Kazania pasyjne: Słowa z Krzyża

Ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 04.03.2019 20:00

Pragniemy słowa, które by naprawdę ważyło. Słowa, które wskazuje drogę. Słowa – pokarmu dla wygłodniałej duszy. Słowa, z którego siła do życia. Słowa, z którego bije światło.

Krzyż Henryk Przondziono /Foto Gość Krzyż
Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią

WSTĘP

Słowa, słowa, słowa… Płyną jak woda. Tysiące każdego dnia. Usłyszane, wypowiedziane, przeczytane, napisane. Słyszymy je w radiu, telewizji, na ulicy, w sklepie, w autobusie, na przystanku, na poczcie... Czytamy w prasie, w Internecie. Szyby kiosków szczelnie zapełnione tytułami. Księgarnie nie nadążają z przemiałem książek zalegających na półkach, wciąż trzeba robić miejsce dla nowych tytułów. Słowa ważne, banalne, dobre, złe, dające pociechę, ostre jak sztylet, gęste, puste... Wszystko przemieszane. Gąszcz, w którym niełatwo się odnaleźć. Coraz trudniej oddzielić plewy od ziarna.

Tym bardziej pragniemy słowa, które by naprawdę ważyło. Słowa, które wskazuje drogę. Słowa – pokarmu dla wygłodniałej duszy. Słowa, z którego siła do życia. Słowa, z którego bije światło.

dobrze, że jest Ewangelia. A w niej słowa trwalsze niż dźwięk głosu, niż pergamin czy papier dźwigający litery. W niej ukojenie, prawda, nadzieja, miłość. W niej Chrystus – Bóg i człowiek, jak żywy. Dobrze, że jest Wielki Post. Święty czas łaski, nawrócenia, słuchania Słowa. Dobrze, że w polskiej tradycji są Gorzkie Żale. Ta niezwykła śpiewana medytacja, która zaprasza do smakowania krzyża, do przyprawienia naszego mdłego życia zbawienną goryczą Chrystusowej Pasji.

Słowa ostatnie bywają najważniejsze. Są testamentem. Ewangeliści zanotowali siedem słów, które Jezus powiedział w agonii, na krzyżu. To najważniejsze kazanie pasyjne. „Siedem jasnych słów z wnętrza ciemności” (ks. J. Szymik).

Pozwól nam, Panie, wejść w to światło, zapalić je jak siedmioramienny żydowski świecznik, znak Twojej obecności. Niech nas ogarnie prawda, miłość, cisza i tajemnica. Chcę stanąć pod Twoim krzyżem i być u jego stóp. Jakby wokół ogniska, „u którego zapalać można modlitwę i zagrzewać serce” (J. Woroniecki). Być choć przez chwilę, ale naprawdę. Upaść na twarz, zapłakać, zawstydzić się, poczuć piekący ból, pokochać. Wsłuchać się w słowa wypowiedziane z głębi udręczonego serca. Obmyć nimi swą zbolałą, grzeszną duszę jak Przenajświętszą Krwią.

O, Chrystusowa męko / Kluczu mego życia / Ile się w Tobie uczyć / Ile kochać…

O Chrystusowa męko / Tyś jest błyskawica / Co czarnego nieba / Odsłaniasz sens, przestrzeń… Zachwyć mnie Tobą / Krwią broczący Boże (ks. J. Szymik).

SŁOWO PIERWSZE: OJCZE, PRZEBACZ IM, BO NIE WIEDZĄ, CO CZYNIĄ

To pierwsze słowa Jezusa wypowiedziane na krzyżu. Słowa o przebaczeniu według Boskiej miary, słowa z głębi Bożego miłosierdzia, wyznanie miłości do nieprzyjaciół. Ukrzyżowany modli się za swoich prześladowców, wstawia się za nimi u Ojca, prosząc o przebaczenie, czyli On sam im przebacza. Co więcej, usprawiedliwia – oni przecież nie wiedzą, co czynią. Do kogo te słowa? Kto właściwie był winny śmierci Jezusa?

Kto winien?

Lista odpowiedzialnych za tę śmierć jest długa. Najbliżej krzyża są żołnierze, pełniący służbę w plutonie egzekucyjnym. Bezpośredni sprawcy cierpienia i śmierci, wykonujący swoją robotę z wprawą zawodowców. Może któryś z nich dławił w skrytości odruchy współczucia. Może ktoś inny był typem zimnego profesjonalisty, niepozwalającego sobie na zbędne emocje. Może zdarzył się wśród nich sadysta, któremu zadawanie bólu sprawiało satysfakcję. Jeden ukrzyżowany więcej, kolejny i nie ostatni. Ktoś to musi robić. Zawsze będą tacy, którzy zasługują na śmierć. Po pracy wrócą do domu, umyją skrwawione ręce i zbroję, przytulą żonę i dzieci, napiją się wina, by zapomnieć.

Nieco dalej od krzyża, w cieniu, z dala od tłumu, stoją arcykapłani, faryzeusze, uczeni w Piśmie. Oni inspirowali tę zbrodnię. Przekupili Judasza, przeprowadzili proces, znaleźli dowody, przekonali Piłata, podburzyli tłum. Byli przekonani, że robią to dla dobra swojej religii, że bronią w ten sposób autorytetu Boga, że spełniają akt sprawiedliwości. Przecież nie wolno bluźnić. A więc właściwie wykonują swoją powinność obrońców religijnego ładu. Czynią to w imieniu Boga, robią to dla Niego, dla Jego chwały. Atak na ich autorytet był atakiem na autorytet Boga. Jako przywódcy religijni nie mogli pozwolić, by ktoś bezkarnie wytykał ich słabości, podważał ich kompetencje w sprawach wiary, zarzucał obłudę. Trzeba było coś zrobić.

Gdzieś dalej był Piłat. To jego podpis widnieje na wyroku. W rozmowie z Jezusem kreował się na bezstronnego sędziego, obrońcę prawa i sprawiedliwości, na filozofa szukającego prawdy. Okazał się typem urzędnika trzęsącego się o swój stołek, gotowego na podłość dla obrony swoich mizernych życiowych zdobyczy. Jego teatralny gest umywania dłoni stał się symbolem zakłamania, symbolem zbrodni, która chce zachować pozór cnoty.

W gronie winnych jest i Herod. Pajac, cynik, zgrywus, wieczne dziecko, zamieniające wszystko w żart, ubaw, happening. Po procesie stał się przyjacielem Piłata. Znalazł swój swojego. Razem łatwiej zagłuszyć sumienie. Życie jest przecież tak krótkie, czy warto się przejmować zasadami...

Pod krzyżem stał tłum. Oni też przyczynili się do ukrzyżowania Jezusa. Obojętni widzowie, przechodnie, których zwabił widok cierpienia, rozlewanej krwi. Jedni patrzą z niesmakiem, inni kiwają głowami rozczarowani bezsilnością proroka z Nazaretu, jeszcze inni bluźnią, szydzą, wygrażają pięściami. Chwilę wcześniej krzyczeli do Piłata: ukrzyżuj go.

Swój udział w krzyżu Jezusa mieli też ci, których na Golgocie nie było. Piotr, któremu imponował Jezus uzdrowiciel, wskrzesiciel umarłych, uciszający burzę, chodzący po wodzie, ale nie chciał znać Mesjasza w kajdanach, bezbronnego wobec przemocy, bezsilnego wobec niesprawiedliwości. Judasz, który Go sprzedał za parę groszy. Inni wystraszeni uczniowie. Gdzie byli wszyscy uzdrowieni, oczyszczeni z trądu, cudownie nakarmieni chlebem? Zapomnieli, rozkładali ręce, mówiąc: „a co ja, biedny, mogę zrobić”? Nie stanęli w obronie Jezusa. Milczeli, gdy działa się niesprawiedliwość. Pozostali w bezpiecznej odległości.

Nie wiedzieli?

„Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Czy oni wszyscy naprawdę nie wiedzieli, co czynią? Czy ich sumienia przestały działać? „Przecież oni wszystko wiedzieli. Przecież oni tylko nie chcieli wiedzieć. A czego się wiedzieć nie chce, to się przecież w najgłębszym zakamarku serca właśnie wie. Ale zarazem się tego nienawidzi i nie chce się dopuścić do świadomości. O jednym wszakże istotnie nie wiedzieli – o miłości Jezusa” (K. Rahner).

Nie wiedzieli, że rany, które zadali Jezusowi, będą nie tylko dowodem ich grzechu. W tych ranach miłość zwyciężyła zło. W tych ranach spełniło się proroctwo Izajasza o słudze Jahwe: „On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego. Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 52, 4–5).

Muszę odnaleźć swoje miejsce pod krzyżem. Przyjrzeć się uważnie długiej liście winnych, aby odnaleźć tam swoje imię. „Nie wiedzą, co czynią”. To prawda, nie zawsze wiemy, co czynimy. Na ogół nie chcemy wiedzieć. Rzadko zdajemy sobie sprawę z wszystkich konsekwencji popełnianego zła. A ostateczne konsekwencje mojego grzechu sięgają tego miejsca – Golgoty. Grzech nie jest tylko złamaniem prawa, przekroczeniem zakazu, naruszeniem porządku. Grzech trzeba widzieć zawsze w relacji do osób – do ludzi, do Boga. Grzech jest zawsze większą lub mniejszą zdradą Bożej miłości, jest odrzuceniem Jezusa. Jest rzemieniem spadającym na plecy Jezusa, cierniem wpijającym się w Jego skroń, gwoździem wbitym w Jego ciało. To nie są pobożne metafory.

męki i śmierci Jezusa tylko wtedy ma sens, kiedy przeglądam się w niej jak w zwierciadle. Kiedy odkrywam siebie we wnętrzu tej historii. Kiedy zaczynam szczerze płakać nad sobą. Kiedy rozumiem, że jestem jednym z nich, grzeszników, nieprzyjaciół Boga. Nieraz podobny do rzymskiego żołnierza, który zabija z poczucia obowiązku, albo raczej do faryzeusza, co dorabia do grzechu pobożną ideologię, albo do Piłata umywającego ręce, albo do szydzącego Heroda, zapierającego się Piotra czy Judasza sprzedającego przyjaciela za pieniądze. Najczęściej stoję w tłumie. Nie chcę, by ktoś mnie widział. Krzyczę, bo inni też krzyczą, albo patrzę, obojętnie udając, że to nie moja sprawa.

Stoję pod krzyżem

Każdy z nas ma swój udział w tej śmierci, bo każdy z nas rani Boga swoim grzechem. Pod krzyżem Jezusa widać całą gorzką prawdę o człowieku, o jego mizernej, grzesznej kondycji.

Ale też pod krzyżem widzę prawdę o miłości, która leczy ludzką duszę. Tylko tu mogę usłyszeć słowa rozgrzeszenia: Ojcze przebacz im! Te słowa płyną z krzyża Jezusa. Tylko tu, nigdzie indziej! Jezus modli się za swoich nieprzyjaciół. Obejmuje swoim miłosierdziem wszystkich, którzy mają udział w Jego krzyżu. Tak wypełnia sam przykazanie miłości nieprzyjaciół: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają” (Łk 6,27–28). Potęga Bożego przebaczenia, które jest silniejsze od zła. Jezus przebacza żołnierzom, Piłatom, Herodom, Judaszom, Piotrom wszystkich czasów. Przebacza mnie. Jego rany nie są tylko dowodem mojej winy, ale są nade wszystko miejscem, z którego płyną obficie strumienie miłosiernej miłości.

„Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Ta modlitwa Jezusa wzywa do przebaczania, zaprasza do naśladowania Bożej miłości. Ilu ludzi mnie zraniło, ilu ludzi ja sam zraniłem? Nieraz świadomie, nieraz mimo woli. Słowem, gestem, czynem. W naszych ludzkich relacjach, w domu, w rodzinie, w ojczyźnie, w różnych środowiskach zawodowych, społecznych konieczne jest przebaczenie. Potrzebujemy wzajemnego przebaczenia. Inaczej podusimy się w naszym egoizmie, kłótniach, celebrowanych urazach.

„Przebaczamy, prosimy o przebaczenie” – te słynne słowa napisali przed laty polscy biskupi do biskupów niemieckich. Ten list okazał się przełomem w leczeniu powojennych ran. Ale jego skutki widać było dobrze dopiero po latach. Kiedy powstał, budził sprzeciw. Przebaczenie nie jest łatwe, jest nieraz długą drogą dojrzewania do większej miłości. Logika krzyża nie jest logiką odwetu ani nawet logiką czystej sprawiedliwości. Krzyż Jezusa wskazuje, że zło można zwyciężyć tylko dobrem.

Modlitwa

Stoję pod Twoim krzyżem, Panie, jako grzesznik, który nie wie, co czyni i wciąż upiera się, że ma rację. Słyszę Twoje słowa, które są wyznaniem miłości do nieprzyjaciół. Polecasz ich pieczy swego Ojca, rozgrzeszasz, usprawiedliwiasz.

Wypowiedz te słowa nade mną. Przemów za mną do Ojca: przebacz mu, bo nie wie, co uczynił. Naucz mnie przebaczać. Pomóż mi, bym nigdy nie odpłacał złem za zło, bym nigdy bezmyślnie nie mówił, że odpuszczam swoim winowajcom.

SŁOWO DRUGIE: ZAPRAWDĘ POWIADAM CI: DZIŚ ZE MNĄ BĘDZIESZ W RAJU ­

Kolejne słowo Jezusa z krzyża. Tym razem skierowane do konkretnego człowieka, do skazańca konającego na sąsiednim krzyżu. Historia nazwała tego człowieka Dobrym Łotrem. Jezus podarowuje mu słowo najwspanialszej obietnicy: „Dziś ze mną będziesz w raju”. „To słowo wnika w serce łotra i przemienia ogień piekielny jego konania w oczyszczający płomień Bożej miłości” (K. Rahner). Słowo Jezusa przemienia złoczyńcę w świętego.

To skandal!

Jezus konający na krzyżu, całkowicie opuszczony, znajduje w sobie miejsce dla cudzego cierpienia. Wprowadza do nieba złoczyńcę. To, co się wydarzyło między Dobrym Łotrem a Jezusem, ukazuje nam ważną prawdę wiary. W niebie można się znaleźć tylko z Chrystusem i tylko przez Niego, tylko wtedy, kiedy jest się z Nim w jedności. Słowo Jezusowej obietnicy uświadamia nam raz jeszcze potęgę Bożej miłości, wszechmoc Bożej łaski. Dla Boga nigdy nie jest za późno, by uratować człowieka. Bóg nie chce zguby człowieka, chce jego ocalenia.

W historii Dobrego Łotra spełniała się Jezusowa przypowieść o robotnikach najętych do pracy w winnicy. Wszyscy oni otrzymali po jednym denarze zapłaty: i ci najęci z samego rana, i ci, którzy „załapali się” do pracy dopiero wieczorem i przepracowali tylko godzinę. Po ludzku to niesprawiedliwe. Dlatego ci, którzy przepracowali cały dzień w skwarze, domagają się większej zapłaty. Właściciel winnicy odpowiada protestującym robotnikom: „Przyjacielu! Nie krzywdzę cię. Czy nie umówiłeś się ze mną o jednego denara? Weź więc swoją zapłatę i odejdź. Chcę zapłacić temu ostatniemu tyle samo, co tobie. Czy nie mogę uczynić ze swoją własnością tego, co chcę? Dlaczego patrzysz zazdrosnym okiem na to, że jestem dobry?” (Mt 20,13–15).

Przyznajmy to szczerze. Nie podoba nam się wcale taka sytuacja, że za tak różną pracę właściciel winnicy daje taką samą zapłatę. Czy nie za łatwo dostał się do nieba Dobry Łotr? „Ktoś taki nie może się przecież dostać do nieba równie szybko jak wytrwali pokutnicy, jak święci, którzy nie robili nic innego jak tylko uświęcali swoje ciało i duszę i czynili je godnymi świętego Boga!” (K. Rahner). Czy po to staramy się żyć uczciwie, pracujemy, męczymy się, cierpimy, by w ostatecznym rozliczeniu zostać zrównanym z jakimś nawróconym rzezimieszkiem? Ewangelia bywa bulwersująca. Wywraca wiele ustalonych reguł. Burzy porządek naszego myślenia. „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi” (Mt 20,16). W niebie spotkamy także złodzieja czy nawet mordercę.

Krzyż Jezusa obnaża wiele ukrytych ciemności, do których sami przed sobą nie chcemy się przyznać. Egoizm, zazdrość i zawiść ukryte są często za fasadą domagania się sprawiedliwości. Tak zwana walka o sprawiedliwość bywa w istocie walką o więcej dla siebie! Domaganie się sprawiedliwej kary bywa podszyte pragnieniem zemsty, rewanżu, satysfakcji, że ktoś dostał wreszcie za swoje. Nieraz takiej właśnie sprawiedliwości oczekiwalibyśmy od samego Boga! Jednak myśli Jego nie są myślami naszymi. „Jak niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi” (Rz 11,33). „Miłosierdzie góruje nad sądem” (Jk 2,13).

Nic mi się nie należy

Nie zazdrośćmy Dobremu Łotrowi. Niech nas nie oburza Boże miłosierdzie. Niebo jest nade wszystko darem Boga. Jeżeli postrzegamy wieczne szczęście w pierwszym rzędzie jako nagrodę za dobre sprawowanie, popełniamy błąd. Wchodzimy wtedy w logikę handlu: „Ja Ci, Boże, daję tyle, a Ty mi za to dasz tyle”. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że to mi się właściwie należy. Zaczniemy, jak pracownicy winnicy, targować się z Bogiem o swoje.

Prawda jest taka, że nic mi się nie należy. Niebo, powtórzmy to raz jeszcze, jest nade wszystko łaską – łaską miłości darowanej człowiekowi przez Boga. Ta łaska została nam dana przez Chrystusa. On „otworzył” nam niebo przez swoją śmierć i zmartwychwstanie. Niebo jest łaską wspólnoty z Chrystusem, być w niebie, oznacza być z Chrystusem. Ewangeliczny denar, zapłata za pracę w winnicy, to nic innego jak właśnie miłość Boga podarowana nam w Chrystusie. A On kocha każdą i każdego całą mocą swojej miłości. Daje siebie całkowicie. Miłości nie da się przeliczać na pieniądze. W miłości nie ma handlu, nie ma targowania się, kto komu, ile dał, czy ile komu się należy. Miłość daje po prostu wszystko. Tak właśnie kocha Bóg.

Jest taka współcześnie ułożona przypowieść o pewnej pani, która dostała się przed drzwi prowadzące do nieba. Św. Piotr poinformował ją, że aby mogła wejść do środka, musi zgromadzić 1000 punktów. Kobieta zaczęła wymieniać swoje zasługi. „Chodziłam co tydzień do kościoła”. Usłyszała: „należy się za to 5 punktów”. „Modliłam się codziennie” – „Pięć punktów”. „Pomagałam ubogim” – „Pięć punktów”. „Żyłam w zgodzie z mężem” – „Pięć punktów”. Po kilku minutach kobieta uzbierała ledwo 40 punktów. Przeraziła się. Kiedy już nie wiedziała, co powiedzieć, zawołała: „Jezu, ratuj!”. I wtedy usłyszała: „1000 punktów”. Drzwi nieba otworzyły się przed nią.

Nie wyciągajmy stąd wniosku, że nasze uczynki są całkowicie nieważne. Wiara bez uczynków byłaby martwa. Dobry Łotr uznał własny grzech i zawierzył siebie Jezusowi – „Wspomnij na mnie”. To był jego największy uczynek. Tyle wystarczyło. Ale dobry czyn człowieka jest zawsze odpowiedzią na Bożą miłość. Jest owocem działania Bożej łaski i naszej wolności, przy czym Boża miłość jest zawsze pierwsza i do niej też należy ostatnie słowo. Każdy z nas ma historię swojej wiary, ma swoją drogę do nieba. Niebo jest w tym sensie „nagrodą”, że otrzyma je każdy, kto idzie tą drogę lub wejdzie na nią nawet w ostatniej chwili. Podstawowe drogowskazy są dwa: pokorne uznanie grzechu i całkowite zdanie się na miłosierdzie Boga.

Nigdy nie jest za późno

Słowa Jezusa do Dobrego Łotra pokazują dobitnie prawdę, że dla Boga nigdy nie jest za późno. Nie ma sytuacji bez wyjścia, nie ma ludzi przegranych. Nie ma takiego dna, z którego Chrystus nie mógłby wyciągnąć człowieka. Prawosławny teolog Evdokimov pisze: „Niezależnie od tego, jak głębokie jest piekło, w którym ludzie się znajdują, jeszcze głębiej znajduje się oczekujący Chrystus. Tym, czego wymaga od człowieka, nie jest cnota, moralizm, ślepe posłuszeństwo, ale krzyk zaufania i miłości z głębin jego piekła. Człowiek nie powinien nigdy popadać w rozpacz, może wpadać tylko w Boga, a Bóg nie rozpacza nigdy”.

Prawosławni mówią nieraz o szalonej miłości Boga do człowieka. Benedykt XVI pisze w swojej pierwszej encyklice o tym, że Jezus kocha człowieka z całą pasją właściwą prawdziwej miłości. Ta miłość jest niestrudzona w docieraniu do człowieka. Niestrudzona w poszukiwaniu zagubionej owcy, utraconej drachmy, w wyczekiwaniu na syna marnotrawnego.

Słowa Jezusa wypowiedziane do nawróconego łajdaka pobudzają do refleksji, jak często przekreślamy innych ludzi. Nieraz już sam wygląd sprawia, że myślę o kimś, jeśli nie z pogardą, to przynajmniej z lekceważeniem. Ilu ludzi ja sam uważam za przegranych? Ile razy powiedziałem komuś: „nie masz szans, nie uda ci się, daj sobie spokój”. Ile razy moje docinki, żarty, kpiny, szyderstwo zabiły w kimś nadzieję? Zwróćmy uwagę, Jezus mówi: „będziesz ze mną”. Akcentuje prawdę o relacji z człowiekiem, o więzi. Jestem z tobą i pozostanę z tobą, wyprowadzę cię z tego dna. Naśladować Jezusa, oznacza budować więzy z tymi, którzy po ludzku przegrali. Nie da się tego robić w białych rękawiczkach, z bezpiecznego dystansu. Trzeba zejść na poziom ludzi odtrąconych, osądzonych, wyrzuconych na margines. Nie mów, że ktoś sam jest sobie winny, że zasłużył, że doprowadził się do takiego stanu. Być może tak było, ale przecież to wszystko nie ma znaczenia. To nie miało znaczenia dla Jezusa. Dla Niego liczyło się tylko to, że człowiek na dnie nadaje sygnał SOS. Wokół nas żyje wielu łotrów. To prawda, mogą odrzucić podaną dłoń, jak ów drugi łotr. Ale tego nie można z góry zakładać, tego nikt z nas nie wie. Do nas, uczniów Jezusa, nie należy osądzanie. Naszą misją jest próbować docierać do nich ze współczuciem, z nadzieją, z obecnością, ze słowem: jestem z tobą, nie jest za późno, możesz wygrać jeszcze swoje życie.

Bywa i tak, że człowiek przekreśla sam siebie. Że sam na siebie wydaje wyrok skazujący. Powodów może być wiele. Cierpienie ponad siły, utrwalony grzech, nałóg, brak miłości, samotność nie do wytrzymania. Kiedy lecisz na dno, pamiętaj, że nie jesteś sam. Jezus jest z tobą, przybity do krzyża obok. Właśnie dlatego współcierpiący, aby mógł nieść ci pomoc. Wystarczy tylko spojrzeć na Niego, wyszeptać: Jezu, ratuj! „Nie takiego bowiem mamy najwyższego kapłana, który by nie mógł współczuć nam w słabościach. Przeciwnie, podobnie jak my doświadczył On wszystkiego – prócz grzechu. Śmiało więc zbliżmy się do tronu łaski, aby otrzymać miłosierdzie i znaleźć łaskę w stosownej chwili” (Hbr 4,15–16).

Ta chwila stosowna dla spotkania z Bożą łaską to nieraz chwila po ludzku najgorsza, najbardziej przeklęta. Chwila, w której ludzka pycha zostaje starta, kiedy człowiek sam nie potrafi już nic zdziałać. Wtedy zostaje tylko Chrystus, czyli niebo się otwiera.

Modlitwa

Drogi Jezu! Nędzny złoczyńca prosi Cię o pomoc. Obiecujesz mu raj. Jesteś sam bezgranicznie opuszczony, a jednak zajmujesz się innymi. Twoje słowo przemienia złoczyńcę w świętego. Panie! Daj mi zrozumieć, że dla Ciebie nigdy nie jest za późno. Nie wolno mi ani siebie, ani innych uważać za przegranych. Chcę pamiętać, że niebo jest bardziej Twoim darem niż moją zasługą. Oby w chwili mojej śmierci był przy mnie Twój krzyż. Obym usłyszał: „będziesz ze Mną”.

SŁOWO TRZECIE: NIEWIASTO, OTO SYN TWÓJ… OTO MATKA TWOJA

Ewangelia św. Jana podaje, że obok krzyża Jezusa stała Jego Matka i umiłowany uczeń. „Kiedy więc Jezus zobaczył Matkę i stojącego obok niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: »Niewiasto, oto syn Twój«. Następnie rzekł do ucznia: »Oto Matka twoja«. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie” (J 19,26–27).

Słowa Jezusa kierują naszą uwagę na Maryję. Mówią o tym, „jak Ona jest ważna: w chrześcijaństwie, w życiu, w strukturze świata, w chwilach ciemności. Nie zostało Jej nic oszczędzone, a Jezus był nie tylko radością, ale i goryczą Jej życia” (J. Szymik).

Kto jest moją Matką?

Między Zwiastowaniem a Ukrzyżowaniem rozciąga się długa droga dojrzewania wiary Maryi, oddawania siebie Bogu do końca. Od pierwszego „tak” powiedzianego Bogu Maryja przeżywała wiele chwil radosnego uniesienia, ale pojawiały się też niepokój, ból, cierpienie, a może nawet rozczarowanie. W tych trudnych chwilach Maryja potwierdzała wierność swojej pierwszej decyzji. Momenty ciemności były przygotowaniem Jej serca na najtrudniejszą próbę.

Od kiedy Jezus zaczął przemierzać Palestynę, głosząc Ewangelię, Matka i Syn nie mieli czasu dla siebie. Ona towarzyszyła Mu jedynie myślą, sercem, modlitwą. Kiedyś przyszła Go odwiedzić. Jezus właśnie nauczał. Ktoś dał znać Nauczycielowi: „Twoja Matka czeka na Ciebie”. On jednak nie przerwał nauczania. „»Kto jest moją matką i braćmi?«. I patrząc na siedzących dokoła powiedział: »Właśnie oni są moją matką i moimi braćmi. Bo kto wypełnia wolę Boga, ten jest moim bratem, siostrą i matką«” (Mk 3,33–35).

Te twarde słowa Jezusa musiały zaboleć Maryję. To właśnie jeden ze wspomnianych momentów ciemności. Przecież Ona pełniła Bożą wolę jak najwierniej. Ofiarowała Bogu swoje życie. A to, że chciała mieć swojego Syna przez chwilę tylko dla siebie. Czy jako Matka nie ma prawa do swojego dziecka? „Maryja pojmuje teraz, że musi zostawić Jezusa Jego przeznaczeniu i że nie odzyska Go inaczej, jak tylko oddając Go. Maryja może odzyskać Jezusa tylko jako uczennica i staje się coraz bardziej uczennicą. Również Maryja, choć jest Matką, musi przejść drogę uczenia się i słuchania Słowa” (C. Martini). Musi ofiarować Bogu nie tylko siebie, ale i swojego Syna.

Kiedy stoi pod krzyżem, rozumie, aż nadto boleśnie, co to znaczy. W Jej sercu dokonuje się także ofiara. Musi jeszcze raz powiedzieć Bogu swoje „fiat” – niech się stanie. Jej pierwsze „tak” dało początek życia Zbawiciela, teraz konieczne jest jeszcze trudniejsze „tak”, wewnętrzna zgoda Matki na śmierć Syna. Swoje „niech mi się stanie” na śmierć Pana wypowiada także w naszym imieniu.

Oczy Matki

W tej najstraszliwszej godzinie są znowu razem, jak dawniej w Nazarecie: Matka i Syn. To, że Jezus postawił na pierwszym miejscu miłość do Boga i ludzi, nie znaczy, że odrzucił czułą miłość do Matki. Nie, On nigdy nie zapomniał, że jest nie tylko Synem Boga, ale i Jej umiłowanym dzieckiem. Słowa Jezusa poruszonego widokiem cierpiącej Matki pokazują prawdę, że Bóg ocala wszystkie ludzkie, rodzinne więzi, że je uświęca, włącza w swój plan. Każda ludzka miłość może być uratowana dla nieba.

W filmie Mela Gibsona „Pasja” chyba najtrafniej sportretowana została Matka Jezusa. Maja Morgenstern – rumuńska aktorka żydowskiego pochodzenia – znakomicie wcieliła się w postać cierpiącej Matki. Jej oczy wyrażały wszystko – miłość, ból, samotność, ale i kobiece męstwo. Maryja nie dała się złamać przez cierpienie. Stała odważnie po stronie przegranego Syna, który umiera śmiercią niewolnika. Stabat Mater Dolorosa. Stała Matka Boleściwa. Aktywność miłości to nie zawsze są czyny lub słowa. Nieraz najważniejsza jest sama obecność! Matka tylko tak może teraz pomóc Synowi. Po prostu być.

Jej serce musiało krwawić. Co zrobili z Jej Synem? Dlaczego Go odrzucili? Maryja cierpi, ale nie rozpacza, nie lamentuje, nie obwinia. Trwa wierna do końca. Może nie rozumie, ale wie, że musi tutaj być, że musi wytrwać do końca. Cierpliwa wytrwałość, siła macierzyńskiej miłości, wierność, posłuszeństwo pierwszej uczennicy Pana objawiły się na Golgocie, u stóp krzyża. W tym samym miejscu, w którym objawiła się słabość Piotra i innych przyjaciół Jezusa.

Weź Matkę ze sobą

„Niewiasto, oto syn Twój…; Oto Matka twoja”. Jezus zatroszczył się o ziemski los swojej Matki. Nie chciał, aby samotna wdowa pozostała bez opieki. Ten gest mówi o ludzkiej miłości, jaką Jezus darzył Matkę. Przez ten piękny ludzki odruch przebija nieukończona miłość samego Boga.

Słowa Jezusa kryją głębszy sens, ponadczasowy, dosięgający losu każdego z nas. Dwie postacie – Matka i uczeń, którego Jezus miłował – to nie tylko konkretne historyczne osoby Maryi i Jana. Te dwie osoby powierzone sobie nawzajem pod krzyżem mają także znaczenie symboliczne. Ten, którego Jezus miłował – reprezentuje każdego ucznia wierzącego w Chrystusa. Każdy uczeń, który kocha Jezusa, musi stanąć pod krzyżem Mistrza.

Słowo „Niewiasta” ma także sens symboliczny. To aluzja do proroctwa o Córce Syjonu, czyli Jerozolimie, która jest uosobieniem ludu Bożego. W prorockich tekstach Starego Testamentu święte miasto Jeruzalem jest przedstawiane jako Matka-Niewiasta, która gromadzi wszystkie rozproszone dzieci narodu, zwołuje je mocą Bożego Słowa, tworzy nową wspólnotę. Te proroctwa wypełniają się w Jezusie. On umierając na krzyżu, gromadzi rozproszone dzieci Boże, buduje Kościół. Macierzyństwo Matki Syjonu wypełnia się w macierzyństwie Maryi. Maryja staje się matką wszystkich żyjących w Chrystusie, których reprezentuje umiłowany uczeń. Jej macierzyństwo wobec Chrystusa przedłuża się na duchowe macierzyństwo wobec wszystkich wierzących. „Maryja godząc się z tym, że Jej Syn umrze i oddając Go ludzkości, otrzymuje od Syna innych synów, otrzymuje Jana i otwiera swe serce, aby przyjąć synów i córki Kościoła i być naszą Matką” (C. Martini). Taki jest najgłębszy sens słów Jezusa. On pod krzyżem dał Maryję za Matkę nie tylko Janowi, dał Ją każdemu z nas. Dlatego „pod Twoim krzyżem, Jezu, ten tylko stoi jako miłujący uczeń, kto od tej godziny przyjmie do siebie Twoją Matkę” (K. Rahner).

Jak Maryja

Kościół wypełnił testament Jezusa. Maryja jest obecna w jego życiu, w jego modlitwie, w jego posłudze. Kościół czci Maryję jako swoją Matkę. Warto zapytać, jak każdy, każda z nas wypełnia testament Jezusa? Czy Maryja jest również moją Matką? Czy zawierzam wraz Nią i tak jak Ona swoje życie Bogu? Czy wraz z Nią i tak jak Ona powtarzam moje fiat – niech się staje Boża wola w moim życiu?

Nasze przyjęcie Maryi ogranicza się nieraz tylko do modlitwy. Oczywiście, to dobrze, że czcimy Maryję, że odmawiamy Różaniec, nowenny, litanie, odprawiamy nabożeństwa majowe i inne, śpiewamy Godzinki, że modlimy się w sanktuariach i ustrajamy przydrożne kapliczki. To należy czynić. Ale ta piękna, tradycyjna pobożność do Matki naszego Pana powinna być koniecznie uzupełniona Jej naśladowaniem – pobożnością „jak” Maryja. Wziąć Maryję do siebie oznacza nade wszystko brać z Niej wzór, zachowywać Jej styl, Jej wiarę.

Jakiej postawy uczy nas Maryja stojąca pod krzyżem? Wskazuje nam, jak ważna w miłości jest obecność. Zwłaszcza gdy ktoś cierpi. Brakuje nam nieraz słów, nie wiemy co robić, zwyczajnie boimy się cierpienia, umierania. Maryja pokazuje, że nie wolno uciekać spod krzyża. Każdy ludzki krzyż jest zawsze powiązany z krzyżem Chrystusa. I tam, gdzie jest krzyż, najbardziej potrzebna jest obecność wypełniona współcierpiącą miłością. Potrzebna jest czułość, łagodność, cisza, uścisk dłoni, a czasem łzy.

Maryja uczy męstwa w cierpieniu. Zwykle najtrudniej przyjąć cierpienie bliskich. Maryja Bolesna mówi współczesnemu człowiekowi: nie odwracaj oczu od cierpienia, od śmierci. To także należy do tajemnicy życia. Cierpienie jest zawsze najważniejszą próbą wiernej miłości.

Maryja stała pod krzyżem Syna do końca. Znajdziemy ją także pod wszystkimi ludzkimi krzyżami. Została przecież ogłoszona naszą Matką. Modlimy się codziennie: Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinie śmierci naszej. W godzinie śmierci mojej...

Modlitwa

Jezu! Jesteś znów razem ze swoją Matką. Ona stoi pod Twoim krzyżem wierna swojemu pierwszemu „tak”. Ona jest Twoim testamentem. Dając swoją Matkę w opiekę uczniowi, dajesz Ją nam wszystkim. Pod Twoim krzyżem tylko ten stoi jako miłujący uczeń, kto przyjmie do siebie Maryję jako swoją Matkę.

Matko Bolesna! Uproś siłę w cierpieniu. Bądź mi światłem w mroku. Pomóż mi mówić Bogu „tak”, zwłaszcza wtedy, gdy wszystko we mnie jest na „nie”.

SŁOWO CZWARTE: BOŻE MÓJ, BOŻE MÓJ, CZEMUŚ MNIE OPUŚCIŁ?

„Od godziny szóstej do godziny dziewiątej ciemność okryła całą ziemię. Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: »Eli, Eli Lema sabachthani?«. To znaczy: »Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?«” (Mt 27, 45–46).

Krzyk Jezusa płynie z wnętrza ciemności. To jednak nie jest wołanie przeciwko Bogu, ale wołanie do Boga. To słowo mówi o najgłębszej samotności, dotykającej granic ludzkiej rozpaczy. To słowo jest zarazem świadectwem „absolutnej solidarności Jezusa (czyli Boga) z każdym z nas” (ks. J. Szymik). W najgłębszych nawet ciemnościach ludzkiego losu nie jesteśmy sami. Stąd nadzieja.

Ciemności świata

W świecie, w którym żyjemy, doświadczamy potęgi zła. Nie brakuje zła, którego sprawcą jest sam człowiek – wojna, terror, gwałt, przemoc. Boleśnie dotyka nas także zło, w którym nie ma ludzkiej winy – trzęsienia ziemi, fala tsunami, AIDS i inne epidemie, tragiczne wypadki. Obraz świata przepełnionego złem obserwujemy codziennie na ekranach telewizyjnych dzienników. W tym świecie człowiek jest zgubiony, pełen lęków, bezradności i niemocy. Nie potrafi lub nie chce wejść w zmaganie ze złem, które sam rodzi. Odwraca też oczy od prawdy o cierpieniu i śmierci. Zagłusza pytania o sens na różne sposoby – lekami, alkoholem, narkotykami, seksem, głośną muzyką, komputerem, serialami telewizyjnymi, pracoholizmem, rozrywką. A jednak przychodzi taka ciemność, takie cierpienie lub taka samotność, w których wszystkie środki znieczulające zawodzą. Co wtedy? Alternatywa jest jedna: albo czarna rozpacz, albo Bóg, a dokładniej Chrystus na krzyżu.

„Cierpienie ludzkie budzi współczucie, budzi także szacunek i na swój sposób onieśmiela. W głębi każdego z osobna cierpienia doświadczanego przez człowieka, a zarazem u podstaw całego świata cierpień, nieodzownie pojawia się pytanie: dlaczego?” – pisał Jan Paweł II w Liście apostolskim o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia Salvifici Doloris.

W chwilach wielkich tragedii, takich jak ta, która miała miejsce niedawno na Śląsku, pytanie „dlaczego?” przybiera często formę: „gdzie jest Bóg?”. Wymówione głośno lub zduszone płaczem, może nawet wykrzyczane z pięścią wzniesioną ku niebu. To znak, że szukamy oparcia poza tym światem. Widzimy bowiem, aż nadto wyraźnie, że tu, na tym świecie, nie mamy nic pewnego. Doświadczamy kruchości naszego życia. Rozumiemy, że zostaje nam tylko zwrócić się do Boga. Tylko ON, nikt inny, może mieć słowo, które położy bandaż na ranę, zapali światło. Możemy powtórzyć za św. Piotrem: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6, 69).

Bóg nie głosi kazań

„Przez Chrystusa i w Chrystusie rozjaśnia się zagadka cierpienia i śmierci, która przygniata nas poza Jego Ewangelią” (Gaudium et spes, 23) – czytamy w soborowym dokumencie. Krzyż Chrystusa rozjaśnia ciemności ludzkiego cierpienia. Rozjaśnia, czyli nie wyjaśnia do końca. Tajemnica pozostaje tajemnicą, ciemność nie ustępuje, ale w mroku pojawia się światło. Krzyż Chrystusa daje tyle światła, aby człowiek wytrzymał próbę. „Pytamy, dlaczego umarła moja córka, matka, ojciec, kuzyn – mówił podczas pogrzebu ofiar katowickiej tragedii biskup Józef Kupny. – Nie jest dane nam poznać, dlaczego Bóg powstrzymuje rękę, zamiast interweniować. Gdybyśmy mogli zobaczyć Jezusa, zobaczylibyśmy Go teraz płaczącego. On także na krzyżu powtarzał słowa: »Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?«. Chociaż nie rozumiemy tego wszystkiego, nasza miłość do Boga nie może ulec osłabieniu”.

„Bóg odpowiada Słowem, którym jest On sam. Odpowiada z krzyża, ze środka własnego cierpienia. Bóg-Miłość jest odpowiedzią Boga na pytanie o sens cierpienia. Nie odpowiada swoim nauczaniem, ale własnym cierpieniem. Nie tłumaczy cierpienia, ale je przezwycięża, cierpiąc aż do końca” (ks. J. Szymik).

Ktokolwiek był blisko cierpiącego lub nawet umierającego człowieka, wie, że na łożu boleści nikt już nie potrzebuje kazań, wyjaśnień czy fałszywie brzmiących optymistycznych zapewnień typu „nie martw się, wyjdziesz z tego”. Cierpiący potrzebuje obecności. Potrzebuje miłości, która pomoże mu przyjąć najtrudniejszą prawdę. „Świat cierpienia nieustannie przyzywa świat miłości” (Jan Paweł II).

Bóg nie głosi kazań. On po prostu jest tam, gdzie człowiek cierpi. Jest obok niego, jest z nim. Co więcej, Bóg współcierpi. To znaczy utożsamia się z każdym cierpiącym, solidarny z człowiekiem schodzi na dno jego bólu, samotności, aż po krawędź rozpaczy, aż po wołanie: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Dzięki temu człowiek może złączyć swój krzyż z krzyżem Chrystusa i z niego zaczerpnąć siłę i sens. „Zło cierpienia zostaje w tajemnicy Odkupienia Chrystusowego przezwyciężone, w każdym razie przemienione: staje się ono mocą do wyzwolenia od zła, do zwycięstwa dobra” (Jan Paweł II).

Nie sądźmy jednak, że chrześcijaństwo głosi pochwałę cierpienia. Cierpienie było, jest i pozostanie złem. Postawą fałszywą jest tzw. doloryzm, czyli szukanie bólu czy nawet zadawanie sobie cierpienia jako drogi do Boga. Jezus nie szukał męki i krzyża, wręcz przeciwnie starał się oddalić od siebie godzinę ciemności. Jezus szukał jedynie woli Ojca. Przyjął cierpienie ze względu na miłość. „To nie cierpienie Jezusa nas zabawia, lecz miłość, z jaką on przeżył to cierpienie” (I. Congar). To ważne, by o tym pamiętać, kiedy patrzymy na krzyż Chrystusa. Krzyż bez miłości byłby tylko szubienicą.

Samotny człowiek, samotny Bóg

Chrześcijanin nie szuka stanów trudnych i bolesnych. Szuka Bożej woli, próbuje naśladować Chrystusa. Chce zmniejszyć ilość cierpienia w świecie, modli się o zdrowie dla siebie i innych. Na drodze naszego życia prędzej czy później pojawiają się jednak chwile ciemności. Najtrudniej jest wtedy, kiedy tracimy Boga sprzed naszych oczu. Kiedy dopada nas samotność tak wielka, że czujemy się opuszczeni i zapomniani przez Boga. W tych chwilach zbliżamy się jakoś do tajemnicy samotności Chrystusa na krzyżu.

Wielcy mistycy doświadczali stanów opuszczenia, głębokiej samotności. Św. Jan od Krzyża nazwał to doświadczeniem nocy ciemnej. Historyk mistyki opisuje przeżycia św. Róży z Limy: „Święta codziennie doświadczała straszliwych mgieł i ciemności ducha i uczuć. Całymi godzinami cierpiała taką udrękę, że nie wiedziała w końcu, czy jest jeszcze na ziemi, czy już w piekle. Chciała iść ku miłości, ale wydawała się jakby zlodowaciała. Lęk i udręka opanowywały ją całkowicie, a jej serce krzyczało: »Boże mój, Boże czemuś mnie opuścił«. Jednak nikt nie odpowiadał”. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus mówi o przebywaniu w ciemnym, niekończącym się korytarzu, idzie nim, nie znając jego końca. Św. Ignacy Loyola był kuszony do popełnienia samobójstwa. Jego duszę przenikało tak przerażające strapienie, że chciał się rzucić przez wielki otwór wykuty w podłodze swojego pokoju. Opisał to potem w zdaniach bardzo trzeźwych i wyważonych, ale te doświadczenia nazwał „straszliwymi”. W „Ćwiczeniach duchownych” opisał tzw. strapienie duchowe jako „ciemności duszy, zamieszanie, poruszenia w kierunku rzeczy niskich i ziemskich, niepokój wywołany przez różne podniety i pokusy, co prowadzi do nieufności pozbawionej nadziei i miłości. Człowiek doświadcza wtedy, że jest leniwy, letni, smutny i jakby oddzielony od swego Stwórcy i Pana”.

Nie uciekniemy od nocy. Ona jest częścią naszego życia. Samotność, strapienie, poczucie opuszczenia przez Boga – te stany pojawiają się na drodze wiary. Trzeba się z tym zgodzić, wejść w chwile ciemności w taki sposób, aby stanąć z tym wszystkim przed Jezusem Ukrzyżowanym. Zanieść własne ciemności pod krzyż. Albo inaczej – odkryć, że moje ciemności mieszczą się, są ukryte w ciemnościach samego Chrystusa na krzyżu. Na końcu ciemności krzyża jest światło zmartwychwstania. Z Chrystusem moja bezsilność i niemoc przemienia się w całkowitą ufność. W jednym z kanonów z Taize śpiewamy: „Z Tobą ciemność nie będzie ciemna wokół mnie, a noc tak jak dzień zajaśnieje”.

Zamień przekleństwo w modlitwę

Wołanie Jezusa jest modlitwą. Słowa „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” pochodzą z Psalmu 22. To modlitewna skarga człowieka doświadczonego przez los. Psalm nie jest jednak w całości lamentacją. W drugiej części staje się pieśnią dziękczynienia. Kto rozpoczyna ten psalm, ogarnia duchem jego całość. Poczucie opuszczenia przez Boga w cierpieniu zmienia się w nadzieję ocalenia i nowego życia. Bóg jako Pan życia i śmierci ma moc wyrwać człowieka z ciemności utrapienia i śmierci.

Jezus „kona jako modlący się. Idzie drogą, którą wytyczył Hiob: z wyniszczającym poczuciem bezbożności świata, woła do Boga i idzie ku Niemu. Jeśli On to robi, to czy istnieje taka otchłań, z której nie można by wołać do Ojca?” (ks. J. Szymik). „Gdzie jest taka rozpacz, która nie mogłaby się sama stać modlitwą?” (Karl Rahner).

Modlitwa

Panie! Ty skarżysz się. Więc wolno tak? Wołasz do Boga słowami Psalmu. To modlitwa boleści, bezsiły, samotności. Jeśli Ty, Jezu, modlisz się na dnie nędzy, to czy jest taka otchłań, z której nie można by wołać do Ojca? Czy jest taka rozpacz, która nie mogłaby stać się modlitwą?

Jezu, przemień każdą moją skargę w modlitwę do Ojca. Choćbym szedł przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.

SŁOWO PIĄTE: PRAGNĘ

„Potem Jezus, wiedząc, że już wszystko się dokonało, aby wypełniło się Pismo, rzekł: »Pragnę«. A znajdowało się tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę nasączoną octem i podano Mu do ust” (J 19,28–29).

Wśród siedmiu słów Jezusa z krzyża tylko to jedno jest skargą na fizyczne cierpienie. Ukrzyżowany, wypalony żarem słońca, krańcowo wyczerpany, w śmiertelnej gorączce, w agonii woła o wodę. To echo skarg zapisanych w Psalmach, których pełny sens odsłania się dopiero teraz, w konaniu Zbawiciela: „Moje gardło wyschło jak skorupa, język zaś przysechł do podniebienia” (Ps 22,15). „Dali mi żółć zamiast pokarmu, gdy byłem spragniony, poili mnie octem” (Ps 69,22).

Daj mi pić

Jezus nie pragnie tylko wody. Jego słowo nie jest jedynie wołaniem o ulgę w fizycznym cierpieniu. To słowo płynie z serca Bożego. Mówi coś bardzo ważnego o pragnieniu samego Boga, o Jego tęsknocie za człowiekiem. Bóg pragnie, abyśmy Go pragnęli. Bóg pragnie być miłowany. Bóg nie jest jakąś bezosobową energią lub niewzruszoną, doskonałą istotą, tak doskonałą, że aż zimną. Filozofowie, którzy konstruowali obraz Boga jako samowystarczalnej pełni, która nikogo nie potrzebuje, nie doczytali Ewangelii. Być może Bóg mógłby być Bogiem bez nas. Ale Jezus objawił nam Boga, który chce być Bogiem z nami i dla nas. I dlatego pragnie.

Aby to zrozumieć, trzeba przywołać scenę spotkania Jezusa z Samarytanką. Wtedy Jezus również był spragniony. W samo południe usiadł zmęczony przy studni Jakuba. Kiedy Samarytanka podeszła z dzbanem na wodę, Jezus zwrócił się do niej z prośbą: „Daj Mi pić”. Nie chodziło Mu tylko o wodę. Woda była tylko pretekstem. Jezus chciał rozbudzić u Samarytanki pragnienie wody nowego życia, chciał doprowadzić ją do wiary i nawrócenia. Chciał ofiarować jej zbawienie. Wiedział, że należy do ludu pogardzonego przez jego rodaków. Znał historię jej grzesznego, nieudanego życia, pełnego smutku i goryczy. Pragnął, by odzyskała na nowo smak i wartość własnego życia. Nie zaczął jednak rozmowy od słów: „Jesteś kobietą, która żyje w grzechu”. Powiedział: „Daj Mi pić”, czyli „Potrzebuję cię”.

Chrystus wychodzi na spotkanie każdego człowieka, On pierwszy nas szuka. Siada przy studni, do której przychodzimy szukać naszej wody. Schodzi na poziom naszych ludzkich pragnień. A człowiekiem targają przeróżne, często sprzeczne pragnienia. Pożąda tak wielu rzeczy, spraw, ludzi, a przecież ciągle czuje się nienasycony, ciągle mu mało. „O gdybyś znała dar Boży!” – mówi Jezus do Samarytanki. Chce obudzić w niej i w nas pragnienie Bożego daru – jedynej wody, która ugasi wszelkie najgłębsze ludzkie pragnienia. Uwikłani w gąszczu niespełnionych marzeń, pozbawieni głębszego oddechu, dalszego horyzontu, nie znamy daru Bożego. Gonimy za tysiącem ważnych spraw, a rozmijamy się z tym, co najważniejsze. Brakuje nam czasu i milczenia, aby usłyszeć, jak Jezus nas prosi, abyśmy przestali przed Nim uciekać, abyśmy wrócili do Niego. W Starym Testamencie Bóg skarżył się ustami proroka Jeremiasza: „Opuścili Mnie, źródło żywej wody, żeby wykopać sobie cysterny popękane” (Jer 2,13). Misja Jezusa polega na tym, aby człowiek wrócił do swojego Źródła, czyli do Boga, aby zrozumiał, że tylko w Nim może znaleźć zaspokojenie, nasycenie, pełnię swojego życia. Aby zaczerpnął wody żywej płynącej z Bożych głębin.

