Dotknąć Modlitwy Pańskiej. Rozdział czwarty.
Na białej szpitalnej sali ortopedycznego OIOMu panowała cisza. Przerywało ja tylko od czasu do czasu wejście pielęgniarki. Stawały przed szafą z lekami i coś z niej wyciągały. A ja patrzyłem na ich nagie kostki. Niesamowite. Zginały się. Tak zwyczajnie, bez żadnego problemu, najnormalniej w świecie. Przy każdym kroku. Mniej lub bardziej, w zależności od potrzeby. A najdziwniejsze było to, że siostry w ogóle się tym nie zachwycały. Traktowały to jako oczywistość. Podobnie jak zdecydowana większość ludzi na świecie. Dla mnie był to w tym momencie jeden z największych cudów natury. Parę godzin wcześniej, gdy lekarz obejrzał moją kostkę, usłyszałem: „to jest kalectwo”. Czekająca mnie operacja niewiele już mogła sytuację poprawić...
Dlaczego? Dlaczego schodząc z komina złapałem się tej nieszczęsnej, źle przyspawanej klamry? Dlaczego akurat tam gdzie spadłem ktoś wcześniej odgarnął miał węglowy do gołego betonu? Przecież żarówka, która spadła nam z samiusieńkiej góry na węglowe zwały wcale się nie potłukła. Dlaczego ostry dyżur miał akurat mający opinię najgorszego w mieście szpital? Dlaczego żaden z oglądających rentgena lekarzy nie zauważył, że oprócz złamania mam stopę wybitą ze stawu? Dlaczego nie zdecydowałem się na wcześniejsza konsultację u znajomego? Teraz było już za późno....
Gdy parę miesięcy później o kulach przymaszerowałem do nowej szkoły i stanąłem przed nowymi twarzami tych, których odtąd miałem uczyć, dalej nie znałem odpowiedzi na najważniejsze dla mnie pytanie: czemu dobry Bóg to na mnie dopuścił? Jaki miał w tym interes? Dopiero po paru latach, gdy już ostatecznie przekonałem się, że do bardziej wymagających górskich wspinaczek nigdy już nie wrócę przyszło nieśmiałe podejrzenie: tak, byłem pewnie potrzebny Bogu w tych wszystkich szkołach, w których mi potem przyszło uczyć. Przecież gdyby nie ten wypadek moja przyszłość zawodowa mogłaby się potoczyć całkiem inaczej. Zgodą na połamanie przeze mnie nóg Bóg zamknął przede mną jedyną sensowną w tamtym czasie alternatywę dla mojej pracy w roli nauczyciela religii. Widać chciał, żebym został w szkole. Podobnie zrobił zresztą, gdy dziesięć lat później pojawiła się zupełnie inna perspektywa. Szybko otworzył przede mną możliwości, przy których tamta wydała się całkiem nieciekawa....
Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi....Czyli co? Wolą Bożą jest wasze uświęcenie – nasuwa się zaraz myśl świętego Pawła (1 Tes 4,3). No bo bez tego trudno brudnemu człowiekowi byłoby zostać obywatelem nieba. W sumie zaskakujące: kiedy modlę się „bądź wola Twoja” proszę o własne zbawienie. Bo to najważniejsze pragnienie Boga względem mnie. Choć prawda ta wybrzmiała już w prośbie „przyjdź królestwo Twoje”, nigdy dość uświadamiania jej sobie na nowo...
Ale kiedy przypominam sobie owo „jako w niebie tak i na ziemi” na myśl przychodzi zaraz wola Boża wyrażona w podwójnym przykazaniu miłości: kochaj Boga, kochaj bliźniego jak samego siebie. Aniołowie i święci pewnie rozumieją jak ważną rzeczą w niebiańskiej egzystencji jest doróść do pełni miłości. Wszak na niej opiera się tam całe życie. My, ludzie, dopiero się tego uczymy. Nieraz zmierzając do szczęścia wybieramy drogi na skróty. Jedni zupełnie sens miłości wypaczając, inni zgadzając się na drobne tylko niewierności. Prędzej czy późnej odkrywamy jednak, że bez autentycznego trwania w miłości nasze człowieczeństwo karłowacieje. Więc gdy modlę się „bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi” proszę, bym zawsze umiał kochać. W każdej sytuacji... Ale i ta prawda wybrzmiała już trochę w prośbie „święć się imię Twoje”. A więc?
Wraca ta niepokojąca myśl, że „bądź wola Twoja” oznacza przede wszystkim zgodę na przyjęcie tego wszystkiego, co niesie los. Czyli między innymi niepowodzeń, chorób, kalectwa, nieszczęść czy krzywd. Po co one Bogu? To chyba źle postawione pytanie. Po prostu taki jest świat, a Bóg nie zawsze rozciąga nade mną swój ochronny parasol. Pewnie przypuszcza, że tym sposobem zdążę przed śmiercią wydorośleć w wierze. Jak by nie było jednego na pewno mogę być pewien: jeśli mnie coś spotkało, to zawsze za zgodą Boga. Gdyby On tego dla mnie nie chciał, na pewno mój los potoczyłby się inaczej. Przecież troszczy się nawet o wróble. A jestem dla Niego ważniejszy niż cała ich masa.
Nie znaczy to pewnie, że nie mogę zrobić nic, by swój los zmienić. Moje umiejętności, możliwości, zdobycze współczesnej nauki i dzisiejsza opieka medyczna to przecież część tego, w czym Boża wola się przejawia. Jeśli bez łamania Bożego prawa mogę coś dla odwrócenia zła zrobić, to może to być też część Bożych zamiarów wobec mnie. Ale jeśli tymi uczciwymi środkami nic zmienić nie mogę, pozostaje mi z miłością to przyjąć. Jak przyjmuje się kalectwo, nieuleczalną chorobą czy śmierć.
Bądź wola Twoja... Cokolwiek by się nie działo, jestem w ręku Boga. Mogę prosić Go o ratunek. Mogę argumentować, przekonywać, a nawet krzyczeć, że nie chcę. Da to coś czy nie? Różnie bywa. Ostatecznie i tak nie pozostaje mi jednak nic innego, jak przyjąć, co niesie los. Bo mogę nie rozumieć po co Bogu moje cierpienie albo dlaczego nie reaguje, gdy spotyka mnie jakaś wielka krzywda. Ale powinienem Mu zaufać. On wie co robi. Przecież ostatecznie Jego wolą jest przede wszystkim moje i innych zbawienie...
Przeczytaj też:
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |