Komentarze biblijne i liturgiczne, propozycje śpiewów, homilie, Biblijne konteksty i inne.
więcej »O bezbolesnym ścieraniu rogów, wadzeniu się z Bogiem i miłości, która wymaga i nie ustaje, z Teresą Lipowską rozmawia Agata Puścikowska.
Na tle światopoglądowym nie kłócili się Państwo?
– Czasem się spieraliśmy na tematy polityczne. Ale na szczęście mnie polityka mało obchodziła. Poza tym różniliśmy się zewnętrznie: ja chodziłam do kościoła, on nie. Ja byłam otwarta na ludzi, on mniej, itd. Wewnątrz natomiast byliśmy właściwie tacy sami: staraliśmy się być dobrymi ludźmi, staraliśmy się pomagać innym, a przede wszystkim – wierzyliśmy w miłość.
Ta wiara zaprowadziła Państwa przed ołtarz. Mimo że mąż – niewierzący...
– Rzeczywiście. Zależało mi na sakramencie, nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Mój mąż chciał wziąć ślub cywilny, bo nie potrafił udawać, łamać swoich zasad. Przypadkiem (właściwie nie ma przypadków, wszystko, co nas spotyka, dzieje się po coś) trafiłam do nieznanego wtedy jeszcze ks. Jana. Powiedziałam mu o swoim problemie. Zaproponował, żebym przyprowadziła Tomka do niego, na rozmowę. Z oporami, ale poszedł – bardzo mnie kochał. Siedziałam w drugim pomieszczeniu i trochę się bałam tej ich męskiej rozmowy. Gdy spotkaliśmy się już we troje, ksiądz zapytał: „No to kiedy ten wasz ślub?”. Byłam i zaskoczona, i szczęśliwa.
To był ks. Jan Twardowski. Co powiedział mężowi?
– Zadał mu proste i zasadnicze pytanie: czy wierzy w miłość. Tomek odpowiedział, że oczywiście wierzy. I ks. Jan odpowiedział mu, że Bóg jest miłością... Ks. Jan udzielił nam potem ślubu. Z mojej strony był to sakrament, ze strony męża – przyrzeczenie małżeńskie. Nie udawał, ale uszanował mnie, moją wiarę. Potem, w ciągu prawie pół wieku małżeństwa, Tomek nigdy nie utrudniał mi praktyk religijnych, a nawet – ponieważ był tradycjonalistą – chodził ze mną do kościoła na przykład święcić jajka na Wielkanoc.
A gdy urodził się Państwu syn? Czasem dochodzi wtedy do niesnasek...
– Urodzenie syna to była przede wszystkim nieopisana radość. Ale rzeczywiście, na początku mąż nie bardzo wyobrażał sobie, że on – ideowiec, komunista, może wychowywać dziecko na praktykującego katolika. Ja postawiłam sprawę jasno: będę dziecko chrzcić, a potem wychowywać w wierze. Argumentowałam, że przecież w przyszłości syn sam wybierze. Ale przynajmniej będzie miał z czego wybrać. Gdyby nie otrzymał religijnego wychowania, jego prawo wyboru byłoby ograniczone. I mąż się z tym zgodził. Syn został ochrzczony. Do dziś jest głęboko wierzącym katolikiem, oboje z żoną należą do dominikańskiego duszpasterstwa, adoptowali dwoje wspaniałych dzieci. Są moją dumą.
A tak po ludzku, czy „babsku”: nie miała Pani ochoty męża „niedowiarka” troszkę „nawrócić”?
– No właśnie nie. Może dlatego, że widziałam, jak dobrym był człowiekiem. Przecież dróg do Boga jest wiele i wcale nie trzeba „modlić się przed figurą”, żeby być świętym człowiekiem. Jestem pewna, że teraz, gdy mąż już jest po tamtej stronie, odbiera nagrodę za dobre życie... Poza tym mąż widział, że i ja, i syn praktykowaliśmy. Myślę, że przykładem więcej się zdziała niż moralizowaniem i zmuszaniem. Nie jestem i nie byłam „nawiedzona”, żeby na siłę uszczęśliwiać, wbrew woli zainteresowanego.
Miałyśmy mówić o krzyżu i miłości, a tu wychodzi nam laurka: idealna żona, idealny mąż, miłość, ciepełko...
– Ale ja już mówiłam, że idealni nie byliśmy! Kochaliśmy się, to prawda. Ale nie polegało to na 44 latach patrzenia sobie w oczy. Były i kryzysy – na przykład w pewnym momencie mąż za bardzo sięgał do kieliszka. A ja miałam różki, byłam twarda, zasadnicza. W ciągu lat małżeństwa te rożki się na szczęście ścierały.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |