W liturgii Bóg działa pierwszy, my jako jej uczestnicy idziemy za Nim, uczestniczymy w Jego dziele.
To On pierwszy do nas przemawia, a my słuchamy, rozważamy Jego słowo, staramy się je usłyszeć jako słowo żywe, skierowane do nas tu i teraz. Żywe słowo zapala w nas pragnienie kierowania się nim, a wtedy stajemy wobec kolejnego, niezwykłego wymiaru misterium Liturgii – oto Bóg nie tylko do nas przemawia, ale i coś konkretnie dla nas czyni – i to coś nieprawdopodobnego: daje nam swego Syna, który ofiaruje się za nas. Liturgia zatem nie sprawia jedynie tego, że pod wpływem Bożego słowa budzą się w nas szlachetne zamiary, inspiracje i dążenia, ale sprawia daleko więcej: w misterium Liturgii Bóg staje się w nas sprawcą chcenia i działania zgodnie z Jego wolą (Flp 2,13).
Jak to? – mógłby ktoś zapytać – jak to Bóg ma być we mnie sprawcą moich czynów? Przecież to ja działam, a Bóg temu mojemu działaniu błogosławi lub nie, w zależności od tego, czy Go słucham!
Zwróćmy jednak uwagę, że gdyby tego rodzaju przekonanie rzeczywiście wyczerpywało istotę liturgii, to wystarczyłaby nam w niej… sama Liturgia Słowa! Wystarczyłoby rozważać samą Ewangelię lub Pismo Święte, a następnie czynem wypełniać to, co się usłyszało i zrozumiało, ewentualnie w dalszym toku weryfikując jeszcze poprawność tego rozumienia.
Spróbujmy jednak – przy takim podejściu – wypełnić choćby jedno tylko wezwanie Jezusa: „Wy dajcie im jeść!”, stojąc naprzeciw wielotysięcznego tłumu głodnych i mając do dyspozycji pięć chlebów i dwie ryby. Albo spróbujmy pomóc sparaliżowanemu, któremu potrzeba raczej odpuszczenia grzechów niż jedynie odjęcia fizycznej dolegliwości. Albo pomóc gospodarzom wesela, gdy nagle brakuje wina, którego – jak wymaga święta tradycja – w żadnym wypadku nie może braknąć, a nie ma już czasu na jego organizowanie. Chrystus co chwilę wprowadza swoich uczniów w sytuacje, gdzie ludzkie siły i umiejętności niewiele znaczą, a zarazem człowiek jednak chciałby, by coś działo się inaczej, lepiej, mądrzej, sprawiedliwiej. Już samo wprowadzanie uczniów w takie sytuacje musiało ich uczyć zrozumienia, że w wypełnianiu poleceń Pana nie może chodzić tylko i wyłącznie o skondensowaną miarę ich własnych, ludzkich możliwości cieszących się co najwyżej „przychylnością” Chrystusa i „poparciem” z Jego strony. Uczyło ich rozumieć, że w istocie to „On sam będzie działał”, a oni będą tego Jego działania uczestnikami przez wiarę w Jego moc, i że wiara ta wyrażać się będzie również koniecznie za pomocą uczynków możliwych dla spełnienia dla człowieka, które – choć same w sobie za słabe i niewystarczające – mają w sobie jednak wymiar realnego uczestnictwa w działaniu samego Chrystusa.
Nikt nie jest w stanie nakarmić pięciu tysięcy mężczyzn pięcioma bochenkami chleba, można jednak taki właśnie – pozornie nic nie znaczący „owoc ziemi i pracy rąk ludzkich” przynieść i ofiarować Bogu „przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie” – a wówczas „On sam będzie działał”, a człowiek w Nim.
Misterium Liturgii nie mówi nam więc tylko o objawiającej się nam dobroci i miłości Boga, nie objawia nam tylko Jego najwyższej woli – ono nas uzdalnia do realnego kierowania się tą wolą, do prawdziwego życia tą miłością!
Kiedy człowiek jest kochany – zaczyna na miłość odpowiadać, zaczyna kochać. „Nie my umiłowaliśmy Boga” – mówi św. Jan – by nawzajem zostać przez Niego umiłowani, – „ale On sam pierwszy nas umiłował”. Umiłował przez dzieło stworzenia, umiłował przez dar swego Syna, który „wydał za nas samego siebie”, który „umarł za nas, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami”. Zawsze i wszędzie On pierwszy w porządku miłości, by w człowieku miłość rodziła się jako odpowiedź na bycie do końca umiłowanym.
Aby jednak miłość w człowieku nie pozostała jedynie marzeniem lub chwilową inspiracją, gasnącą natychmiast w spotkaniu z przeszkodami przerastającymi ludzkie siły, potrzebny jest jej nie tylko dobry przykład miłującego Chrystusa, nie tylko Jego porywające słowa i pouczenia… Miłości rodzącej się w sercu człowieka potrzebny jest Dar z Wysoka – tak! – nic mniejszego, jak sam Duch Święty! Człowiek sam z siebie tego daru w sobie nie posiada, bo „z własnej natury” posiada go tylko sam Bóg. Człowiek został wprawdzie na początku stworzenia obdarowany Duchem Świętym, ale przez grzech pozbawił się tego daru. Pozostał wprawdzie wciąż istotą zdolną do Jego przyjęcia, ale nie sam z siebie. „Miłość, równość, braterstwo” i inne szlachetne „ideały” nie znikły całkowicie z horyzontu ludzkich tęsknot, ale własnej naturze człowieka brakowało już zawsze potrzebnej im mądrości i mocy. Natura ludzka znalazła się w niewoli. Aby człowiek otrzymał ponownie Ducha Świętego, musiał na ziemię przyjść Syn i ofiarować się za nas.
