * Na drzewie hańby ukrzyżowany, * Jezu mój kochany!
6. Jezu, od stojących wokoło * I przechodzących, szyderczo wyśmiany, * Jezu mój kochany!
7. Jezu, bluźnierstwami przez złego, * Współwiszącego łotra wyszydzany, * Jezu mój kochany!
8. Jezu, gorzką żółcią i octem * W wielkim pragnieniu swoim napawany, * Jezu mój kochany!
9. Jezu, w swej miłości niezmiernej * Jeszcze po śmierci włócznią przeorany, * Jezu mój kochany!

Posłuchaj...

Bądź pozdrowiony, bądź pochwalony, * dla nas zelżony i pohańbiony! * Bądź uwielbiony! Bądź wysławiony! Boże nieskończony!

ROZMOWA DUSZY Z MATKĄ BOLESNĄ

Posłuchaj...

1. Ach, Ja Matka boleściwa, * Pod krzyżem stoję smutliwa, * Serce żałość przejmuje.
2. O Matko, niechaj prawdziwie, * Patrząc na krzyż żałośliwie, * Płaczę z Tobą rzewliwie.
3. Jużci, już moje Kochanie * Gotuje się na skonanie! * Toć i ja z Nim umieram!
4. Pragnę, Matko, zostać z Tobą, * Dzielić się Twoją żałobą * Śmierci Syna Twojego.
5. Zamknął słodką Jezus mowę, * Już ku ziemi skłania głowę, * Żegna już Matkę swoją!
6. O Maryjo, Ciebie proszę, * Niech Jezusa rany noszę * I serdecznie rozważam.

Posłuchaj...

Kazanie pasyjne 2002



Przez cały Wielki Post katolicy polscy krok po kroku, chwila po chwili, ból po bólu rozważają podczas nabożeństw Gorzkich Żali mękę Pana naszego Jezusa Chrystusa. Pragniemy także my podążać za Naszym Zbawicielem, aby rozpamiętywać cierpienia, jakich doznał dla nas, aby odkupić nasze grzechy, choć sam był bez grzechu. Podstawą naszych rozważań jest opis pasji zawarty w Ewangelii według świętego Mateusza.
 

Osądzić Boga


„Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – powtarzamy niejednokrotnie cytat z polskiej komedii. Niby z uśmiechem, niby z przymrużeniem oka, a przecież w głębi serca lub może w najdalszym zakamarku umysłu, identyfikujemy się z tym powiedzeniem. Bo lubimy, żeby sprawiedliwość była nasza sprawiedliwością. Żeby sprawiedliwe było to, co korzystne dla nas. Chcemy wydawać sądy i oceny. Uwielbiamy wydawać wyroki na innych. Im mniej mamy informacji, tym łatwiej wydać wyrok. Im mniej o kim i o czymś wiemy, tym bardziej jesteśmy surowi i jednoznaczni w swych ocenach. A najbardziej podoba nam się decydować o losie innych. Nic nas nie obchodzi cierpienie, jakie sprawiamy osądzając.

O bolesności ludzkiego osądu i nieporadności ludzkiej sprawiedliwości przypominam sobie wtedy, gdy ktoś próbuje wyrokować o mnie. Natychmiast potrafię zacytować z pamięci słowa Jezusa: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka /tkwi/ w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata” (Mt 7,1-5).

Natychmiast odnajduję w słowniku pojęcie „wielkoduszność”. Sprawiedliwość nie może obejść się bez wielkoduszności. Od razu odkrywam, że ludzka sprawiedliwość nie ma wiele wspólnego z Bożą sprawiedliwością. Przede wszystkim dlatego, że nie ma w niej miłości. A przecież wierzę głęboko, że Bóg nie oddziela nigdy miłości od sprawiedliwości. Tylko ludzie zapominają o ich nierozerwalnym związku!

Jezusowi nic nie zostało oszczędzone. Także cierpienie, jakiego doznaje człowiek stawiany przed ludzką sprawiedliwością, Go nie ominęło. Doświadczył, co to znaczy być fałszywie oskarżonym. Poznał, co to znaczy nie móc liczyć nie tylko na miłość, ale na zwykłą uczciwość zarówno oskarżycieli, świadków, jak i sędziów. Dowiedział się, co to znaczy znaleźć się całkowicie na łasce kogoś, kto proces traktuje jak zabawę, kto zapomina, że osądza człowieka, osobę, kogoś równego sobie pod względem godności.
Cóż z tego, że na fałszywe oskarżenia odpowiadał najczystszą prawdą? Nikt Go nie słuchał. Cóż z tego, że powoływał się na słowa proroków...

W procesie Jezusa z wyjątkową bolesnością ujawniły się wszystkie zagrożenia, jakie przy wymierzaniu ludzkiej sprawiedliwości niesie anonimowość tłumu, prowokowanego przez zdolnego manipulatora: „Wtedy najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo. Co wam się zdaje? Oni odpowiedzieli: Winien jest śmierci” (Mt 26,65-66). To był kolejny w dziejach ludzkości proces, w którym najokrutniejszy wyrok zapadł na długo przed jego rozpoczęciem.

Częścią procesu Jezusa, niemniej bolesną niż wszystkie pozostałe elementy, a może nawet najboleśniejszą, było zaparcie się Piotra. Nieważne, że Jezus wiedział o tym wcześniej. Nieistotne, że zapowiedział właśnie taki bieg wypadków.

Konsekwencja strachu, z jakim Piotr trzykrotnie się zaparł swego Mistrza stała się dla Jezusa źródłem ogromnego cierpienia. Cierpimy w sposób niepojęty, gdy ktoś, w kim pokładamy nadzieje, okazuje się człowiekiem słabym. Chrystus cierpiał na pewno.

Niektórzy z uczestników procesu Jezusa wiedzieli, że to nie On bluźni, lecz że sami popełniają bluźnierstwo osądzając Boga. Wśród oskarżycieli, świadków i wydających wyroki byli ludzie, którzy mieli podstawy, aby wierzyć, że On jest naprawdę Bożym Synem, zapowiadanym od wieków Mesjaszem. Nie był jednak Mesjaszem na ich miarę, po raz kolejny okazało się, że myśli Boga nie są myślami ludzkimi. I znaleźli się ludzie, którzy z całą świadomością zdecydowali, że skoro Bóg nie postępuje według ich zamysłów, to można na Niego wydać wyrok.

Taka postawa nie jest rzadka także dzisiaj. Można i w naszych czasach spotkać ludzi zdecydowanych na surowe osądzanie Boga. Nie brak takich, którzy w imię swojej egoistycznej sprawiedliwości decydują się uśmiercić Boga, postanawiają Go unicestwić, usunąć nie tylko ze swego życia, ale także z życia innych. Sami starają się zająć jego miejsce. Nie chodzi tu tylko o polityków. To się zdarza w rodzinach między rodzicami a dziećmi, to się zdarza między mężem i żoną, to się zdarza między pracodawcą a pracownikiem, to się zdarza w wielu sytuacjach gdy jeden człowiek uzależniony jest od innego.
Łatwo jest zapomnieć o przepaści, jaka dzieli sprawiedliwość Boża i ludzką. Łatwo jest zapomnieć, że Bóg jest Stworzycielem i Panem wszystkiego, cokolwiek istnieje, także, człowieka. Że nie jest nic nikomu winien. Że jest w swej miłości do wszystkiego, co stwarza, absolutnym Dawcą. Według Jezusowej przypowieści, powołuje i wynagradza „ostatnich” tak jak „pierwszych”, realizując zarazem w ten sposób swoją sprawiedliwość i dobroć (por. Mt 20,1-16).

Bóg z miłości stwarza człowieka i powołuje go do zbawienia, to znaczy do uszczęśliwiającego zjednoczenia go ze sobą na zawsze. W tym kryje się miara Bożej sprawiedliwości. Stawia On wymagania niejako sam sobie. Skoro chce dać człowiekowi życie i doprowadzić go do zbawienia, pozostaje temu zawsze wierny, nawet wtedy, gdy człowiek grzesząc odrzucza Jego wezwanie i dary. Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz by się nawrócił i żył (por. Ez 18,23). Spieszy z pomocą wszystkim ludziom, aby Go szukali i znaleźli. Wielokrotnie zawiera z nimi przymierze, poucza ich przez proroków, wreszcie posyła swego Syna i przezeń Ducha Świętego. Tę Bożą wierność swej własnej woli zbawienia człowieka, a zarazem danej człowiekowi obietnicy zbawienia, Bożą wierność człowiekowi - Pismo święte nazywa Bożą sprawiedliwością. Sprawiedliwością, która objawia się w Jezusie Chrystusie i czyni sprawiedliwymi wszystkich, którzy w Niego wierzą (por. Rz 3,21-26). Sprawiedliwość Boga jest niezwykle bliska Jego miłosierdziu!

Dwa tysiące lat temu człowiek nie zdobył się na to, aby okazać miłosierdzie Bogu. Nie przestaje jednak wciąż na Boże miłosierdzie liczyć.

Na zakończenie pieśń JEZU CHRYSTE, PANIE MIŁY. Posłuchaj

Ból pojednania


Kazania pasyjne 2003

Dając możliwość zapoznania się z ubiegłorocznymi rozważaniami, proponujemy w tym roku w ramach kazań pasyjnych spojrzenie na cierpienie z innej strony. Zatytułowaliśmy cykl rozważań pasyjnych „Ból pojednania”. Ich głównym wątkiem będzie sakrament pokuty i pojednania.

Płacz


Bez tego „aktu penitenta” nie ma ważnej spowiedzi. Bez niego po prostu nie ma sakramentu pokuty i pojednania. Ksiądz, spowiadający człowieka właśnie tego jednego szuka, a jeśli jest dobrym spowiednikiem, potrafi nawet bardzo zatwardziałego grzesznika do niego doprowadzić. Ta wielka wartość, ten warunek, który człowiek klękający u kratek konfesjonału musi spełnić, aby odejść z rozgrzeszeniem, to żal za grzechy.

Czym jest żal? Trud zdefiniowania podjął przed wiekami Sobór Trydencki. Jest to „ból duszy i znienawidzenie popełnionego grzechu z postanowieniem niegrzeszenia w przyszłości”. Jeśli człowiek żałuje, to cierpi.

Znakomity teolog ks. Andrzej Zuberbier tłumaczył, że przez żal za grzechy rozumie się wewnętrzny, duchowy smutek z powodu popełnionego zła i jakby odwrócenie się od niego, połączone z postanowieniem, by odtąd nie grzeszyć.

Dzisiaj słowo żal raczej kojarzy się z żałowaniem czegoś, co straciliśmy. Dlatego coraz częściej okazuje się, że ludzie pragnący przystąpić do spowiedzi, mają problemy z żalem za grzechy. Jak to „za grzechy”? – pytają. Żałować mogę zmarnowanej szansy, zniszczonego samochodu, ukradzionych pieniędzy. Ale grzechów?

Faktycznie. Grzechów nie ma sensu żałować. Raczej straconego dobro, utraconej z powodu grzechów łaski. Chociaż niejedne spowiednik spotkał penitentów, którzy żałowali grzechów. Żałowali, że nie uczynili jeszcze więcej zła. Że zmarnowali okazję do zrobienia komuś krzywdy, odpowiedzenia złem na zło, osiągnięcia korzyści za cenę popełnienia czegoś niegodnego z przykazaniami...

Z powodu niejasności związanych ze słowem „żal” wielu teologów proponuje inne określenie – „skrucha”, skrucha serca. Lepiej wyraża ono w zrozumiałym dla współczesnego człowieka języku istotę żalu za grzechy – poczucie popełnionego zła i wolę, by go więcej nie czynić.

Niektórzy mylą żal za grzechy z niezadowoleniem z siebie, które zwykle pojawia się u człowieka, gdy zrobi coś nie tak, gdy coś zaniedba, zawali, gdy coś mu się nie uda. Takie niezadowolenie zwykle wynika z niezgodności tego, co człowiek zrobił z wyobrażeniem, jakie ma o sobie. Jest niezadowolony, bo okazało się, że wcale nie jest takim ideałem, takim geniuszem, takim pracusiem, takim wzorem, za jaki sam się uważa, za jaki chciałby uchodzić w oczach innych. Takie niezadowolenie nie ma nic wspólnego. Wręcz przeciwnie. Jest przejawem pychy.

Skrucha, to smutek wynikający nie tylko z oceny postępowania jako złego, ale z przekonania, głębokiego przeświadczenia, że to złe postępowanie skrzywdziło i zasmuciło innych. Przede wszystkim Boga, a także innych ludzi, zarówno tych bliskich, jak i dalekich. Skrucha rozumiana jako żal za grzechy zawsze skierowana jest ku Bogu, któremu okazało się nieposłuszeństwo. Jest cierpieniem wywołanym faktem, że na Bożą miłość człowiek nie odpowiedział miłością. Żal za grzechy kieruje się również zawsze ku temu człowiekowi, który został skrzywdzony, którego trzeba przeprosić i starać się wyrządzone mu zło naprawić.

Adrienne von Speyr zwraca uwagę na jeszcze jedną niezwykle ważną kwestię. Według niej skrucha oznacza, że jesteśmy przerażeni wielkością naszego, spowodowanego grzechem oddalenia od Boga. W żalu nie ma miejsca na usprawiedliwianie się i zasłanianie okolicznościami lub motywacją. Nie należy też śpieszyć się z dobrymi postanowieniami. Musimy naszej winie spojrzeć prosto w oczy i nie ugiąć się przed nią. Właściwie ocenić jej zasięg. Jej miarą nie może być tylko spowodowane przez nas zło, ale również to dobro, które na ziemi Syn tworzył nieustannie wobec Ojca, stała postawa Jego miłości, której grzechy ludzi nie są w stanie zniszczyć, ani nawet pomniejszyć.

Żal za grzechy powinien być bolesny. Jeśli skrucha człowieka ma być chrześcijańska, nie może być wyłącznie sprawą intelektu. Jesteśmy zaginionymi owcami. Ból powinien się pojawić w naszym sercu, tam gdzie ono miało kochać, a stało się inaczej. Człowiek nie może modlić się albo odprawiać rozmyślania, jeśli przed chwilą kogoś ciężko obraził, jego rozmyślanie nie przyniosłoby wtedy żadnych owoców. Duch niczego by mu nie objawił, co najwyżej odesłałby go do jego brata, w celu pojednania się. Modlitwa i rozmyślanie nie mogą być dziełem samego umysłu, musi się zaangażować cały człowiek. Podobnie cały człowiek musi żałować. Nie wystarczy pomyśleć „żałuję”. Nie wystarczy powiedzieć „żałuję”. Trzeba odczuć cierpienie. Inaczej będzie to tylko gra pozorów, która nie prowadzi do przebaczenia. Człowiek, który naprawdę nie żałuje, nawet jeśli wykrzyczy swe winy na rynku nie uzyska ich przebaczenia. Kto naprawdę chce iść do spowiedzi, znajduje się już w objęciach łaski. Mimo że jej nie odczuwa, ona już dokonuje w nim swego dzieła. I uzdalnia do prawdziwego żalu. Człowiek uświadamia sobie, że zgrzeszył nie gdzieś „za plecami Boga”, ale właśnie przed Nim, bez pardonu odrzucając jego miłość.

Przeżywana wobec Boga skrucha może mieć różne motywy, podobnie jak różne są powody, dla których nieposłuszne dziecko przychodzi przeprosić tatę lub mamę. Może wynikać z miłości albo ze strachu. Ze względu na prawdziwe przyczyny istnieją dwa rodzaje żalu za grzechy – żal doskonały i żal niedoskonały. Aby uzyskać rozgrzeszenie wystarczy ten drugi.
Katechizm Kościoła Katolickiego wyjaśnia, że żal jest nazywany „żalem doskonałym” gdy wypływa „z miłości do Boga miłowanego nade wszystko”. Taki żal przynosi odpuszczenie grzechów powszednich nawet bez potrzeby ich wyznania podczas spowiedzi. Przynosi on także przebaczenie grzechów śmiertelnych, jeśli zawiera mocne postanowienie przystąpienia do spowiedzi sakramentalnej, gdy tylko będzie to.

Trzeba wiedzieć, że także żal nazywany „niedoskonałym” jest darem Bożym, poruszeniem Ducha Świętego. Rodzi się on z rozważania brzydoty grzechu lub lęku przed wiecznym potępieniem i innymi karami, które grożą grzesznikowi (żal ze strachu). Takie poruszenie sumienia może zapoczątkować wewnętrzną ewolucję, która pod działaniem łaski może zakończyć się rozgrzeszeniem sakramentalnym. Żal niedoskonały nie przynosi jednak przebaczenia grzechów ciężkich, ale przygotowuje do niego w sakramencie pokuty.

Zdarza się, że ktoś przy spowiedzi nie przeżywa prawdziwej skruchy, gdyż myśli o dniu jutrzejszym, o tym że będzie on taki sam jak wczorajszy, temu brak pełnej wiary. Taki człowiek w rzeczywistości kieruje swój wzrok nie na Boga i Jego moc, lecz na siebie samego i własną niemoc. Dla takich Adrienne von Speyr ma następującą opowieść:

Pewien człowiek ma ogród, w którym zasadził sześć drzew, posiał grządkę kwiatów i jeszcze coś. Pewnego razu, przed pójściem na spoczynek, mówi sobie: ależ to życie jest nudne! Dzień w dzień to samo. W lecie dni są z pewnością dłuższe niż zimą, ale jakaż to w końcu różnica? A kiedy rano znowu spogląda przez okno, widzi ogród i wesoło kwitnące na grządce tulipany. Ale on myśli tylko: co za nuda, znowu tulipany, z roku na rok to samo! A kilka miesięcy później wygląda z tego samego okna i widzi wszystko pokryte białą powłoką śniegu. To też zna. A za jakiś czas, po ulewnym deszczu, widzi że ścieżki ogrodu są zalane wodą, ale zasadzone przezeń drzewa przyjęły się. Gdy patrzy kilka lat później, spostrzega już tylko cztery: jedno powalił piorun, drugie zmarzło przez jego niedbalstwo. Dwa inne źle rosną, bo przy sadzeniu niedostatecznie je nawoził. Dwa tylko są zdrowe... Czego się nie nauczył od pór roku, człowiek musi się uczyć od drzew: że mianowicie Bóg nieustannie przemienia świat człowieka, że cechuje go tak niewiarygodna pełnia i różnorodność, iż nigdy jedna wiosna nie jest podobna do drugiej.

Dopiero, gdy się to zrozumie i rzeczywiście żałuje, można się skupić na kolejnym warunku spowiedzi – postanowieniu poprawy.

Na zakończenie pieśń JEZU CHRYSTE, PANIE MIŁY. Posłuchaj

Bez sensu?


Kazania pasyjne 2004

Seria wybuchów w Madrycie. Kilkaset ofiar śmiertelnych. Ponad tysiąc rannych. Straszne cierpienie nie tylko tych, którzy uczestniczyli bezpośrednio w terrorystycznych zamachach, ale również ich rodzin, bliskich, znajomych. Cierpienie wywołane tym aktem nienawiści sięga znacznie dalej. Dotyka ludzi mieszkających wiele tysięcy kilometrów od miejsca zdarzenia.

Dlaczego tyle cierpienia? Po co tyle bólu? Świat wydaje się napełniony po brzegi cierpieniem, tym spowodowanym przyczynami niezależnymi od człowieka i tym wywołanym przez ludzi. Jaki jest sens takiego wszechogarniającego oceanu cierpienia?

„Tylko człowiek cierpiąc wie, że cierpi i pyta «dlaczego» — i w sposób już całkowicie i specyficznie ludzki cierpi, jeśli nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Jeśli nie znajduje wystarczającej odpowiedzi”. Kto to powiedział? Ojciec Święty Jan Paweł II. Nawet on pyta o sens cierpienia. To pytanie nie omija nikogo na świecie, kto zetknie się z bólem fizycznym, psychicznym, duchowym... Podobnie jak nikogo nie omija pytanie o sens zła.

Pytanie o sens cierpienia można zadać matce, ojcu, mędrcowi, uczonemu, kapłanowi. Każdy będzie próbował na nie sformułować odpowiedź. To pytanie można zadać światu, losowi, nauce, historii, doświadczeniu ludzkiemu, lecz prawdziwym adresatem ludzkiego pytania o sens cierpienia jest zawsze – zarówno dla wierzących, jak i niewierzących – sam Bóg. To do niego człowiek kieruje pytanie „dlaczego”, ponieważ to On jest Stwórcą i Panem świata. Właśnie to pytanie powoduje najwięcej załamań, konfliktów w relacjach człowieka z Bogiem. Właśnie ono jest jednym z najczęstszych powodów podejmowania przez człowieka wierzącego dramatycznej decyzji o odrzuceniu Boga. No bo jak wspaniały, nieogarniony, mądry, wszechmocny, wszechwiedzący Bóg może się zgadzać na istnienie cierpienia?

Nie jest prawdziwa odpowiedź podsuwana przez niektórych, że sensem cierpienia jest kara. Nie wytrzymuje ona konfrontacji z cierpieniem setek tysięcy niewinnych istot. Wręcz przeciwnie, ludzkie poznanie mówi, że niejednokrotnie bardzo cierpią niewinni, a sprawcy wielkiego zła unikają cierpienia. Znane na ziemi doczesne cierpienie nie jest w swym najgłębszym sensie karą za grzech popełniony przez doświadczającego bólu. To nie jest rozumiane po ludzku narzędzie Bożej sprawiedliwości wyrównawczej.

Jaki jest więc sens cierpienia?

Każda sformułowana prze człowieka odpowiedź będzie niewystarczająca. Każda ujęta w słowa odpowiedź będzie niepełna. Cierpienie jest Bożą tajemnicą.

„Chrystus pozwala nam wejść w tajemnicę i odkryć «dlaczego cierpienie», o ile jesteśmy zdolni pojąć wzniosłość miłości Bożej...” – mówi Jan Paweł II. „Miłość jest też najpełniejszym źródłem odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Odpowiedzi tej udzielił Bóg człowiekowi w Krzyżu Jezusa Chrystusa”.

Sprawienie cierpienia


Kazanie pasyjne 2005

Byliśmy już w raju i w ludzkim sercu, gdzie swój początek przez grzech ma cierpienie. Byliśmy w Wieczerniku i w Ogrodzie Oliwnym, gdzie nie tylko odnajdywaliśmy początek cierpień Jezusa, ale przyglądaliśmy się, jak On je przyjmuje. Szukaliśmy też przykładów, jak ludzie potrafią przyjmować cierpienie.

Kazania pasyjne w swej najgłębszej treści powinny być stopniowym, krok po kroku, rozważaniem męki i śmierci Chrystusa. Ale człowiek jest tak skonstruowany, że nie potrafi tak naprawdę odczuć, jaki jest ból kogoś innego. Jeśli ktoś mówi, że cierpi, próbujemy sobie wyobrazić, co czuje, odwołując się do własnych przeżyć. Gdy ktoś mówi, że go boli, my przypominamy sobie nasz ból. I nie ma od tej zasady wyjątków. Czynimy to nawet wtedy, gdy rozważamy cierpienia naszego Zbawiciela. Jego ból próbujemy sobie wyobrazić odwołując się do tego, jak sami się czujemy w chwilach cierpienia.

Czy więc jesteśmy w stanie wiedzieć, jak naprawdę cierpiał Chrystus?

Nie.

Nie wiemy tego i wiedzieć nie będziemy, tak samo jak nie znamy prawdziwego wymiaru cierpienia nawet najbliższych nam ludzi. Gdy cierpi matka, ojciec, brat siostra, córka, syn, chociaż bardzo chcemy współodczuwać ich cierpienie, w rzeczywistości oceniamy ich ból z własnej perspektywy.

Czy to źle?

Nie.

Nie ma w tym nic złego, bo każdy człowiek jest tajemnicą, zarówno w chwili szczęścia, w chwili radości, w chwili uniesienia, jak i w chwili dramatu, nieszczęścia, opuszczania.

Czy to znaczy, że nie powinniśmy podejmować prób zrozumienia cudzego bólu i współuczestniczenia w nim? Powinniśmy. Nie szkodzi, że pojmujemy go po swojemu. Nie szkodzi, że próbując zrozumieć cudze cierpienie, tak naprawdę podejmujemy wysiłek, aby zrozumieć, dlaczego i jak sami cierpimy.

Rozważanie męki Pana Jezusa ma przecież jakiś cel. Nie chodzi o napawanie się Jego bólem. Nie chodzi o płytkie, czułostkowe ulitowanie się nad Nim. Chodzi o zrozumienie, że cierpienie jest realnym zjawiskiem. O uświadomienie sobie, że źródłem cierpień jednego człowieka niezwykle często jest inny człowiek.
Spójrzmy uważnie na opisy Chrystusowej Pasji zawarte w Piśmie Świętym. Nie ma tu takich przyczyn, jak choroba, wypadek, jakaś katastrofa.

Cała męka Jezusa ma swe źródło w ludziach. To oni są stanowią źródło. To oni są sprawcami. To oni wymyślają, jak spowodować, żeby Chrystus cierpiał. To oni zadają Mu ból. To oni robią Mu krzywdę.

Oni? Jacy oni?

Łatwo wymienić. Judasz, Apostołowie, którzy uciekli, ci, którzy Go aresztowali, arcykapłani, Herod, Piłat, ci, którzy Go biczowali, Ci którzy Go...

Łatwo jest spychać winę na innych. Na tych, którzy wtedy, dwa tysiące lat temu, dawali upust swoim najgorszym instynktom, którzy kierowali się nienawiścią lub tylko wypełniali rozkazy. Łatwo jest podchodzić do męki Chrystusa tak, jak się ogląda film o nieznanym człowieku, którego dręczą wrogowie. Z dystansem. Z przekonaniem, że mnie to nie dotyczy, że ja z tym nie mam nic wspólnego.

Jest coś zdumiewającego w człowieku, że chociaż nie potrafi w pełni przeżyć cierpienia innych, znakomicie wie, jak innym sprawiać ból.

Spróbujmy więc dzisiaj, stojąc w obliczu niepojętego cierpienia Jezusa Chrystusa, zastanowić się nad tym, w jaki sposób sprawiamy innym ból. Dlaczego to robimy. I czy zdajemy sobie sprawę, że każde cierpienie, które zadajemy drugiej osobie, ma też inny wymiar, wymiar sięgający daleko poza nasze relacje z człowiekiem, któremu robimy krzywdę.

Pamiętam, gdy na jednej z pierwszych katechez, jeszcze w przedszkolu, usłyszałem, że cierpienia, jakich doznał Pan Jezus, to także moja sprawa, że także przeze mnie Chrystus cierpiał.

- Jak to? - oburzyłem się. - Przecież to było dawno. Wcale mnie tam nie było. A nawet gdybym był, to też bym nie był winny, bo ja wcale nie chcę Panu Jezusowi robić nic złego, bo On mi nie zrobił nic złego.

W salce zrobiło się cicho, a katechetka szukała słów, aby mi wytłumaczyć, dlaczego również ja jestem sprawcą Jezusowej męki. No bo jak małemu dziecku wytłumaczyć tajemnicę zła? Tajemnicę jego rozprzestrzeniania się po świecie?

Jacek Salij OP napisał: „Tajemnica zła i cierpienia dręczy ludzi od niepamiętnych czasów. Ale istotny krok do jej zrozumienia udaje się zrobić tylko tym spośród nas, którzy swoim sercem zaczną pojmować, że Boga powinno się kochać całym sobą oraz że dobrowolne odejście od Niego (poprzez oddanie się grzechowi) świadczy o najgłębszym, jakie daje się pomyśleć, zaburzeniu w naszym instynkcie samozachowawczym”.

A Prymas Polski stawiał jakiś czas temu diagnozę: „Nie ma dnia, by nie słyszało się o zamachach, o zabitych, o wrogich manifestacjach, o podsycaniu nienawiści. A z nienawiści powstaje jedynie zniszczenie.

Pojawia się więc jeszcze inna tajemnica - tajemnica zła. Biblijny Kain zabił swego brata, Abla, bo był zazdrosny o swoje wpływy i nie mógł znieść braku uznania dla siebie. Możemy powiedzieć: zagubił sumienie, nie potrafił wyważyć, co jest dla niego lepsze. Choć był stworzony na obraz i podobieństwo Boże, to posiadając obraz, nie dorastał do podobieństwa. Mówimy o Kainie, ale myślimy o naszych stosunkach międzyludzkich. Z góry płyną wzorce gorszące, jakby człowiek sam chciał się upodlić i zgotować sobie zagładę”.

Trudno się nie zdziwić razem z o. Salijem: „Zdumiewające dobre samopoczucie: ja, mimo że tyle we mnie egoizmu, zakłamania, wygodnictwa, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za to, że świat zrobił się taki nieludzki! Wszystkiemu winien jest Pan Bóg oraz jacyś inni ludzie. Zachowujemy się zupełnie jak nasz praojciec Adam, który zamiast przyznać się do własnej winy, wskazywał na winę swej żony oraz obwiniał samego Pana Boga: "Niewiasta, którą Ty postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem"”.

Są tacy, którzy szukając nie tyle wyjaśnienia własnej skłonności do czynienia zła i zadawania innym cierpienia, wskazują, że przecież to nie mieszkający w raju ludzie wymyślili grzech pierworodny, lecz ktoś im go podpowiedział. Ktoś, kto sprzeniewierzył się swemu anielskiemu powołaniu i wybrał walkę z Bogiem. Szatan. Diabeł. Wielki kłamca.

To prawda. Człowiek sprawia innym cierpienie, gdy ulega pokusie. Gdy zgadza się, aby zamiast naturalnego pociągu do dobra, opanowywał go mrok, w którym jedynym zajęciem jest szukanie krzywdy innych. Szatan chce naszego nieszczęścia. Bóg chce, abyśmy byli szczęśliwi. Dlaczego więc tak często wybieramy propozycję szatana? Dlaczego tak często stajemy się sprawcami bólu?

Różnica jest zasadnicza. Szatan zawsze nas okłamuje. W jego wersji cudze cierpienie może być źródłem naszej radości, może nas uszczęśliwić. Bóg zawsze mówi nam prawdę. Dlatego zło uderza także w Niego. Bóg się nie uchyla. Nie czyni uników. Pozwala, abyśmy byli sprawcami Jego cierpienia. I nie szuka zemsty. Stara się nas przed samym sobą wytłumaczyć.

Bóg bierze na siebie cierpienie, przyjmuje cierpienie ludzi. On, inaczej niż my, potrafi zrozumieć do głębi każde ludzkie cierpienie.

Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: „Samo w sobie cierpienie jest niczym, ale dzielone z męką Chrystusa stanowi wspaniały dar. Największym darem, jaki otrzymał człowiek, jest możliwość uczestniczenia w męce Chrystusa... W Chrystusie ukazane zostało, że najwyższym darem jest miłość, bo cierpienie dorównało cenie grzechu”.

Jesteśmy sprawcami cierpienia. Pora odpowiedzieć na pytanie: „Jak długo jeszcze?”.

Niewiasto, oto syn Twój… Oto Matka twoja


Kazanie pasyjne 2006 - ks. Tomasz Jaklewicz

Ewangelia św. Jana podaje, że obok krzyża Jezusa stała Jego Matka i umiłowany uczeń. „Kiedy więc Jezus zobaczył Matkę i stojącego obok niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: »Niewiasto oto syn Twój«. Następnie rzekł do ucznia: »Oto Matka twoja«. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie” (J 19,26-27).

Słowa Jezus kierują naszą uwagę na Maryję. Mówią o tym, „jak Ona jest ważna: w chrześcijaństwie, w życiu, w strukturze świata, w chwilach ciemności. Nie zostało Jej nic oszczędzone, a Jezus był nie tylko radością, ale i goryczą Jej życia” (J. Szymik).

Kto jest moją Matką?

Między zwiastowaniem a ukrzyżowaniem rozciąga się długa droga dojrzewania wiary Maryi, oddawania siebie Bogu do końca. Od pierwszego „tak” powiedzianego Bogu Maryja przeżywała wiele chwil radosnego uniesienia, ale pojawiały się też niepokój, ból, cierpienie, a może nawet rozczarowanie. W tych trudnych chwilach Maryja potwierdzała wierność swojej pierwszej decyzji. Momenty ciemności były przygotowaniem jej serca na najtrudniejszą próbę.

Od kiedy Jezus zaczął przemierzać Palestynę głosząc Ewangelię Matka i Syn nie mieli czasu dla siebie. Ona towarzyszyła Mu jedynie myślą, sercem, modlitwą. Kiedyś przyszła Go odwiedzić. Jezus właśnie nauczał. Ktoś dał znać Nauczycielowi: „Twoja Matka czeka na Ciebie”. On jednak nie przerwał nauczania. „»Kto jest moją matką i braćmi?«. I patrząc na siedzących dokoła powiedział: »właśnie oni są moja matką i moimi braćmi. Bo kto wypełnia wolę Boga, ten jest moim bratem, siostrą i matka«” (Mk 3,33-35).

Te twarde słowa Jezusa musiały zaboleć Maryję. To właśnie jeden ze wspomnianych momentów ciemności. Przecież Ona pełniła właśnie Bożą wolę jak najwierniej. Ofiarowała Bogu swoje życie. A to, że chciała mieć swojego Syna przez chwilę tylko dla siebie. Czy jako Matka nie ma prawa do swojego dziecka? „Maryja pojmuje teraz, że musi zostawić Jezusa Jego przeznaczeniu i że nie odzyska Go inaczej, jak tylko oddając Go. Maryja może odzyskać Jezusa tylko jako uczennica i staje się coraz bardziej uczennicą. Również Maryja, choć jest Matką musi przejść drogę uczenia się i słuchania Słowa” (C. Martini). Musi ofiarować Bogu nie tylko siebie, ale i swojego Syna.
Kiedy stoi pod krzyżem rozumie, aż nadto boleśnie, co to znaczy. W jej sercu dokonuje się także ofiara. Musi jeszcze raz powiedzieć Bogu swoje „fiat” – niech się stanie. Jej pierwsze „tak” dało początek życia Zbawiciela, teraz konieczne jest jeszcze trudniejsze „tak”, wewnętrzna zgoda Matki na śmierć jej Syna. Swoje „niech mi się stanie” na śmierć Pana wypowiada także w naszym imieniu.
Oczy Matki

W tej najstraszliwszej godzinie są znowu razem, jak dawniej w Nazarecie: Matka i Syn. To, że Jezus postawił na pierwszym miejscu miłość do Boga i ludzi, nie znaczy, że odrzucił czułą miłość do Matki. Nie, On nigdy nie zapomniał, że jest nie tylko Synem Boga, ale i jej umiłowanym dzieckiem. Słowa Jezusa poruszonego widokiem cierpiącej matki pokazują prawdę, że Bóg ocala wszystkie ludzkie, rodzinne więzi, że jej uświęca, włącza w swój plan. Każda ludzka miłość może być uratowana dla nieba.
W filmie Mela Gibsona „Pasja” chyba najtrafniej sportretowana została Matka Jezusa. Maja Morgenstern - rumuńska aktorka żydowskiego pochodzenia znakomicie wcieliła się w postać cierpiącej Matki. Jej oczy wyrażały wszystko - miłość, ból, samotność, ale i kobiece męstwo. Maryja nie dała się złamać przez cierpienie. Stała odważnie po stronie przegranego Syna, który umiera śmiercią niewolnika. Stabat Mater dolorosa. Stała Matka boleściwa. Aktywność miłości to nie zawsze są czyny lub słowa. Nieraz najważniejsza jest sama obecność! Matka tylko tak może teraz pomóc Synowi. Po prostu być.

Jej serce musiało krwawić. Co zrobili z Jej Synem? Dlaczego Go odrzucili? Maryja cierpi, ale nie rozpacza, nie lamentuje, nie obwinia, trwa wierna do końca. Może nie rozumie, ale wie, że musi tutaj być, że musi wytrwać do końca. Cierpliwa wytrwałość, siła macierzyńskiej miłości, wierność, posłuszeństwo pierwszej uczennicy Pana objawiły się na Golgocie, u stóp krzyża. W tym samym miejscu, w którym objawiła się słabość Piotra i innych przyjaciół Jezusa.

Weź Matkę ze sobą

„Niewiasto, oto syn Twój…; Oto Matka twoja”. Jezus zatroszczył się o ziemski los swojej Matki. Nie chciał, aby samotna wdowa pozostała bez opieki. Ten gest mówi o ludzkiej miłości, jaką Jezus darzył swoją Matkę. Przez ten piękny ludzki odruch przebija nieukończona miłość samego Boga.

Słowa Jezusa kryją głębszy sens, ponadczasowy, dosięgający losu każdego z nas. Dwie postacie – Matka i uczeń, którego Jezus miłował – to nie tylko konkretne historyczne osoby: Maryi i Jana. Te dwie osoby powierzone sobie nawzajem pod krzyżem mają także znaczenie symboliczne. Ten, którego Jezus miłował – reprezentuje każdego ucznia wierzącego w Chrystusa. Każdy uczeń, który kocha Jezusa, musi stanąć pod krzyżem Mistrza.

Słowo „Niewiasta” ma także sens symboliczny. To aluzja do proroctwa o Córce Syjonu, czyli Jerozolimie, która jest uosobieniem ludu Bożego. W prorockich tekstach Starego Testamentu święte miasto Jeruzalem jest przedstawiane jako Matka-Niewiasta, która gromadzi wszystkie rozproszone dzieci narodu, zwołuje je mocą Bożego Słowa, tworzy nową wspólnotę. Te proroctwa wypełniają się w Jezusie. On umierając na krzyżu gromadzi rozproszone dzieci Boże, buduje Kościół. Macierzyństwo Matki Syjonu wypełnia się w macierzyństwie Maryi. Maryja staje się matką wszystkich żyjących w Chrystusie, których reprezentuje umiłowany uczeń. Jej macierzyństwo wobec Chrystusa przedłuża się na duchowe macierzyństwo wobec wszystkich wierzących. „Maryja godząc się z tym, że jej Syn umrze i oddając Go ludzkości, otrzymuje od Syna innych synów, otrzymuje Jana i otwiera swe serce, aby przyjąć synów i córki Kościoła i być naszą Matką” (C. Martini). Taki jest najgłębszy sens słów Jezusa. On pod krzyżem dał Maryję za Matkę nie tylko Janowi, dał Ją każdemu z nas. Dlatego „pod Twoim krzyżem, Jezu, ten tylko stoi, jako miłujący uczeń, kto od tej godziny przyjmie do siebie Twoja Matkę” (K. Rahner).

Jak Maryja

Kościół wypełnił testament Jezusa. Maryja jest obecna w Jego życiu, w Jego modlitwie, w Jego posłudze. Kościół czci Maryją jako swoją Matkę. Warto zapytać, jak każdy, każda z nas wypełnia testament Jezusa? Czy Maryja jest również moją Matką, czy zawierzam wraz Nią i tak jak Ona swoje życie Bogu? Czy wraz z Nią i tak jak Ona powtarzam moje fiat – niech się staje Boża wola moim życiu?

Nasze przyjęcie Maryi ogranicza się nieraz tylko do modlitwy. Oczywiście, to dobrze, że czcimy Maryję, że odmawiamy różaniec, nowenny, litanie, odprawiamy nabożeństwa majowe i inne, śpiewamy Godzinki, że modlimy się w sanktuariach i ustrajamy przydrożne kapliczki. To należy czynić. Ale ta piękna, tradycyjna pobożność do Matki naszego Pana powinna być koniecznie uzupełniona Jej naśladowaniem – pobożnością „jak” Maryja. Wziąć Maryję do siebie oznacza nade wszystko brać z Niej wzór, zachowywać Jej styl, Jej wiarę.

Jakiej postawy uczy nas Maryja stojąca pod krzyżem? Wskazuje nam, jak ważna w miłości jest obecność. Zwłaszcza, gdy ktoś cierpi. Brakuje nam nieraz słów, nie wiemy co robić, zwyczajnie boimy się cierpienia, umierania. Maryja pokazuje, że nie wolno uciekać spod krzyża. Każdy ludzki krzyż jest zawsze powiązany z krzyżem Chrystusa. I tam, gdzie jest krzyż najbardziej potrzebna jest obecność wypełniona współcierpiącą miłością. Potrzebna jest czułość, łagodność, cisza, uścisk dłoni, a czasem łzy.

Maryja uczy męstwa wobec cierpienia. Zwykle najtrudniej przyjąć cierpienie bliskich. Maryja Bolesna mówi współczesnemu człowiekowi: nie odwracaj oczu od cierpienia, od śmierci. To także należy do tajemnicy życia. Cierpienie jest zawsze najważniejszą próbą wiernej miłości.

Maryja stała pod krzyżem Syna do końca. Znajdziemy ją także pod wszystkimi krzyżami ludzi. Została przecież ogłoszona naszą Matką. Modlimy się codziennie: Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinie śmierci naszej. W godzinie śmierci mojej...

Modlitwa

Jezu! Jesteś znów razem ze swoją Matką. Ona stoi pod Twoim krzyżem wierna swojemu pierwszemu „tak”. Ona jest Twoim testamentem. Dając swoją Matkę w opiekę uczniowi, dajesz Ją nam wszystkim. Pod Twoim krzyżem, tylko ten stoi jako miłujący uczeń, kto przyjmie do siebie Maryję jako swoją matkę.
Matko bolesna! Uproś siłę w cierpieniu. Bądź mi światłem w mroku. Pomóż mówić Bogu „tak”, zwłaszcza wtedy, gdy wszystko we mnie jest na „nie”.

Niewiasty i Cyrenejczyk - dobro się liczy


Kazanie pasyjne 2007 - Ks. Artur Stopka

Obraz, który widzimy w lustrze, zależy między innymi od tego, jak blisko zwierciadła jesteśmy. Im dalej, tym mniej szczegółów dostrzegamy. Im bliżej, tym szczegółów więcej. Gdy stajemy wobec krzyża, jest podobnie. Im bliżej krzyża jesteśmy, tym więcej odkrywamy szczegółów cierpienia Jezusa Chrystusa. Widzimy, że składało się na nie wiele ran, ciosów, uderzeń, popchnięć, zadrapań, ciężkich obraźliwych słów i drobnych przykrości. Czy któreś z nich można zlekceważyć? Nie. Czasami drobna ranka jest bardziej dokuczliwa niż poważne złamanie. Podobnie jest z grzechami, które wziął na siebie Jezus. Naszymi grzechami. Chociaż spowiadać się musimy tylko z tych ciężkich, to przecież te drobne również ranią Jezusa.

Przyglądając się ludziom, którzy stanęli na drodze krzyżowej Jezusa, skupiamy swą uwagę na tych, którzy przyczynili się do Jego męki: patrzymy na zdrajcę Judasza, przewrotnych arcykapłanów i faryzeuszy, tchórzliwego Piłata, złośliwego Heroda, znęcających się żołnierzy, agresywny, bezduszny tłum. Ale przecież byli tam i inni. Była Matka Jezusa. Była Maria Magdalena. Był młody Jan Apostoł. A i w tłumie nie wszyscy karmili się nienawiścią i żądzą krwi. Byli tacy, którzy nie tylko z cierpień Chrystusa nie czerpali satysfakcji, ale współczuli Mu, a nawet próbowali w jakiś sposób pomóc.

Warto płakać

W tym rozwrzeszczanym, agresywnym tłumie były na przykład płaczące niewiasty. Ewangelista Łukasz tak opowiada o spotkaniu Jezusa z nimi: „A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: «Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: "Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły". Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?»”

Te kobiety na pewno nie cieszyły się z tego, co przeżywał Jezus. Nie śledziły łapczywie każdego grymasu bólu na Jego twarzy. One płakały nad Jego losem. Współczuły Mu i pewnie niejedna próbowała współczuć z Nim. Czyniły minimum tego, co w tej sytuacji podpowiadało im sumienie. Czy Chrystus to zlekceważył? Nie. On, mimo cierpień, mimo bólu, mimo brutalności, z jaką był traktowany, dostrzegł i docenił ich postawę. Chrystus przyjął ten dobry uczynek, jaki wobec Niego czyniły. Nie pogardził, nie miał pretensji, że robią tak niewiele, że stać je tylko na łzy. A widząc, że nie pozwoliły, aby krzyk setek gardeł rozwydrzonego tłumu zagłuszył głos ich sumień, właśnie do tych sumień się odwołał. Spotykał je na drodze krzyżowej. Spotkał je, gdy On sam był w drodze na krzyż, a one najprawdopodobniej w drodze pod Jego krzyż. Jezus chciał, aby z tego spotkania wynikło coś ważnego. Widząc wrażliwość ich sumień pragnął, aby z ich spotkania wynikło coś sięgającego w przyszłość, coś dotyczącego nie tylko płaczących kobiet, ale również ich dzieci. Zachęcał je, aby nauczyły się nie tylko płakać nad cudzym bólem, ale również odkryły swoje słabości i by nauczyły swych synów i córki zaglądania w sumienie.

Łatwo dziś spotkać ludzi, którzy ze łzami w oczach mówią o sobie. Niejednokrotnie potrafią do łez doprowadzić także swoich słuchaczy, tak dramatycznie i sugestywnie opowiadają o prawdziwych i wymyślonych nieszczęściach, które ich spotkały. Nie o taki płacz nad sobą chodziło Jezusowi. Chrystus do niewiast spotkanych na drodze krzyżowej nie mówił o użalaniu się nad sobą, lecz o rzeczywistym żalu, wywołanym uświadomieniem sobie przez człowieka jego grzeszności. Słowa „nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi” to zachęta do spojrzenia na życie każdego człowieka poprzez cierpienia, jakich za grzechy ludzi doznał Chrystus. To przypomnienie, że trzeba robić każdego dnia rachunek sumienia i żałować za każdy grzech. Wezwanie skierowane przez Jezusa do płaczących niewiast brzmi szczególnie aktualnie u progu dwudziestego pierwszego wieku, gdy tak wielu ludzi unika spoglądania na swoje życie w świetle Ewangelii. Ten apel o płacz nad sobą nabiera szczególne wymowy wobec każdego stwierdzenia przez człowieka „nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem w porządku”. Takie słowa są znakiem sfałszowania przez człowieka nie tylko własnego obrazu, ale także obrazu Jezusa.

Obraz do porównania

Być może wśród płaczących kobiet na drodze krzyżowej Chrystusa była również ta, którą nazywamy Weroniką. Co prawda nie wspomina o niej żaden ewangelista, ale fakt jej spotkania z Chrystusem jest mocno zakorzeniony w tradycji. Weronika również nie dokonała niczego wielkiego, jednak poruszona sumieniem chciała ulżyć Jezusowi ocierając Jego twarz. Za ten dobry uczynek została według tradycji nagrodzona w wyjątkowy sposób - otrzymała prawdziwy obraz Chrystusa. Prawdziwy obraz - to właśnie oznacza imię nadane jej w tradycji.

To ważne, abyśmy nosili w sercu i w umyśle prawdziwy obraz Jezusa. On stając się człowiekiem pokazał, jak żyć w zgodzie z wolą Bożą. Przyglądając się swojemu życiu podczas rachunku sumienia, czy to tego czynionego codziennie, czy to tego przed spowiedzią, porównujemy swoje życie z życiem Jezusa, nasz obraz z Jego obrazem. Dlatego tak ważne jest, aby obydwa te obrazy były prawdziwe. Nie można dla własnej wygody fałszować obrazu Chrystusa. Nie można wybierać z Jego życia tylko tego, co mnie nie drażni, co usprawiedliwia moje błędy, co pozwala mi widzieć siebie jako kogoś bez zarzutu. Kiedy stojąc pod krzyżem porównamy prawdziwy obraz siebie z prawdziwym obrazem Jezusa, czy będziemy w stanie powstrzymać łzy? Czy nie zapragniemy wielkiej przemiany, nawrócenia, po to, aby stać się podobnymi do Niego?

Weronika otrzymała odbicie Chrystusowego oblicza. Czy ten prawdziwy portret cierpiącego Jezusa przechował się do naszych czasów? Nic o tym nie wiadomo. Nie jest nim ani całun turyński, ani chusta przechowywana w Manopello, o której tak głośno było w ostatnich miesiącach. Obraz cierpiącego Jezusa trzeba więc mieć w swoim sercu, trzeba szukać go w Piśmie świętym, odnajdywać go podczas modlitwy.

Dobro z przymusu

Podczas drogi krzyżowej Chrystusa spotkał jeszcze jeden człowiek, który Mu pomógł. To Szymon Cyrenejczyk. Co prawda nie była to pomoc spontaniczna, nie można jej jednak przekreślać. Cyrenejczyk, przymuszony do niesienia Chrystusowego krzyża nie szukał sposobności, aby jak najszybciej wymigać się od tego trudnego zadania. Nie uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji. Doszedł z Jezusem aż na Golgotę, a ze sposobu, w jaki pisze o nim Marek Ewangelista, można się domyślać, że było to przełomowe zdarzenie w jego życiu, skoro jego synowie Aleksander i Rufus podawani są jako powszechnie znani wyznawcy Jezusa.

Zdarza się, że jesteśmy do zrobienia czegoś dobrego zmuszają nas inni ludzie lub okoliczności. Bywa, że pomagamy komuś nie dlatego, że tak dyktuje nam sumienie, ale na przykład dlatego, że tak wypada, że tego oczekuje od nas otoczenie. Wydawałoby się, iż takie dobre czyny nie mają wartości. To, co się zdarzyło Szymonowi z Cyreny pokazuje, że każde dobro ma w oczach Boga wartość. Każde może być początkiem poruszenia sumienia.

Szymon z Cyreny nie tylko doszedł pod krzyż. On go dotknął. Początkowo wbrew swojej woli, potem jednak w pełni świadomie i dobrowolnie. Niosąc krzyż Jezusa odkrył, co znaczą słowa „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”. W porównaniu z krzyżem Chrystusa każdy z naszych krzyży, jest bardzo lekki.

Płaczące niewiasty, Weronika, Szymon z Cyreny to ludzie, którzy w trudnej sytuacji, pod presją otaczającego zewsząd zła, potrafili kierować się sumieniem. Nie zrobili niczego wielkiego, nie zatrzymali powodzi nienawiści. Nie uratowali Jezusa od męki i śmierci na krzyżu. Ale byli z Nim poprzez drobne gesty, przez współczucie. Wszyscy otrzymali nagrodę.

Robiąc rachunek sumienia skupiamy się często tylko na tym, co złe w naszym życiu. Nie zauważamy dobra, które uczyniliśmy. A przecież ono ma znaczenie. Każdy dobry uczynek przybliża człowieka do Jezusa. Nawet drobne, przypadkowo uczynione dobro może stać się wydarzeniem przełomowym, punktem nawrócenia.


Modlitwa: Panie Jezu, pomóż mi widzieć siebie w świetle Twojego prawdziwego obrazu. Chroń mnie przed lekceważeniem zła. Naucz mnie także, jak nie skupiać się w moim życiu tylko na tym, co złe, ale zauważać i pomnażać dobro. Otwórz moje oczy na dobro, które czynią mi inni i podpowiedz, jak im za nie podziękować.

Na głos koguta


Kazanie pasyjne 2008

Z „Atlasu zwierząt biblijnych”, którego fragmenty można znaleźć w portalu Wiara.pl wynika, że niektóre występujące w Piśmie Świętym zwierzęta są symbolami. Na przykład: lew - symbol Judy, ślepowron - symbol pogan, orzeł - symbol Chrystusa, mrówka - symbol mądrości. A kogut? Czy kogut jest jakimś ważnym symbolem biblijnym? Może być. Na przykład symbolem miłosierdzia.

Zwykle kogut kojarzy się z naturalnym budzikiem. Tym, który swoim donośnym pianiem ogłasza nowy dzień. Jednak w Nowym Testamencie głos koguta pojawia się w chwili dramatycznej i ma ogromne znaczenie, ponieważ ratuje człowieka, przerywa spiralę zła, w którą wpadł i skłania go do powrotu na właściwą drogę.

Tę szokującą historię, w której ptak z grzebieniem na głowie, mocnym głosem i często zadziornym nastawieniem odgrywa bardzo ważną rolę, opisują – dzieląc na dwie części - wszyscy czterej ewangeliści. Święty Mateusz czyni to następująco:

„Wówczas Jezus rzekł do nich: «Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy. Bo jest napisane: Uderzę pasterza, a rozproszą się owce stada. Lecz gdy powstanę, uprzedzę was do Galilei». Odpowiedział Mu Piotr: «Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię». Jezus mu rzekł: «Zaprawdę, powiadam ci: Jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz». Na to Piotr: «Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie». Podobnie zapewniali wszyscy uczniowie. (…)

Piotr zaś siedział zewnątrz na dziedzińcu. Podeszła do niego jedna służąca i rzekła: «I ty byłeś z Galilejczykiem Jezusem». Lecz on zaprzeczył temu wobec wszystkich i rzekł: «Nie wiem, co mówisz». A gdy wyszedł ku bramie, zauważyła go inna i rzekła do tych, co tam byli: «Ten był z Jezusem Nazarejczykiem». I znowu zaprzeczył pod przysięgą: «Nie znam tego Człowieka». Po chwili ci, którzy tam stali, zbliżyli się i rzekli do Piotra: «Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo i twoja mowa cię zdradza». Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: «Nie znam tego Człowieka». I w tej chwili kogut zapiał. Wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który mu powiedział: «Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz». Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał”.

W tych kilkunastu zdaniach mamy opowiedziane dzieje ludzkiej pewności siebie, przestrogi ze strony samego Boga, upadku człowieka, refleksji i nabywania pokory.

To ciekawe, że w czasie Ostatniej Wieczerzy, Jezus najpierw wskazuje zdrajcę, dając mu w swym miłosierdziu, „ostatnią szansę”, a gdy ten jej nie wykorzystuje, kieruje bardzo poważną przestrogę do pozostałych uczestników zdarzenia. Można powiedzieć, że Chrystus stwierdza fakt, który z pewnością nastąpi. Po prostu informuje swych Apostołów, że oni, Jego najbliżsi i najwierniejsi uczniowie, ci, którzy przeszli szczególną formację i przetrwali takie próby, jak ta, gdy liczni uczniowie odchodzili od Jezusa, a On pytał „Czy i wy chcecie odejść?”, w ciągu najbliższych godzin najzwyczajniej zwątpią w Niego.

Po raz drugi tego wieczoru Piotr traktuje siebie inaczej niż pozostałych. Najpierw podkreślał swoją wyjątkowość nie zgadzając się na umycie mu nóg przez Chrystusa. Potem oświadczył, że jest lepszy od wszystkich i dlatego na pewno nie zwątpi. Nawet deklarował oddać za Jezusa życie. Czynił to z uporem po przestrodze i zapowiedzi zaadresowanej przez Bożego Syna wprost do niego. On, który wierzył, że Jezus jest Mesjaszem, publicznie oświadczył, że co do niego, to Mesjasz się myli. Czy można sobie wyobrazić bardziej dobitny i drastyczny przykład pychy? Czy potrafimy sobie wyobrazić, jak wielkim cierpieniem była postawa Piotra dla Jezusa? Czy jesteśmy w stanie zrozumieć, że Chrystus zapowiadał zwątpienie Apostołów i zaparcie się Piotra nie po to, aby po Zmartwychwstaniu powiedzieć „A nie mówiłem”, lecz że był to z jego strony kolejny niepojęty w swej wielkości i doniosłości akt miłosierdzia. Akt, którego finałem była rozmowa z Piotrem już po Zmartwychwstaniu, w której książę Apostołów trzy razy z dojmującą pokorą mówił o swojej miłości do Zbawiciela.

W Jezusowej przestrodze pojawia się głos koguta. Na pozór jest to tylko wskazanie czasowej granicy, do której zapowiedź powinna się wypełnić. Ale okazuje się, że pianie koguta ma do wypełnienia szczególne zadanie. Ewangeliści zwracają uwagę, że ten dźwięk powoduje, iż Piotr przypomina sobie słowa Chrystusa. Przypomina sobie zapewne także własne zapewnienia, składane hardo przed Jezusem i pozostałymi. Na głos koguta Piotr staje wobec samego siebie, jak przed lustrem. Staje nie sam, lecz w obecności Jezusa. Kogut spełnia wobec sumienia Piotra to zadanie, które i dziś spełnia na wielu wsiach – budzi je ze snu, z letargu, w jaki ludzkie sumienie wpędza nieuzasadnione przekonanie o własnej doskonałości. Słysząc pianie koguta Piotr uświadomił sobie, że był w błędzie, gdy myślał o sobie, że jest „prawdziwym” uczniem Chrystusa, że jest tak doskonały i utwierdzony w wierze, iż nigdy się nie zachwieje, a tym bardziej nie upadnie.

Piotr nie wpadł we wściekłość, że Jezus miał rację. Nie wkurzył się też na siebie, że okazał się tak słaby i nie zaczął sam sobie i wszystkim dokoła tłumaczyć, że to tylko jednorazowa wpadka, nie użył modnego dziś wytłumaczenia, że to tylko „wypadek przy pracy”. Piotr zachował się jak człowiek, który w zderzeniu z własną niemocą i słabością odkrywa potrzebę miłosierdzia. „Wyszedł i gorzko zapłakał”. Otworzył się na Boże miłosierdzie i go rzeczywiście doświadczył.

Nie ma na ziemi człowieka, który nie potrzebuje Bożego miłosierdzia. Ale nie każdy jest gotów na jego przyjęcie. Nie każdy słysząc „pianie koguta”, reaguje gorzkim płaczem. Są i tacy, którzy zatykają uszy lub próbują tego symbolicznego „koguta”, głos budzący ich sumienie, przypominający, kim są, jaka jest ich rzeczywista sytuacja i kondycja, „zarżnąć”, łeb mu ukręcić i zjeść w rosole. I chodzą sobie w glorii idealnych chrześcijan, katolików wzorcowych, nieświadomi, że doświadczą miłosierdzia dopiero wtedy, gdy upadłszy na kolana powiedzą „Panie, ty wszystko wiesz… Ty wiesz, że Cię kocham”.

Miłość i życiowe konkrety


Medytacja 2009
Ks. Leszek Smoliński


1. Chrystus frasobliwy zatrzymał się, przysiadł przy drodze wielkopostnej, zmierzającej w kierunku wielkanocnym. I patrzy na ludzkie zakłopotania, smutki i bezradność. Co widzi? Tłumy pozbawione miłości, ręce wyciągające się w błagalnym geście i miliony szeptów: „chcę być kochany”, „może wreszcie mnie ktoś dostrzeże i pokocha”. Dlaczego miłości tam nie ma? Przecież niemal wszyscy chcą kochać i być kochani… Nie można jej kupić ani sprzedać. Można nią obdarować kogoś i samemu od kogoś przyjąć. Miłość jest nie tylko „przykazaniem”, ale stanowi skierowane przez Boga do każdego z nas zaproszenie do odpowiedzi. To nam wyjaśnia jej naturę, jej paradoks: prawdziwa miłość nie cofa się przed ofiarą, towarzyszy także w drodze na krzyż, pozostaje wierna do końca. Potrafi czuwać przy chorym dziecku, cierpliwie znosić niedogodności życia codziennego, przebaczyć po raz siedemdziesiąty siódmy… Wreszcie woła o bezinteresowność, której coraz mniej w naszym codziennym życiu.

2. Miłość związana jest z odpowiedzialnością, o którą coraz trudniej w życiu codziennym. Jezus frasobliwy patrzy na tych, którzy uciekają przed miłością, szukając jedynie chwilowych uciech czy namiastek prawdziwego spotkania z kimś innym. Jest więc ktoś „do zabawy” na jeden wieczór, „przyjaźń” na chwilę czy „małżeństwo” kończące się w momencie pierwszego kryzysu. Jezus patrzy na nasze rany duchowe, emocjonalne, na zapłakane oczy, złamane serca, rozdygotane ręce. Patrzy na tych, którzy nie mogą zasnąć, bo gdzieś głęboko w sercu wierzą, że współmałżonek powróci, przestanie pić i nękać najbliższych i będzie jak dawniej. Dostrzega tych, którzy nie umieją dzielić się miłością, bo sami nie czuli się nigdy kochani, zostali poranieni przez nieodpowiedzialność rodziców czy tych, którym zaufali. Dlatego niszczą życie swoje i innych według zasady: ja nie otrzymałem, więc się z nikim nie będę dzielił.
Niewielu ludzi potrafi określić konkretne granice miłości: mam nadmiar, oddam potrzebującemu, pomogę komuś godnie żyć, dostrzegę w drugim swojego brata. To nie jest tylko i wyłącznie kwestia materialna. To taka „zaraźliwa” dobroć.

3. Patrząc na siedzącego przy drodze wielkopostnej Jezusa często dochodzimy do wniosku, że kochamy wciąż za mało i ciągle za późno. Jakbyśmy dokonywali nieustannego rachunku zysków i strat, patrząc na innych jako na tych „obcych”. Nawet jak czuje suszę emocjonalną i brak miłości, to ten brak mogę wypełnić drobnymi gestami życzliwości. Jest to ważne szczególnie dla tych, którym trudno jest kochać kogoś uciążliwego, sprawcę cierpienia czy krzywdy. Tego uczy mnie Jezus, który jak cichy Baranek był prowadzony na zabicie za to, że „do końca umiłował”. Pokazał, że najwięcej miłości ma ten, który potrafi życie swoje oddać, czyniąc miłość. Tak robi wielu młodych ludzi, którzy jeszcze nie dysponują środkami materialnymi. Jeśli ktoś mówi, że wszyscy młodzi są źli, to bardzo poważnie mija się z prawdą. Wystarczy spojrzeć, ilu młodych ludzi jest zaangażowanych w wolontariat, służbę na rzecz potrzebujących. Powstają koła wolontariuszy, którzy są obecni w szpitalach, domach pomocy, pogotowiach opiekuńczych czy hospicjach. Poświęcają swój czas, aby pomagać.

4. W naszej wielkopostnej „drodze miłości” z Jezusem mijamy kolejne osoby, robimy przystanki. Błądzimy myślami gdzieś daleko, stajemy się marzycielami, a na miłość czekają najbliżsi: mąż, żona, dzieci. Wspólna modlitwa, rozmowa, poszukiwanie rozwiązań życiowych problemów. To sprawia, że obszar duchowej pustyni pozbawionej miłości zmniejsza się, świat staje się miejscem przyjaznym dla każdego, staje się domem. Nie wystarczy zbudować dom, pięknie go wykończyć i zamieszkać. Najważniejsze jest, by ten dom wypełnić wzajemną miłością.

Wydaje się, że jako chrześcijanie bardziej zwracamy uwagę na „caritas”, organizowanie różnych szczytnych akcji. Zapominamy jednak, że na pierwsze miejscu Jezus stawia „miłość wzajemną”, która dopiero otwiera nasze serce i poszerza. Zanim więc zobaczymy, że wsparcie jest potrzebne gdzieś blisko, za ścianą mieszkania, w którym żyjemy, to najpierw zobaczmy, czy nasi bliscy zostali przez nas obdarowani. Czy czasami nie jest tak, że stanowimy odwrotność wspólnot pierwotnego Kościoła? Kiedy próbowani charakteryzować postępowanie i relację w pierwszych gminach chrześcijańskich, mówiono: „zobaczcie, jak oni się miłują” i wielu zbliżało się w ten sposób do Boga. Dziś dzieje się często tak, że patrząc na wyznawców Chrystusa, ciśnie się na usta stwierdzenie: „zobaczcie, jak oni się nienawidzą”. I wielu odchodzi od Chrystusa i Kościoła.

5. Bóg żywy mieszka tam, gdzie znajdujemy choćby okruchy miłości, życzliwą dłoń, mały gest dobroci… Gdzie jeden dla drugiego poświęca czas, dzieli się pieniędzmi, okazuje cierpliwość, zrozumienie, delikatność… Taki gest nigdy nie traci swojej wartości. Możemy go uczynić w tym Wielkim Poście razem z Jezusem, w myśl słów św. Teresy z Avila, hiszpańskiej mistyczki, która mówiła: „Sama Teresa – to nic, ale z Chrystusem – Teresa może wszystko”.

Medytacja 2011

Biczowanie Jezusa

Według Ewangelii św. Mateusza scena biczowania wyglądała tak:

Tymczasem arcykapłani i starsi namówili tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Pytał ich namiestnik: «Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił?» Odpowiedzieli: «Barabasza». Rzekł do nich Piłat: «Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?» Zawołali wszyscy: «Na krzyż z Nim!» Namiestnik odpowiedział: «Cóż właściwie złego uczynił?» Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: «Na krzyż z Nim!» Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: «Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz». A cały lud zawołał: «Krew Jego na nas i na dzieci nasze». Wówczas uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie. (Mt 27,20-26)

A Ewangelia wg św. Jana dopowiada jeszcze parę szczegółów:

Wówczas Piłat wziął Jezusa i kazał Go ubiczować. A Piłat ponownie wyszedł na zewnątrz i przemówił do nich: «Oto wyprowadzam Go do was na zewnątrz, abyście poznali, że ja nie znajduję w Nim żadnej winy». Jezus więc wyszedł na zewnątrz, w koronie cierniowej i płaszczu purpurowym. Piłat rzekł do nich: «Oto Człowiek». Gdy Go ujrzeli arcykapłani i słudzy, zawołali: «Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!» (J 19,1.4-6a)

Biczowanie. Czytając opis Ewangelii wg św. Mateusza, człowiek zaczyna się zastanawiać, jaki był cel skazania Jezusa na dodatkowe cierpienie. „Uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie.”

Przecież Piłat mógł Jezusowi tego cierpienia biczowania oszczędzić. Niesienie krzyża i potem samo krzyżowanie wiązało się z dostatecznie wielką męką.

Może Piłat zastosował tylko „procedurę”? A może było to tylko dodatkowe bezmyślne okrucieństwo, do którego nawet nie przywiązywał większej wagi?

Czytając Ewangelię wg św. Jana można jednak wysnuć wniosek, że Piłat kazał Jezusa biczować, by potem, pokazując skrwawionego i umęczonego Człowieka, wzbudzić w tłumie litość: „Jezus wyszedł na zewnątrz. Piłat rzekł do nich: «Oto Człowiek». Gdy Go ujrzeli arcykapłani i słudzy, zawołali: «Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!»”  Jeśli Piłat w ten sposób chciał wzbudzić litość wśród zebranych ludzi, to okazało się, że widok Ubiczowanego tylko wzmógł agresję tłumu.

Te dwie sceny biczowania Jezusa, zawarte w Ewangelii, mówią wielką prawdę o nas samych, o naszym biczowaniu innych ludzi, o naszych ranach, które nosimy, często skwapliwie chowając je przed światem i przed Bogiem.

Biczowanie. Padające raz za razem uderzenia. Niemożność uchylenia się przed nimi, niemożność ucieczki. Bezradność i oczekiwanie na kolejny cios. Ze strony tych, których się kocha...

Czemu biczujemy innych? Czemu uderzamy drugiego człowieka ręką, kablem od żelazka, laczkiem, kijem lub rózgą? Czemu bijemy nasze dzieci – najbardziej bezbronne nie tylko dlatego, że są małe i nie mają dokąd uciec, ale bezbronne w swojej miłości do tych, którzy je katują?

Zaraz padną zaprzeczenia – „nie katuję swojego dziecka”, „to był tylko klaps/policzek”, „nie uderzałam/nie uderzyłem mocno”...

A jak my byśmy się czuli, gdyby ktoś nas policzkował, dawał nam klapsa w pupę, gdyby nas szarpał i mocno popychał? Gdyby ktoś podniósł na nas – na dorosłych – rękę?

Czy przyjęlibyśmy tłumaczenie, że to nie było przecież katowanie? Że to tylko klaps albo policzek? Że cios nie był mocny?

Możemy się obruszać na takie ujęcie tematu i mówić, że przecież klaps nikomu jeszcze nie zaszkodził – mając na myśli swoje doświadczenia z dzieciństwa. Skoro nam, porządnym ludziom, nie zaszkodził, to i naszym dzieciom nie zaszkodzi...

A jednak problem bicia dzieci istnieje – skoro nawet państwo uznało, że trzeba to uregulować ustawą - i to w kraju katolickim, gdzie większość deklaruje wiarę w ubiczowanego Jezusa.

Bicie bezbronnych, słabych, zależnych od nas...

Znajoma, która ma kilkoro dzieci, przyznała, że kiedy były one mniejsze, czasem karciła je w ten sposób. Za każdym razem jednak widziała, że taki sposób kary był tylko i wyłącznie oznaką jej słabości, jej niecierpliwości, braku chęci, by poświęcić problemowi i dziecku więcej uwagi i czasu. Bicie wiązało się też z poczuciem, że to dziecko jest w jej rękach, że ma nad nim władzę – i może zrobić wszystko... brzmi to przerażająco, prawda? A to naprawdę zwyczajna kobieta, jakich wokół nas wiele.

Jeśli zastanowimy się, czemu bijemy nasze dzieci, to musimy przyznać przed sobą, że przeważnie wynika to z poczucia bezradności w danej sytuacji; z naszej niewiary w perswazję, w tłumaczenie i wyjaśnianie. Łatwiej jest uderzyć i siłą coś wymusić, niż z dzieckiem porozmawiać, dać dziecku czas, wyciągać konsekwencje i samemu być konsekwentnym, samemu dawać przykład właściwego postępowania.

Ważne, by zrozumieć, że brak bicia to nie jest wychowanie bezstresowe.

W wychowaniu dziecka niezbędne są jasne i klarowne zasady i ich egzekwowanie. Paradoksalnie – brak takich zasad, brak wyznaczonych dziecku konkretnych granic, jakie obowiązują w rodzinie, wyrządza dziecku wielką krzywdę. Też go rani.

Zresztą dotyczy to nie tylko dziecka.

To dlatego Bóg dał człowiekowi Dekalog: On jako Ojciec najlepiej wie, że przestrzeganie zasad, zawartych w Dekalogu, pomaga człowiekowi, a nie go ogranicza. Zauważmy jednak, że Bóg nie egzekwuje przestrzegania tych zasad przemocą. On cierpliwie człowieka prowadzi, wyjaśnia mu, tłumaczy, wychowuje – Bóg ciągle bez reszty jest dla człowieka.

Nam jednak często brak tej cierpliwości, brak opanowania – i w emocjach, albo – co gorsza – na zimno i z wyrachowaniem, siłą egzekwujemy posłuch, biciem zmuszamy do przyjęcia praw, które ustanawiamy. I nie wzrusza nas płacz dziecka. Tak samo jak Żydów nie wzruszył widok ubiczowanego, zakrwawionego Jezusa. Na widok słabszego rośnie w człowieku agresja. A im więcej stosujemy przemocy, tym trudniej nam nad własną agresją zapanować, zatrzymać się. Ta agresja przejawia się nie tylko w przemocy fizycznej. O wiele częściej przejawia się w przemocy słownej, czasem psychicznej. I tak jak łatwiej nam bić dzieci, tak wobec dorosłych częściej agresja przejawia się w słowach. Wobec najbliższych prawie wcale nie liczymy się ze słowami.

Ileż w naszych słowach złości i złośliwości; ile kpiny i ironii; wyśmiewania słabości i jątrzenia ran. Używamy wulgarnych słów, przeklinamy. Obmawiamy, rzucamy oszczerstwa.

Czemu tak jest? Czy wierzymy w to, że słowo może zaboleć tak, jak uderzenie pięścią? Że rana zadana słowem przez bliską, kochaną osobę, może się nigdy nie zagoić i wpłynąć na całe życie człowieka?

Kim bowiem jest człowiek?

Został stworzony jako istota cielesna, z psychiką i duszą. Człowiek jest jednością tych trzech rzeczywistości. Każdy uderzenie w ciało, wywołuje rany w psychice i duszy człowieka. Każde zranienie psychiki odbija się na zdrowiu ciała i duszy. Każda rana duszy ma odzwierciedlenie w ciele i psychice. Trudno w to uwierzyć, wiem, bo rany psychiki i rany duszy nie rzucają się tak bardzo w oczy. Ciało pokazuje nam od razu, że zostało zranione: sińce, krew, pręgi, połamane kości, opuchlizna, obrzmienie. Jak jednak zobaczyć rany psychiki i duszy, jakie powstają wtedy, gdy biczujemy słowem lub ręką drugiego człowieka?

Tu mogliby się wypowiedzieć nauczyciele, psycholodzy, wychowawcy, którzy w swoim życiu spotkali się z bitymi dziećmi, z maltretowanymi psychicznie. Oni wiedzą najlepiej, ile w tych dzieciach, czasem już dorosłych, lęku, agresji wobec słabszych. Ile w tych ludziach niewiary we własne siły i umiejętności. Odrzucenia własnej godności i prawa do istnienia. Niewiary w wartość własnego życia. Jak bardzo ich psychika została zniszczona, poraniona.

A dusza? Czy nie jest ogromną raną duszy, gdy człowiek nie potrafi uwierzyć w miłość Boga, bo tej miłości nie zaznał od rodziców? A problem z przebaczeniem tym, którzy byli oprawcami?

Ludzkie ciało pomaga leczyć medycyna. Ludzką psychikę leczą psycholodzy. Kto jednak może wyleczyć duszę? Na pewno pomaga spowiedź – w tym właśnie sakramencie Pan Bóg, wybaczając nam grzechy, koi rany duszy, które grzech powoduje. To właśnie w tym sakramencie Bóg uwalnia człowieka z agresji, złości, nienawiści. Uczy przebaczenia. Ale przecież nie spowiadamy się z tego, że zostaliśmy zranieni, że nosimy w sobie rany zadane przez rodziców, rodzeństwo, najbliższych nam ludzi. Czy tych ran nie można więc uleczyć?

Można. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Trzeba tylko jednego – przyjść z nimi do Jezusa ubiczowanego, opowiedzieć Mu o swoich ranach. Przyznać się do tego, że i nas pobito, opluto, wyśmiano, wykpiono – i że nas to boli tak, jakby ktoś zadał naszemu ciału najgorsze katusze.

Bolą nas wypowiedziane przez najbliższych słowa złości i nienawiści, ale bolą też niewypowiedziane nigdy słowa miłości i akceptacji. Boli spojrzenie obojętne lub wrogie, boli brak spojrzenia pełnego radości i szczęścia na nasz widok. Boli milczenie, które jest pełne niechęci i oskarżenia o coś, czego nie zrobiliśmy, ale boli też słowotok, w którym nie liczą się nasze myśli i uczucia, bo druga osoba jest tak skoncentrowana na sobie, że aż nas nie dostrzega, nie pozwala nam dojść do słowa.

To wszystko musimy przynosić Jezusowi – jeśli oczywiście chcemy być zdrowi – przynosić Jemu, żeby On leczył, łagodził, przemieniał.

Miejmy też na uwadze jedno – gdy choruje ciało, a ludzka dusza jest zdrowa, wtedy cielesne cierpienia łatwiej znieść. Gdy jednak dusza jest chora, wówczas cały człowiek nie czuje się zdrowy. Każdy lekarz potwierdzi, że wiele chorób ciała wynika z chorej psychiki, wiele z chorej duszy.

Bóg troszczy się o nas. Chce, byśmy byli już tu na ziemi w pełni sił i zdrowi. Gdy Jezus nauczał ludzi, niemało swojego czasu i sił poświęcał na leczenie ich ciała, psychiki i duszy. Dlatego nie bójmy się na modlitwie mówić Mu o nawet największych ranach naszej duszy, bo tylko On może je uleczyć.

Wtedy będzie w nas mniej agresji, rzadziej będziemy biczowali najbliższych, i będziemy umieli modlić się za naszych krzywdzicieli. Nie ma innej drogi, jak tylko spotkać się z Ubiczowanym – i pozwolić, by nasze rany połączyły się z Jego ranami... Wiedział już o tym prorok Izajasz, gdy mówił: „Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie.” (Iz 53,5)

(EKSA)

 

Świadkowie męki Pańskiej

oprac. ks. Mateusz Pietruszka

Szymon Cyrenejczyk

I niejakiego Szymona z Cyreny, ojca Aleksandra i Rufusa, który idąc z pola (tamtędy) przechodził, przymusili, żeby niósł Jego krzyż (Mk 15, 21).

Szymon był rolnikiem, wracał po całym dniu ciężkiej pracy. W domu czekała na niego żona i dwaj synowie. Był już spóźniony, a dziś Pascha. Żona pewnie będzie zła, nie zdąży pozałatwiać wszystkich spraw, o które go prosiła, a tu jeszcze żołnierze każą mu nieść krzyż skazańca. Pewnie czuł też strach, że ktoś ze znajomych go rozpozna, gdy będzie szedł z Jezusem i zaczną się plotki. Czy spotkanie Szymona z krzyżem Chrystusa odmieniło jego życie? Nie wiemy.

Starochrześcijańska legenda głosi, że po dojściu na Golgotę Szymon szybko wrócił do domu, gdzie leżał chory w gorączce jego syn Aleksander. Szymon wziął go w ramiona, na których spoczywał krzyż Pana, a ten wyzdrowiał. Podobno też przestał się kłócić z żoną. Jego pole zaczęło wkrótce przynosić obfite plony i szybko stał się bogaty. On jednak nie dostrzegł w tym działania Boga. Szymon podobno spotkał się z nawet z Maryją, ale z strachu, a może wstydu, nie przyznał się, że to on pomagał nieść Chrystusowi krzyż. Później miał przenieść się do Rzymu. Tam, po spotkaniu z gminą chrześcijańską, jego żona i synowie stali się wyznawcami Chrystusa. Szymon nie. Nie chciał utracić swej pozycji w synagodze i spokojnego życia. Nie wiadomo, czy pod koniec życia przyjął wiarę w Jezusa. Legenda głosi, że zginął wraz ze swą rodziną w czasie prześladowań w Rzymie, w 64 roku. Został ukrzyżowany w ogrodach Nerona jako chrześcijanin.

Tyle legenda. Postać Szymona Cyrenejczyka jest dla nas wielką tajemnicą. Ale i przykładem, że spotkanie z krzyżem Chrystusa nie jest łatwe. Często, jak w przypadku bohatera dzisiejszych rozważań, jest nie po naszej myśli, a nawet wbrew nam. Burzy porządek naszego spokojnego życia.  Bo gdy już wszystko doskonale zaplanujemy, naraz staje przed nami Chrystus i prosi: Pomóż mi. Pomóż mi w ubogim, który prosi cię o wsparcie; w chorym, który potrzebuje naszej opieki; samotnym potrzebującym naszej obecności.

Tak jak na drodze krzyżowej Szymona Cyrenejczyka Jezus zaprasza dziś nas, ludzi XXI wieku, abyśmy razem z Nim dźwigali krzyż. To niezwykłe, że Syn Boży pragnie ludzkiej pomocy. Wielokrotnie w swoim życiu przyjmował pomoc człowieka: swojej Matki, św. Józefa, uczniów, a teraz, w tych najtrudniejszych chwilach, przyjmuje pomoc wymuszoną lękiem i zagrożeniem.

Dziękujmy Jezusowi za to, że zechciał z pokorą przyjąć pomoc Szymona Cyrenejczyka. W ten sposób Bóg uczy nas pokornego wyciągania ręki z prośbą o pomoc, gdy w sytuacjach nieraz dla nas najtrudniejszych, z lęku i pychy obawiamy się prosić o pomoc. Boimy się, że będzie ona wymuszona, niechętna, nieżyczliwa. Skoro sam Bóg przyjął pomoc słabego i wystraszonego człowieka, to i my powinniśmy uczyć się prosić o pomoc w trudnych sytuacjach, ale i dostrzegać potrzebujących naszego wsparcia. Bo pomagając człowiekowi pomagamy samemu Bogu.

Ale czasem tak jak Szymon wstydzimy się spotkania z krzyżem Chrystusa w naszym życiu. Bo to niepopularne doznawać cierpienia, braku. Pomaganie komuś bezinteresownie uważamy za naiwność. Wielu z nas świadomie nie chce dopuścić myśli, że szczęście w życiu jest wynikiem zbawczej obecności Chrystusa – Jego krzyża. Bo to przecież po ludzku nielogiczne, żeby krzyż dawał szczęście. Po ludzku nielogiczne, ale w ekonomii Bożego Zbawienia bardzo logiczne.

Dziś często słyszymy, że cierpienie trzeba wyrzucić z życia, bo nie da się go pogodzić ze szczęściem. Wołają tak ci, którzy nie potrafią poradzić sobie z krzyżem, bo on zakłóca ich spokojne życie. Tak jak zakłócił życie Szymona i zmienił je. Każde spotkanie z Chrystusem zmienia nas, tylko nie zawsze tego chcemy. Nie zawsze to dostrzegamy. Bo Jezus działa w nas delikatnie, a my oczekujemy zmian natychmiast. Przemienia nasze wnętrze, nam pozostawiając nam decyzję o czynach, słowach. Daje nam silne podstawy do przemieniania naszego życia. Krzyż pokazuje, co w naszym życiu jest jeszcze niedoskonałe i pomaga nam to zmienić. Nie zmienia za nas, ale pomaga nam zmieniać.

Prawdziwe szczęście jest tylko w Chrystusie, w Jego krzyżu, który nie wyklucza cierpienia, ale też nie zatrzymuje się na nim. Prawdziwe szczęście jest w Chrystusie ukrzyżowanym, ale i Zmartwychwstałym. Czy chcę, aby Chrystus działał w moim życiu? Czy tak jak Szymon, choć jestem blisko krzyża Chrystusa, blisko Eucharystii, uciekam przed jego zbawczą mocą?

Szymon jako jedyny dotknął krzyża Chrystusa, zbliżył się do niego. My podobnie jak on codziennie możemy zbliżyć się do chwalebnego Ciała Chrystusa. Uczynimy to już za chwilę adorując je w Najświętszym Sakramencie. Możemy przyjąć je do naszego życia. Jednak nikt nas do tego nie może zmusić. Bo legenda o Szymonie uczy, że nawet jeśli pod przymusem staniemy w obecności Chrystusa, ale sercem będziemy daleko, na nic zda się łaska Boga. Tylko przez krzyż wiedzie droga do przyjęcia z wiarą Zmartwychwstałego Chrystusa. Przez krzyż, który możesz przyjąć sercem lub wyprzeć z swego życia. Decyzja należy do Ciebie.

Ty jesteś tym człowiekiem!

Tegoroczne rozważania mają na celu skupienie się nie tyle na samym cierpieniu Jezusa, co raczej na dostrzeżeniu, że to są bardzo bliskie, prawie codzienne sprawy i bóle każdego człowieka...

Kazanie pasyjne 2013

diakon Piotr Alabrudziński

Zdrada, niezrozumienie, co dalej? Życie lubi być złośliwe, a gdy się wali, to od razu wszystko. Jezus również doświadczył podczas swojej męki takiego zburzenia całego świata – patrząc po ludzku. Dotknięty zdradą i niezrozumieniem, a więc oddaleniem ze strony najbliższych, jakby zaczynał tracić grunt pod nogami. Nie chce jednak z tą sytuacją pozostać sam. Postanawia udać się na modlitwę. „Modlił się tymi słowami: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i pokrzepiał Go. Pogrążony w udręce, jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię” (Łk 22, 41 - 44).

Oto Człowiek Zalękniony

Krwawy pot, szczegół, o którym wspomina tylko Łukasz w swojej Ewangelii. Spośród wszystkich redaktorów Dobrej Nowiny on przekazuje najwięcej faktów medycznych z całej działalności Jezusa. Także na ostatnim etapie nie zawodzi w tej materii. Pot jak gęste krople krwi. Medycyna określa to zjawisko mianem hematohydrozji, której przyczyn należy dopatrywać się w wielkim stresie, zwłaszcza powodowanym śmiercią własną lub bliskiej osoby. Jezus boi się swojej śmierci. Boi się tak bardzo po ludzku tego, co Go może spotkać – kielicha, który ma wypić. Czy to możliwe? Zobacz jaki ten Jezus jest bliski dla Ciebie i dla mnie.

Czy nie czułeś czasem lęku, strachu? Czy nigdy w życiu się nie bałeś? Myślę, że nikt nie może odpowiedzieć negatywnie na te pytania. Lęk, strach - reakcja na spotkanie z nieznanym, z czymś, co mnie w jakiś sposób przerasta. Świadomość tego, że coś wymyka się spod mojej kontroli. Utrata panowania nad swoim życiem. Znasz takie uczucie?

Strach i lęk niejedno mają imię. Można by te imiona wymieniać i wymieniać. Boimy się tego, co przychodzi spoza nas, jak i tego, co tkwi w nas, w naszej psychice. Boimy się tego, co nieznane i nieuchronne. Paradoks zalęknionego człowieka. Z jaką łatwością potrafimy tworzyć szereg czarnych scenariuszy dotyczących całego dalszego życia. Lęk niewątpliwie łączy się z jakimś zaślepieniem.

Mówi się też, że strach ma wielkie oczy, a przecież ciężko przychodzi nam spoglądać w czyjeś oczy. Takimi oczami strachu mogą być w życiu człowieka oczy drugiej osoby, ale może i własne oczy odbite w lustrze. Może nawet oczy Boga, który zamiast nas zbliżać do siebie, przeraża. Co jednak robić ze strachem, który się rodzi w człowieku?

Pewnie najprościej byłoby się załamać, poddać strachowi, albo wyłączyć świadomość. Stąd w sytuacjach stresowych, lękowych często uciekamy w alkohol, papierosy, narkotyki, seks, lekarstwa. Dajemy się pochłonąć pracy, albo sami pochłaniamy kolejne porcje jedzenia, przenosząc potrzebę bezpieczeństwa na potrzebę zaspokojenia głodu. Wyłączamy świadomość śpiąc całymi godzinami, kiedy to tylko jest możliwe. Może próbujemy przebywać wśród ludzi, ale powierzchownie – tak, żeby ktoś był obok, ale nie próbował odsłaniać moich lęków, nie kazał mi mierzyć się z nimi. Różne są drogi ucieczki przed lękiem. Żeby tylko na chwilkę się zapomnieć, żeby mieć choć chwilę wytchnienia. Ale lęk nosimy w sobie. Niezależnie od tego, dokąd próbujemy uciec, on biegnie z nami i może nas dopaść– a przecież człowiek zmęczony ucieczką ma mniej siły, aby się bronić. Jakie rozwiązanie proponuje Jezus?

Jezus w sytuacji lękowej oddaje się modlitwie. Otwiera swoje serce przed Bogiem Ojcem i mówi Mu dokładnie i konkretnie o wszystkim, co przeżywa. W modlitwie nazywa przestrzeń własnego lęku, jednocześnie pozostawiając Bogu decyzję, poddając się Jego woli. „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich.” (Łk 22, 42) Jezus nie ucieka w świat iluzji – spogląda w oczy swojemu lękowi, mierzy się z nim. I nie chodzi tu tylko o słowa, chodzi o coś więcej. Żeby to zrozumieć warto odwołać się do pewnej sytuacji opisanej przez proroka Izajasza. „Za czasów Achaza, syna Jotama, syna Ozjasza, króla Judy, wyruszył Resin, król Aramu, z Pekachem, synem Remaliasza, królem Izraela, przeciw Jerozolimie, aby z nią toczyć wojnę, ale nie mógł jej zdobyć. I przyniesiono tę wiadomość do domu Dawida: Aram stanął obozem w Efraimie! Wówczas zadrżało serce króla i serce ludu jego, jak drżą od wichru drzewa w lesie.” (Iz 7, 1n) Król Izraela bardzo mocno przestraszył się perspektywy oblężenia. Odczuł głęboki lęk. I właśnie w sytuacji takiego lęku przychodzi do niego Izajasz ze słowami: „Uważaj, bądź spokojny, nie bój się! (…) Tak mówi Pan Bóg: Nic z tego – tak się nie stanie! Bo stolicą Aramu jest Damaszek, a głową Damaszku Resin; i stolicą Efraima jest Samaria, a głową Samarii syn Remaliasza; ale jeszcze sześćdziesiąt pięć lat, a Efraim zdruzgotany przestanie być narodem. Jeżeli nie uwierzycie, nie ostoicie się” (Iz 7, 4. 7 – 9b) Bóg wyraźnie mówi Achazowi, aby się nie bał, jednocześnie wzywając do wiary i zaufania. „Jeżeli nie uwierzycie, nie ostoicie się” (Iz 7, 9b)

Lekarstwem na lęk jest zaufanie Bogu. Nie ma innego, bardziej skutecznego. W Piśmie Świętym 365 razy pojawia się formuła: „Nie bój się”. Bóg na każdy dzień roku przygotował dla każdego z nas właśnie takie zapewnienie o opiece i swojej pomocy. Nie mamy się czego bać, gdyż to On zabezpiecza egzystencję każdego z nas. Nie kieruje nami ślepy los. Owszem, czasem to życie wygląda zupełnie inaczej, niż byśmy sobie je wyobrażali, czy wymarzyli. Wiara pozwala jednak dostrzegać we wszystkim część większego planu Boga – Boga, który ze zła potrafi wyprowadzić dobro. Boga, który jest Miłością.

Nie wiem, jakie lęki Tobie towarzyszą. Nie wiem też, jaka jest Twoja wiara. Ale wiem, że niezależnie od tego ta chwila jest dobrym momentem, aby porozmawiać na ten temat z Jezusem. Spróbuj się pomodlić, tak zwyczajnie. Jezu, Ty mnie najlepiej znasz. Ty znasz te wszystkie przestrzenie mojego życia, w których króluje lęk, a nie ufność. Dobrze wiesz, że nie potrafię sobie sam ze wszystkim poradzić. Często wobec moich lęków jestem bezsilny, a jednocześnie brakuje mi wiary. Najchętniej zamknąłbym się i zapomniał o całym świecie. Uciekł, nie tylko przed ludźmi, ale i przed sobą. Spójrz, przedstawiam Ci wszystkie moje lęki… Proszę, uwolnij mnie od nich. Nie chcę, aby to lęk kierował moim życiem. Chcę cieszyć się Twoją radością i pokojem. Chcę widzieć moje życie jako owoc Twojej miłości i Twojego rozumnego planu. Proszę, pozwól mi wyraźnie usłyszeć i osobiście przyjąć te słowa, które każdego dnia i w każdej trudnej sytuacji wypowiadasz do mnie: „Nie bój się”

„Nie bój się! ”

Śpicie jeszcze i odpoczywacie

Kazanie pasyjne 2014

ks. Piotr Alabrudziński

„Wtedy przyszedł Jezus z nimi do posiadłości zwanej Getsemani i rzekł do uczniów: Usiądźcie tu, Ja tymczasem odejdę i tam się pomodlę. Wziąwszy z sobą Piotra i dwóch synów Zebedeusza, począł się smucić i odczuwać trwogę. Wtedy rzekł do nich: Smutna jest dusza moja aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie ze Mną. I odszedłszy nieco do przodu, padł na twarz i modlił się tymi słowami: Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty! Potem przyszedł do uczniów i zastał ich śpiących. Rzekł więc do Piotra: Tak oto nie mogliście jednej godziny czuwać ze Mną? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe. Powtórnie odszedł i tak się modlił: Ojcze mój, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja! Potem wrócił i zastał ich śpiących, bo oczy ich były zmorzone snem. Zostawiwszy ich, odszedł znowu i modlił się po raz trzeci, wypowiadając te same słowa. Potem przyszedł do uczniów i rzekł do nich: Śpicie jeszcze i odpoczywacie? A oto nadeszła godzina i Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. Wstańcie, chodźmy! Oto blisko jest mój zdrajca.”

Mt 26, 36 – 46

 

Kiedyś usłyszałem, że człowiek najbardziej jest sobą na modlitwie, gdy klęczy przed Bogiem. Pewnie to prawda. Czytając jednak powyższy fragment Ewangelii nie mogę oprzeć się wrażeniu, jak bardzo luki jest tutaj Jezus. Aż chciałoby się powiedzieć, może trochę pysznie – kość z mojej kości i ciało z mojego ciała… Jezus, prawdziwy człowiek…

Zagubienie, smutek, trwoga – które wręcz można dotknąć, czytając te słowa… „Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie ze Mną”. Bóg, który nie chce być sam; który boi się być sam – wobec nadchodzącego cierpienia… Ale przecież znam to z codzienności, mojego życia. Czasem człowiek nie potrzebuje porad, mądrych słów, pocieszenia – ale właśnie obecności. Świadomości, nawet pewności tego, że chociaż nie we wszystkim będziesz ze mną, nie możesz ponieść mojego życia, to jednak będziesz obok. Będziesz. Właśnie – będziesz?

Często jednak jestem podobny do najbliższych uczniów Jezusa. Ktoś prosi mnie o modlitwę, o obecność – a ja? Owszem, zgadzam się. Tak, pomodlę się za Ciebie. Będę pamiętał. Jak coś, dzwoń – jestem. Słowa – bez znaczenia, bez kontaktu z rzeczywistością. Niekoniecznie z wyrachowania. Przecież Piotr, Jakub i Jan nie zasnęli celowo. Nie dlatego, że im się nudziło. Byli zmęczeni – „zastał ich śpiących, bo oczy ich były zmorzone snem”. To nie jest premedytacja, zła wola. Ludzka słabość..