Po co zatem uczestniczymy w Liturgii? Właśnie po to, by posiadać w sobie owo nadprzyrodzone życie, do którego własna nasza natura nie jest sama przez się zdolna, zwłaszcza po grzechu, owo życie, bez którego najpiękniejsze słowa ludzkiego języka, a zwłaszcza słowo „miłość” pozostają tylko ideałami bez istotnego pokrycia. „Cóż mamy czynić, bracia?” – pytają Piotra słuchacze jego pierwszej mowy apostolskiej w dniu Pięćdziesiątnicy. „Nawróćcie się i przyjmijcie chrzest” – odpowiada Piotr – „a weźmiecie w darze Ducha Świętego” – weźmiecie w darze ów zapowiedziany przez proroka Joela i innych proroków paschalny dar czasów mesjańskich. Nie był On wprawdzie całkiem nieobecny w dotychczasowej historii (skutki ofiary Chrystusa rozciągają się na całą doczesność), ale nie był obecny w tej mierze, w jakiej można Go posiąść w czasach Nowego Przymierza.
Oczywiście – aby posiąść dar Ducha Świętego w takiej mierze, w jakiej posiedli Go apostołowie w dniu Zielonych Świąt – nie wystarczy tylko samo przyjęcie chrztu. Potrzebna jest dalej solidna szkoła wtajemniczenia, w której człowiek uczy się współpracy z otrzymaną łaską, szkoła, która może w tym celu posługiwać się również wieloma dziedzinami wiedzy o człowieku, od socjologii po psychologię. Chodzi jednak o to, by wykorzystując te różne dziedziny wiedzy, nie tracić z oczu zasadniczego sensu liturgii.
Dzisiejszy rozwój różnych metod wspomagających kierownictwo duchowe, bazujących na rozmaitych dziedzinach wiedzy o człowieku, jest niewątpliwie cennym uzupełnieniem tradycyjnej formacji. Z drugiej strony traktowanie tych metod jako swoistego antidotum na budowanie poprzez liturgię „domu od dachu” jest jakimś kompletnym brakiem zrozumienia dla liturgii. Rozumienie liturgii jako budowania duchowości „od dachu” świadczy bowiem jedynie o jej na wskroś pogańskim rozumieniu, i to w pierwotnym, plemienno-kultycznym sensie. Pierwotny poganin bowiem, składający ofiary, rozumował właśnie w ten sposób: najpierw działam ja, po to, by na moje działanie pozytywnie odpowiedział mi bóg, a więc to ja muszę coś najpierw ofiarować: np. wołu, koźlę albo jakiś cenny przedmiot (a w ogóle – to najlepiej człowieka!), by bóstwo łaskawie zwróciło się ku mnie i zesłało mi deszcz, urodzaj albo wygraną w bitwie. Im cenniejsza ta moja ofiara – tym większa pewność, że bóstwo potraktuje mnie poważnie.
Od samego początku historii zbawienia – od pierwotnego Przymierza protoewangelii i Starego Przymierza z ludem wybranym – mamy dokładnie przeciwnie zarysowaną istotę relacji między Bogiem a człowiekiem. Liturgia ludu wybranego od samego zarania posiada znamię jasnej świadomości człowieka, że to Bóg w jego doczesną historię wszedł pierwszy, inicjując zbawczy dialog i dokonując dzieł, które człowiek uczy się odkrywać, rozumieć i w których następnie świadomie uczestniczy, odpowiadając w ten sposób Bogu na Jego miłość. W krzyżowej Ofierze Chrystusa i w całym Jego paschalnym Misterium, sprawowanym następnie w bezkrwawej, eucharystycznej pamiątce, ta relacja, w której Bóg jest bezwzględnie pierwszy – osiąga swój szczyt. Kiedy się to odkryje – uczestnictwo w liturgii staje się niezwykle dynamiczne i głębokie, człowiek dosłownie czerpie życie z samego źródła, które nie wysycha nigdy, czerpie pogłębione poznanie siebie i Bożej miłości oraz swoją zdolność do czynu na miarę tego poznania, czynu będącego jego synowską odpowiedzią.
Jak to jednak „zobaczyć”? Jak uwolnić się z tego starego „pogańskiego” obciążenia, które potrafi mocno trwać w człowieku mimo przyjętego chrztu i wielu pobożnych praktyk?
Fragment książki „Przed lustrem. Z tynieckiej ambony i nie tylko…”
Konrad Małys OSB – studiował filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, pierwsze śluby złożył w roku 1990, święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r.; z zamiłowania liturgista. Pracował w wydawnictwie Tyniec, w latach 2000–2006 pełnił funkcję mistrza nowicjatu. Był także wizytatorem Kongregacji Niepokalanego Poczęcia SS. Benedyktynek Mniszek w Polsce. W latach 2013-2015 Przeor Administrator opactwa. Obecnie przeor opactwa.