Z drugiej strony – jak dziwnie czuję się, gdy ktoś mi dziękuje po takiej sytuacji. Mimo, że zapomniałem, nie było mnie – sytuacja ułożyła się pomyślnie, wszystko się udało. Dzięki, wiedziałem, że na Ciebie można liczyć. Super, że jesteś… Dziwna gorycz. Mówić, czy nie mówić, że mnie nie było? Że to nie moja zasługa?

Jezus trzy razy przerywa modlitwę, żeby podejść do uczniów. Nie mógł się skupić? Sprawdzał ich? Nie, był tak bardzo człowiekiem. Potrzebował bliskości – tylko i aż tyle. Potrzebował? Nie, wciąż potrzebuje.

Jezus wciąż potrzebuje tej bliskości – w drugim człowieku. Często śpię i nie dostrzegam tego. Nie, nie jestem kimś złym. Owszem, mam wady, ale to nie to. Nie jestem zły – jestem człowiekiem. Słabym człowiekiem. Czasem jestem zmęczony codziennością, czasem przytłoczony bezczynnością. Niekiedy nie pamiętam, bo porywa mnie wir innych zdarzeń. Tak, głupio mi, gdy przychodzisz, a nie ma mnie u siebie.

W Ewangelii przyszedłeś do uczniów 3 razy – zawsze spali. Czasem budziłeś, czasem nie przerywałeś snu. Rozumiesz. Gdy skończy się Wielki Post, kiedy zapłoną światła Wigilii Paschalnej zapytasz najpierw 3 razy, czy wyrzekam się zła, i 3 razy, czy wybieram Ciebie, Dobro Najwyższe. Odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych. Będzie późno, ale nie chcę tego przespać.

Tak, wyrzekam się – zaniedbania w miłości bliźniego.

Tak, wyrzekam się – zapominania o drugim człowieku.

Tak, wyrzekam się – braku modlitwy za bliskich.

Wierzę – że nie prześpię całego życia.

Wierzę – że Ty sam mi w tym pomożesz.

Wierzę – że Ty wciąż we mnie wierzysz…

Wspólnota chrześcijańska, Kościół Boży przyjmował mnie z wielką radością. Dziś z wielką radością chcę od nowa przyjąć siostry i braci, na ile to możliwe…

Źródło wszelkiej pociechy

ks. Piotr Alabrudziński

 „Miej serce i patrzaj w serce.” Słowa Adama Mickiewicza. W tegorocznym Wielkim Poście próbujemy czegoś podobnego. Mam serce – a zarazem próbuję je mieć. Nieważne – z kamienia, puste, zranione… Mam i próbuję mieć serce – i właśnie tym i z tym sercem wpatruję się w Serce Jezusa. Serce, które swoją prawdziwość i Boskość potwierdziło podczas Męki i Cierpienia.

Serce Jezusa, źródło wszelkiej pociechy, zmiłuj się nad nami…

Myśląc o Męce Jezusa, czy to podczas Drogi Krzyżowej, czy też Gorzkich Żali, skupiamy się raczej właśnie na cierpieniu – bo i na czym innym? Niby tak, niby racja. Właśnie – niby. Przecież jest taka stacja Drogi Krzyżowej, kiedy to Jezus POCIESZA płaczące niewiasty. Sam cierpi – a jednak pociesza. Ma siłę. Nadzieję. Ma serce, które stać na pociechę, niezależnie od kosztów, które sam ponosi. Jakiej pociechy udzielał? Przed jaką się bronił? Spróbujmy o tym teraz pomyśleć.

Jezus, spotykając płaczące kobiety zmienia ich punkt widzenia. Nie nade mną – ale spójrzcie w siebie, na siebie, na swoje dzieci. Tam jest przestrzeń wylewania łez. Pociecha płynąca od samego Boga – od otoczki do centrum. Czasem krawędzie są ostre, ale środek delikatny. O krawędź można się skaleczyć, zranić – a zatem popatrz dalej. Tam szukaj.

Jezus jednak nie pociesza tylko płaczących kobiet. Czy słowa: „jeszcze dziś ze Mną będziesz w raju” nie stanowią właśnie takiej wypowiedzi? Do kogo były skierowane? Oczywiście, do jednego z „łotrów”. Mówiąc prościej – do skazańca, pozbawionego nadziei. A jednak – nadzieję odzyskuje. I to nadzieję na „jeszcze dziś”.

Bóg, który pociesza człowieka. Najbardziej chyba kojarzy mi się z fragmentem Izajasza. „Pocieszcie, pocieszcie Mój Lud! – mówi wasz Bóg. Przemawiajcie do serca Jeruzalem i wołajcie do niego, że czas jego służby się skończył, że nieprawość jego odpokutowana, bo odebrało z ręki Pana karę w dwójnasób za wszystkie swoje grzechy.” Jezus, kiedy pocieszał kobiety, czy łotra, kierował ich w samo centrum sprawy. A tutaj? Bóg przez Izajasza również przypomina o istocie, ale tej wcale nie łatwej…

Pocieszenie, które wychodzi z Serca Jezusa, nie jest zwyczajnym „don’t worry, be happy”. Jezus do swojego Serca nie przyczepia kartki w stylu: „free hugs”. Pociecha, którą proponuje, jest taka, jak Jego Serce – zraniona, przebita. W patrzeniu czysto ludzkim – niedoskonała.

 Serce Jezusa, źródło wszelkiej pociechy, to szkoła pociechy. Każdej. Dla każdego. Na każdą trudność i ból. Pociechy, która nie ucieka przed tym, co nie jest łatwe. Byłaś, byłeś, być może wciąż jesteś niewolnikiem. Dopuściłaś, dopuściłeś się tego, czego możesz się wstydzić. Masz na swoim koncie grzechy. Tak, to wszystko prawda. Ale właśnie kiedy zgodzisz się na to – przyjdź do Mnie. Wejdź do mojego Serca. Nie dlatego, że jesteś doskonały i dobry. Nie po to, żeby już wszystko się ułożyło i było wspaniale.

Dlaczego?

Po co?

Czy zawsze musisz pytać? Wszystko chcesz wiedzieć już?

Zostaw tajemnicę tej Pociechy i tego Serca dla intymnej rozmowy, a zanim ona…

Prawdopodobnie w większości Twoich ubrań są kieszenie. Spodnie, koszula, marynarka, kurtka. Kieszeń. Super. Weź małą kartkę papieru i coś do pisania. Chwila zastanowienia. Napisz, co dziś, na ten moment, jest dla Ciebie największą radością. Co na teraz daje Ci najwięcej nadziei. Zapisz. Masz już? A teraz – złóż na pół, może na cztery. Schowaj do kieszeni.

Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz potrzebował pociechy prosto ze Źródła…

Na granicy światów

XPA

Jezus przyszedł z nimi do posiadłości zwanej Getsemani. Wtedy powiedział uczniom: Usiądźcie tutaj, a Ja odejdę tam, aby się modlić. Zabrał ze sobą tylko Piotra i dwóch synów Zebedeusza. Wtedy zaczął się smucić i trwożyć. Powiedział: Smutna jest moja dusza aż do śmierci. Zostańcie tutaj i czuwajcie ze Mną. Odszedł nieco dalej, upadł na twarz i tak się modlił: Mój Ojcze! Jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Lecz niech się stanie tak, jak Ty chcesz, nie Ja. Potem wrócił do uczniów i zastał ich śpiących. Powiedział do Piotra: Nie mieliście tyle siły, aby jedną godzinę czuwać ze Mną? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie. Duch wprawdzie gorliwy, ale ciało słabe. (Mt 26, 36-41)

Jak łania pragnie źródlanej wody, tak ja pragnę Ciebie, Boże. Jestem spragniony Boga żywego! Kiedyż dojdę i ujrzę Boże oblicze? We dnie i w nocy karmię się łzami, Gdzie jest twój Bóg? - pytają mnie ciągle. Rozmyślam nad tym i usycham z żalu, gdy powoli kroczę w tłumie do domu Bożego, wśród głosów radości i dziękczynienia, wśród świątecznego zgiełku. Dlaczego się smucisz, duszo moja, i czemu podnosisz lament? Zaufaj Bogu, bo jeszcze będę Go sławił, mego Boga i Jego zbawcze oblicze! Smutna jest moja dusza, dlatego wspominam Ciebie z ziemi Jordanu i Hermonu, z góry Misar. Przepaść wzywa przepaści hukiem wodospadów; wszystkie Twe burze i fale zwaliły się na mnie. We dnie zsyła Pan swoją łaskę, a nocą ja śpiewam dla Niego, modlę się do Boga mego życia. (Ps 42, 2-9)

Jezus w Gethsemani. Smutny i strwożony. Bóg i człowiek. Rzeczywiście na granicy dwóch światów. Kto Go bardziej rozumie: Ojciec, czy uczniowie? Wydaje się, że tutaj, teraz, jest sam, choć rozmawia i z Ojcem i z uczniami. Gdzie jest Twój Bóg? Gdzie są Twoi uczniowie? Niby blisko, a jednak…

To takie naturalne, że w trudnych chwilach człowiek chce być tam, gdzie miłość, bliskość, choćby namiastka bezpieczeństwa. Jezus zabrał najbliższych z grona Dwunastu, aby byli tuż obok, gdy On będzie rozmawiał z Najbliższym, z Ojcem. Jaką barierą może czasem być bliskość. Jak łatwo można na nią się nadziać, albo potknąć o jej zapewnienia. Bywa taka cząstka człowieka, której nie umie wyrazić przed drugim. Są takie sygnały, których niekiedy nawet miłość nie umie odczytać. Zmęczona codzienną troską przysypia, gdy powinna czuwać. Zostańcie tutaj i czuwajcie ze Mną. Nie masz wcale wielkich wymagań. Może właśnie dlatego ich nie doceniam? Oceniam sytuację ludzkim spojrzeniem i mówię trzeźwo, choć powierzchownie – nie ma takiej potrzeby. O co Jemu może chodzić? Jak trudno zrozumieć Tego, który wzrok ma przenikliwy, który widzi dalej. Tego, który umie już w tej chwili doświadczyć przyszłości…

A Ty pragniesz. Jesteś spragniony. Jesteś Pragnieniem i Tęsknotą. Wiem, że nie musisz tęsknić za Bogiem żywym. Przecież Nim jesteś. Ale tęsknisz za Bogiem żywym we mnie, w każdym człowieku. Twoje największe pragnienie – żywa woda w sercu, we wnętrzu każdego człowieka. A zamiast tej wody krople łez na Twojej twarzy. Czemu Bóg płacze? Może dlatego, że z moich oczu dawno nie popłynęła żadna łza. Nie tylko chłopaki nie płaczą. Może właśnie człowiek XXI wieku, nowy człowiek, już nie płacze – oczywiście poza wzruszeniem wywołanym wyremontowanym mieszkaniem, tandetną historią w serialu czy innym show. Nie umiem naprawdę zapłakać. Nad sobą, nad tym, że wciąż tyle osób wokół mnie nie wie, gdzie jest Bóg i czy w ogóle jest w tym świecie obecny. Ty zalewałeś się łzami. Ja nie umiem płakać. I nawet gdy patrzę na Ciebie, to jest mi z tym strasznie dziwnie. Przecież Bóg nie powinien płakać. Nie teraz, nie w 2017 roku…

Widzę Twoje łzy. Wiem też, Panie, że łzy jednak nie zginęły, choć nie jest to towar, który mógłby się dobrze sprzedać. Przynajmniej nie te łzy, które są dziś wylewane poza kamerami. Gdy brat zabija brata. Gdy wyznawcy jednej religii nie szanują wyznawców innej. Gdy kobieta w ciąży nie ma dokąd iść, bo wszyscy się od niej odwrócili, a przecież powinna sobie poradzić sama. Gdy w rodzinach nie słucha się głosu dzieci, choć to one potem niosą w swoich sercach wiele ciężarów. Gdzie jest Twój Bóg? Łatwo rzucić takim pytaniem. Łatwo policzkować nim Ciebie, Twoich wyznawców. Znam to z historii. Gdzie był Bóg w Auschwitz? Gdzie był Bóg 11 września? Gdzie? A Ty nie odpowiadasz. Nie musisz odpowiadać. Wspominasz w Getsemani ludzi, których widziałeś w synagogach. Przywołujesz w pamięci wszystkich, którzy odwiedzali teren Świątyni Jerozolimskiej. Dzisiaj myślisz o chrześcijanach, którzy przez wieki gromadzili i gromadzą się na modlitwie. I widzisz też, jak łatwo człowiek zdejmuje odświętne ubranie, żeby zrobić awanturę swoim najbliższym. Jak podnosi rękę na żonę, dziecko. Jak tą samą dłonią, którą wrzucił pieniążek na tacę, teraz podkrada coś ze swojego zakładu. Widzisz tych, którzy nie chcą Ciebie widzieć poza niedzielą, a później za całe zło świata obwiniają Ciebie… Bo jeśli nie chcę, żebyś był we mnie i ze mną zawsze, to lepiej żebym nie pytał, gdzie był Bóg wtedy…

Dlaczego się smucisz? Czemu płaczesz, mój Panie? Ufam Tobie i wiem, że jesteś Potężny! Wierzę, że jesteś mocniejszy niż moja słabość. Ale jednocześnie słyszę, jak mówisz o lekarstwie na moją powierzchowność. Przepaść wzywa przepaści. Głębia przyzywa głębię. Szczególnie wobec cierpienia, bólu, męki. Upał serca swego chłodzę, gdy w przepaść Męki Twej wchodzę. A Ty? Może właśnie wtedy, w Getsemani, myślałeś o Jordanie, o górach, z których strumień jego wód bierze początek. Myślałeś o początku Twojej misji, chrzcie. Tyś jest Mój Syn Umiłowany, w Tobie mam upodobanie. Początek rzeki. Źródło. Idę spełniać Twoją wolę, Mój Boże. Pierwszy wodospad, drugi, kolejny. Wyzwanie, kryzys. Próba. Teraz gdy stanąłeś przed zwieńczeniem posłannictwa widzisz bieg tej rzeki coraz wyraźniej. Wiesz, że zanim dotrze do Twoich dzieci, zanim w nich stanie się źródłem tryskającym do wiecznego życia, musi spłynąć Twoimi łzami i krwią. Musi zagrzmieć i opaść z wysokości krzyża, gdzie wytryśnie strumień zbawienia. Wszystkie burze i fale zwaliły się na Ciebie. Ale nie poddasz się. Nie trwasz ślepo wpatrzony w trudności, ale w głębię miłości, którą otacza Ciebie Ojciec. Trudna szkoła, ale chcę się do niej zapisać. W Getsemani odzierasz mnie z powierzchowności. Ty, który uciszałeś burzę na jeziorze, teraz chcesz ją wywołać. Nie paciorek, ale zmaganie z Bogiem. Nie tylko złożone rączki, ale walka ze sobą, żeby wyciągnąć je na zgodę. Nie spodnie z eleganckim kantem, ale brudne buty, które nie boją się ludzkiej biedy. Nie pięknie wyrzeźbiony bożek, ale żywy Bóg… Bóg, który jest i działa we dnie i w nocy…

Kiedy boję się mojej samotności, Ty pozwalasz mi być częścią Twojej. Ten, kto wierzy, nigdy nie jest sam. Kiedy odwracam oczy od ludzkich łez, pokazujesz mi, że Bóg też może zapłakać. Kiedy chcę przejść jedynie po powierzchni, pokazujesz mi, że tak można, ale nie warto. Głębia jest o wiele ciekawsza. Głębia daje trwalsze owoce…

Panie, Ty najlepiej mnie znasz. Ty wiesz o mnie to, czego nie wie nikt inny, nawet to, czego sam o sobie nie chcę wiedzieć. Proszę, nie pozwól mi wymyślać opowieści o sobie, ale odkrywać to, kim jestem. Znasz pokusy, które do mnie przychodzą. Wiesz, że chciałbym czasem być inny, chciałbym tworzyć inną prawdę – nie po to, żeby zmieniać siebie, ale opinię o sobie. Naucz mnie zostawiać opinię, a troszczyć się o prawdę, o głębię. Prowadź do źródeł, do początków, do Twojego pomysłu na mnie i moje życie. Pozwól na nowo usłyszeć to, co może już spowszedniało w moich uszach. Nie bój się! Wypłyń na głębię!

Siedem ostatnich słów Jezusa na krzyżu

ks. Leszek Smoliński

Niewiasto, oto syn Twój. Oto Matka twoja (J 19,26-27).

Zawierzenie

Trzecie słowo Jezusa z krzyża: „Niewiasto, oto syn Twój. Oto Matka twoja” (J 19,26-27). Jak na początku publicznej działalności Jezusa, tak również na jej końcu pojawia się Matka. Stoi Ona nie z dala, ale pod samym krzyżem.

Umierający w straszliwych mękach Jezus myślał z troską o swoich bliskich. U stóp krzyż widział Matkę i Jana. W sposób wolny, w pełnym majestacie i pokoju spełnia Jezus swój ostatni obowiązek syna wobec matki. Przekazuje Ją pod opiekę umiłowanego ucznia, który spełnia ostatnią wolę swego Mistrza. Św. Bonawentura napisał w dziele „Vita mistica”, że słowa skierowane przez Jezusa do matki i Jana są „pełen czułej troski. Jak wielka w Jezusie była miłość do Matki, wyjaśnia to i sankcjonuje w tych krótkich słowach, teraz, kiedy bliski jest opuszczenia jej cieleśnie… On widział Ją z pękniętym sercem ze skrzyżowanymi rękoma, oczyma zalanymi strumieniami łez, ze ściągniętą twarzą, z drżącym głosem. Lecz zebrawszy odważnie wszystkie swe siły, stała przed Nim, Ukrzyżowanym”.

Umiłowany uczeń zabrał Maryję do swojego domu. Tradycja widziała w Janie przedstawiciela wszystkich ludzi, za których Jezus oddał swoje życie. I tych ludzi umierający Jezus oddał pod opiekę swojej Matce. Św. Ambroży widział w Maryi u stóp krzyża tajemnicę Kościoła, w Janie zaś chrześcijanina, przedstawiciela tego Kościoła. Maryja stała się więc Matką Kościoła, który pod Jej matczyną opieką podąża na spotkanie z Jezusem.

Jako dzieci Kościoła jesteśmy wezwani – każdy osobiście – aby wziąć Maryję do siebie i powierzyć się Matce, która pod krzyżem stała, / Matce, która się z Synem żegnała. Która uczyć cię będzie pokory, cierpienie znieść ci pomoże. Św. Jan Paweł II rozumiał całkowite oddanie Maryi jako właściwą drogę do spotkania z Jej Synem, Jezusem Chrystusem. Odpowiadając na pytanie Vittorio Messoriego w książce „Przekroczyć próg nadziei” wyznał, że „w odniesieniu do pobożności maryjnej każdy z nas musi być świadom, że nie chodzi tylko o potrzebę własnego serca, o pewną skłonność uczuciową, ale o obiektywną prawdę o Bogarodzicy. Maryja jest nową Ewą, którą Bóg stawia wobec nowego Adama – Chrystusa. […] Matka Chrystusa Odkupiciela jest matką Kościoła”.

Papież Polak, który zawierzył siebie Matce Bożej w sposób bezgraniczny i włączał w to zawierzenie wszystkich, którym służył na przestrzeni swego pontyfikatu, staje przed nami jako świadek zawierzenia Maryi w trzecim tysiącleciu. Jasna Góra jest jednym z tych błogosławionych miejsc, gdzie Jan Paweł II uczył nas zawierzenia Bogu i Jego Matce i bez wątpienia może być nazwana sanktuarium zawierzenia Papieża Polaka. Istotę zawierzenia wyjaśnił Ojciec Święty w encyklice „Matka Odkupiciela”, dokonując analizy testamentu Chrystusa przekazanego nam z krzyża. Syn Boży powierzając swą Matkę uczniowi, zobowiązał go do otoczenia Jej synowską troską i zapewnienia koniecznej opieki. Z kolei oddając Maryi umiłowanego ucznia wprowadził go w stanowiący istotę macierzyństwa „jedyny i niepowtarzalny związek osób”. W ten sposób Papież podkreślał, że słowo „zawierzenie” oznacza szczególną osobową relację, jaka pojawia się w wyniku odpowiedzi na miłość.

Krocząc przez życie szlakiem zawierzenia uświadamiamy sobie, że naśladując cnoty Maryi, zawsze dochodzimy do Jej Syna. W Matce Zbawiciela, jak zauważa bł. ks. Michał Sopoćko, „uderza nas Jej głęboka pokora, Jej niezrównana czystość, Jej bohaterskie męstwo, Jej bezgraniczna ufność, wiara i miłość Boga i bliźniego, ofiarność i poświęcenie, oraz samozaparcie się i umartwienie”.

Wpatrując się w Maryję możemy brać z Niej przykład i czerpać zachętę. Możemy prosić Ją o radę. Mamy prawo uciekać się pod Jej opiekę. Możemy naśladować Maryję w posłuszeństwie Duchowi Świętemu; w kształtowaniu życia tak, by stawało się coraz pełniejsze Boga, usuwając z niego to, co się Bogu sprzeciwia; w słuchaniu słowa Bożego, nie tylko na Mszy św., ale także przez lekturę i medytację nad Pismem Świętym; przez włączenie się w grupy formacyjne; przez pogłębianie znajomości historii zbawienia. A także przez pełną miłości relację do wspólnoty Kościoła. Możemy uczyć się od Matki Bożej, jak żyć wiarą w chwilach powodzenia, jak i kryzysów. Możemy naśladować Maryję w trosce o człowieka, solidarność z bliskimi, z potrzebującymi, zaangażowanie w dzieła miłości, w obronę życia i rodziny, uczciwość w pracy.

Maryja chce, abyśmy współpracowali z Nią w codziennych sytuacjach naszego życia osobistego. Nie tylko buduje w nas miłość do swojego Syna, ale jest również podstawą naszej przyjaźni z Jezusem. Ona chce nas kształtować, prowadzić, tak jak kiedyś Jezusa.

W perspektywie wiary

W poszukiwaniu nadziei

Ks. Leszek Smoliński

„Słońce, gwiazdy omdlewają, Żałobą się pokrywają”. W ostatniej części „Gorzkich żalów” rozważamy, „co Pan Jezus cierpiał od chwili ukoronowania aż do ciężkiego skonania na krzyżu”. Droga na Kalwarię jest usłana cierniami, znaczona nadludzkim wysiłkiem Jezusa, otoczonego tłumem gapiów żądnych krwi niewinnego, wznoszących okrzyki”: „Ukrzyżuj”.

„Gdzie jest Bóg, kiedy trwa wojna? Gdzie jest Bóg, kiedy jesteśmy zabijani? Gdzie jest Bóg, kiedy umierają dzieci, kobiety, starsi? Gdzie jesteś, Boże, kiedy na nasze głowy co noc spadają bomby?” – pyta abp Swiatosław Szewczuk, zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego. I udziela poruszającej odpowiedzi na swoim profilu w mediach społecznościowych:

„Bóg jest z nami. Po raz kolejny zostaje ukrzyżowany w ciele Ukrainy przez tych, którzy do nas strzelają. Po raz kolejny zostaje skazany na śmierć przez tych religijnych przywódców, którzy usprawiedliwiają wojnę. Jest ponownie złożony do grobu, przez tych, którzy chowają w masowych grobach mieszkańców Mariupola, Izyum oraz innych miast i wsi Ukrainy. Dzisiaj Pan Bóg jest w ciele Ukrainy, naszego narodu”.

Papież Franciszek snuje taką refleksję: „W obliczu trudności i problemów życia trudno jest być cierpliwym i zachowywać pogodę ducha. Szerzy się rozdrażnienie i często przychodzi zniechęcenie. Może się zatem zdarzyć, że odczuwa się silną pokusę pesymizmu i rezygnacji, widzi się wszystko w czarnych barwach, przywyka się do tonów nieufność i narzekania (...). W czasie próby nawet piękne wspomnienia z przeszłości nie są w stanie pocieszyć, bowiem przygnębienie skłania umysł do zatrzymywania się na trudnych chwilach. A to potęguje gorycz, wydaje się, jakby życie było nieprzerwanym pasmem nieszczęść (...). W tym momencie jednak Pan powoduje przełom (...). W otchłani, w udręce bezsensu Bóg się przybliża, żeby wybawić z owej chwili. I kiedy gorycz sięga szczytu, nieoczekiwanie zakwita nadzieja” (Homilia, 4.11.2021).

Znakiem nadziei była w czasie drogi Jezusa na Kalwarię kobieta, której tradycja nadała imię Weronika. Jej gest, choć w tamtym momencie wydawał się mało znaczący, stał się synonimem bezinteresownej dobroci, spontanicznego odruchu serca i troski o cierpiącego. Pokazała, że nie można być obojętnym na to, co dzieje się wokół nas, zwłaszcza na ludzką krzywdę.

Na szczególny gest odwagi zdobyła się dziennikarka Marina Owsiannikowa. W trakcie programu „informacyjnego” „Wriemia” na „Kanale 1” państwowej rosyjskiej telewizji weszła ona na wizję z antywojennym transparentem. Odwaga tej kobiety, matki dwójki dzieci, córki Ukraińca i Rosjanki przejdzie do historii. Dziennikarka po 14 godzinach opuściła policyjny areszt. Została skazana na zapłatę grzywny w wysokości ok. 280 USD. W udostępnionym w mediach społecznościowych nagraniu wyznała: „Jest mi wstyd, że pozwalałam, by kłamstwa były mówiona na wizji. Jest mi wstyd, że pozwalałam na to, by Rosjan zmieniać w zombie”. Zwraca uwagę, że w 2014 roku, gdy wszystko się zaczęło byli cicho. „W ciszy obserwowaliśmy antyludzki reżim” – dodaje.

Gdzie w ciemnościach świata szukać źródła nadziei, aby nie zatonąć w bezsensie i nie zagubić kierunku drogi? Cierpienie nie jest przecież celem naszego życia. Jezus mówił do św. Faustyny: „Nie znajdzie ludzkość uspokojenia, dopóki nie zwróci się z ufnością do miłosierdzia Mojego” (Dz.300). Zaufanie Bogu nie jest naiwnością, ale siłą, która może realnie wpłynąć na nasze życie. Św. Jan Paweł II przypomniał w krakowskich Łagiewnikach podczas VIII pielgrzymki do Ojczyzny: „Trzeba, aby wołanie o Boże miłosierdzie płynęło z głębi ludzkich serc, pełnych cierpienia, niepokoju i zwątpienia, poszukujących niezawodnego źródła nadziei (…) Dlatego [pragniemy] aby na nowo odkrywać w Chrystusie oblicze Ojca, który jest „Ojcem miłosierdzia oraz Bogiem wszelkiej pociechy” (por. 2 Kor 1, 3). Pragniemy oczyma duszy wpatrywać się w oczy miłosiernego Jezusa, aby w głębi Jego spojrzenia znaleźć odbicie własnego życia oraz światło łaski, którą już po wielokroć otrzymaliśmy i którą Bóg zachowuje dla nas na każdy dzień i na dzień ostateczny” (17 sierpnia 2002).

Ojcze nasz jako program życia

Wola Ojca

Ks. Leszek Smoliński

„Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło” (J 4, 34) – mówi Jezus. I to aż po ostatnie tchnienie Zbawiciela, który z wysokości krzyża woła: „w ręce Twoje powierzam ducha mego” (Łk 23,46). A św. Jan Paweł II przypomina: „całe życie chrześcijańskie jest wielką pielgrzymką do domu Ojca”. Tak więc na każdym kroku poruszamy się nie ze strachem niewolnika, ale z nadzieją dziecka Bożego, wypowiadając ufne: Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Wszystko po to, aby prosić Ojca „o zjednoczenie naszej woli z wolą Jego Syna, by wypełnić Jego zamysł zbawienia w życiu świata” (KKK 2860).

W Ogrodzie Oliwnym odbywa się jedna z najbardziej dramatycznych modlitw wszechczasów. Oto Syn Człowieczy walczy o pełnienie woli Ojca. Jego wysiłek sprawia, że w intymnym dialogu pomiędzy Synem a Ojcem, naznaczonym krwawym potem, wybrzmiewa echo Modlitwy Pańskiej. Z dala od zgiełku zdrajców dokonuje się „wyjątkowe doświadczenie ojcostwa Boga, którego [Jezus] nazywa Abbà – co w jego ojczystym języku aramejskim oznacza „ojciec” – [ono] naznaczy Go na zawsze, przemieniając Jego życie!” (Juan López Vergara).

Jezus uczy nas rozpoznawać i pokornie wypełniać wolę Ojca niebieskiego, który pragnie, aby „wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy”. Ojciec pragnie cierpliwie doprowadzić wszystkich do nawrócenia oraz ukazuje miłość jako najwyższe kryterium postępowania. Chodzi o wzajemną miłość na wzór Tego, który do końca nas umiłował. Aby rozpoznać i wypełnić wolę Ojca niezbędna jest wiara, bez której „nie można podobać się Bogu”. Wiara, która budzi człowieka z letargu, bo każe mu jasno odpowiedzieć się za Bogiem. „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 15b-16). Samo więc nawet rzetelne wykonywanie praktyk religijnych i moralnych nie wystarczy.

Bóg nie ogranicza się też do bezpośredniego przekazania nam wskazówek czy dobrych rad, co należy w danym momencie zrobić. „Jego wolą jest pełnia życia przez nasz udział w Jego życiu i dlatego wszystkie poszczególne chwile naszego życia i Jego wskazania są wyrazem tej jedynej Jego woli. Nie można ich zrozumieć bez uwierzenia w ten Jego zasadniczy zamiar w odniesieniu do nas. Wola Boża w naszym życiu jest tajemnicą, która stopniowo się odsłania, stając się dla nas przygodą wiary” (Włodzimierz Zatorski OSB).

Ks. Piotr Pawlukiewicz powiedział kiedyś m.in.: „Można w życiu nie grzeszyć, chodzić do kościoła i być abstynentem, i modlić się rano i wieczorem. Ale lejce, Panie Boże, to ja będę trzymał. Problem nie leży w tym, co ja robię. Problem leży w tym, kto decyduje. Można żyć bardzo pięknie, ale kto decyduje? Kto jest Panem tego życia?”. Dzięki modlitwie jesteśmy w stanie rozpoznać wolę Bożą i osiągnąć wytrwałość do jej wypełnienia. I z pokorą przyjąć, iż jej realizacja nie zależy jedynie od naszych wysiłków, ale od łaski Bożej. Mając w pamięci zapewnienie, iż Bóg wysłuchuje tych, którzy pokornie pełnią Jego wolę.

Przyjmijmy zatem jako swoje wezwanie autora Listu do Hebrajczyków: „Nie pozbywajcie się waszej nadziei, która ma wielką zapłatę. Potrzebujecie bowiem wytrwałości, abyście spełniając wolę Bożą, dostąpili obietnicy” (Hbr 10, 35-36).