Tylko miłość może rozbudzić miłość. Jezus objawia miłość Boga do człowieka. Pokazuje pragnienie, które jest w Bogu. A tym pragnieniem jest sam człowiek, jego zbawienie, jego miłość. Cała rzecz w tym, aby oba te pragnienia spotkały się – pragnienie Boga i pragnienie człowieka. Jeśli tak się stanie, wtedy spełni się obietnica Jezusa: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije, wierząc we Mnie. Z jego wnętrza popłyną strumienie wody dającej życie” (J 7,37–38). To niezwykła obietnica! Jeśli człowiek przyjmie Boży dar, jeśli otworzy się na Jego życiodajną miłość, wtedy jego życie stanie się płodne, przyniesie owoc, może dać pić także innym.

Jezusowe wołanie z krzyża odczytane w tym kontekście ukazuje całą swoją głębię. Rahner pisze: „Zginąłeś, abyśmy my byli uratowani, umarłeś, abyśmy my żyli; pragnąłeś, aby nam było dane orzeźwić się u źródeł życia. Paliło Cię pragnienie po to, aby z Twego przebitego boku wytrysnął zdrój żywej wody”.

Źródło pragnie, aby z niego pić

Wołanie Jezusa „pragnę” było bardzo bliskie błogosławionej Matce Teresie z Kalkuty. Wielokrotnie wspomina o nim w swoich pismach. Słowo „pragnę” widnieje obok wizerunku Ukrzyżowanego we wszystkich domach założonego przez nią zgromadzenia Misjonarek Miłości. Matka Teresa wyznaje w swoim „Testamencie duchowym”: „Jest dla mnie bardzo jasne, że u Misjonarek i Misjonarzy Miłości wszystko ma na celu jedynie ugaszenie pragnienia Jezusa. Jego słowa, zapisane na ścianie każdej naszej kaplicy, nie należą do przeszłości, ale są żywe tu i teraz, są wypowiadane dla Was. Czy w to wierzycie? Jeśli tak, to usłyszycie i odczujecie Jego obecność. (…) Jeśli mielibyście zapamiętać z tego listu tylko jedno, niech to będzie to: »pragnę«. To znacznie głębsze słowo, niż gdyby Jezus powiedział po prostu: »kocham was«. Dopóki nie będziecie wiedzieli, i to w bardzo osobisty sposób, że Jezus Was pragnie, nie będziecie w stanie poznać tego, kim chce On dla Was być; ani tego, kim chce, abyście Wy byli dla Niego”.

Matka Teresa wyjaśniając siostrom sens ich misji, nawiązywała do rozmowy Jezusa z Samarytanką. Pisała w liście: „Ten sam Bóg, który oświadcza, że nie musi nam wcale mówić, czy jest głodny, nie wahał się żebrać u Samarytanki o trochę wody. Był spragniony. Lecz mówiąc: »Daj Mi pić«, Stworzyciel domagał się właśnie miłości od swego biednego stworzenia. Był spragniony miłości. Ach! Czuję to bardziej niż kiedykolwiek: Jezusowi chce się pić. (...) Spotyka tylko niewdzięcznych...”.

Bóg pragnie – to zdanie było ważne także dla św. Teresy od Dzieciątka Jezus. „Miłość nie jest miłowana” – wołał swego czasu św. Franciszek z Asyżu. „Źródło pragnie, aby z niego pić” – mawiał św. Grzegorz z Nyssy. Teresa z Lisieux i Matka Teresa ugasiły swoją miłością pragnienie Boga, który pragnie być miłowany. Joseph Langford, współzałożyciel wraz z Matką Teresą kapłańskiej gałęzi zgromadzenia Misjonarzy Miłości, pisał: „Istniejemy po to, aby gasić pragnienie Boga, który chce naszej miłości, i w pewien sposób Bóg »istnieje« w naszym życiu po to, aby gasić nasze egzystencjalne pragnienie Jego miłości”.

„Boga nikt nigdy nie widział; Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, On nam Go objawił” (J 1,18). Wcielony Bóg objawił nam, że Bóg pragnie naszych pragnień, chce nas kochać, chce być obecnym w naszej duszy i zalać nas swoim miłosierdziem. Chce wciąż dawać siebie, taka jest Jego natura. Nasz Bóg „ma tylko tyle, ile daje” (H. U. von Balthasar). Jego miłość nieustannie rozlewa się na świat, na człowieka. „Miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5,5). Bóg chce, abyśmy pozwolili Mu, by nas kochał.

Bóg mieszka w ubogich

Jak człowiek odpowie na pragnienie Boga? Jezusowi na krzyżu podano ocet. Komentatorzy interpretują to na dwa sposoby. Jedni twierdzą, że podanie octu było gestem wrogości wobec Jezusa, inni, że taki napój przynosił ulgę skazańcom.

Jedno jest pewne. Słowo „pragnę”, niezależnie od teologicznej głębi, pozostaje zawsze prośbą cierpiącego człowieka, wołaniem o wodę, o prosty gest miłości bliźniego. „Jeśli ktoś poda kubek zimnej wody jednemu z tych najmniejszych ze względu na to, że jest moim uczniem, nie utraci swojej zapłaty” (Mt 10,42). „Byłem spragniony, a daliście mi pić” (Mt 25,35). Te zdania z Ewangelii przypominają nam coś bardzo ważnego. Wołanie „pragnę” dochodzi nieustannie do naszych uszu. To wołanie najmniejszych, spragnionych, czyli żyjących w niedostatku, w biedzie materialnej lub moralnej. Jezus utożsamił się z tymi, którzy są głodni, spragnieni, chorzy, w więzieniu, z cudzoziemcami i z tymi, którzy są nadzy. „Zapewniam was: wszystko, co zrobiliście dla jednego z tych najmniejszych moich braci, zrobiliście dla Mnie” (Mt 25,40). Bóg jest blisko pokornych, małych, cierpiących. Sam staje się słaby. Ukrywa się w ubogich. Kto nie zatyka uszu na wołanie ubogich, wykluczonych, niesprawnych, samotnych, kto staje się ich przyjacielem, ten staje się przyjacielem Boga. Kto się odwraca od ubogich, odwraca się od Boga.

Wołanie „pragnę” w najuboższych usłyszał przed wiekami św. Franciszek, w naszych czasach bł. Matka Teresa. Oni i tylu innych świętych gasili pragnienie Jezusa, miłując najuboższych. Matka Teresa ułożyła modlitwę, która tajemnicę krzyża Chrystusa przekłada na program życia.

„Panie, kiedy jestem głodny, daj mi kogoś, kto potrzebuje pożywienia;
Kiedy chce mi się pić – kogoś, kto potrzebuje wody;
Kiedy jest mi zimno – kogoś, kogo trzeba ogrzać;
Kiedy zostanę zraniony, daj mi kogoś, kogo trzeba pocieszyć.
Kiedy mi ciąży mój krzyż, pozwól mi nieść krzyż innego człowieka razem z nim;
Kiedy jestem ubogi, zaprowadź mnie do potrzebującego;
Kiedy nie mam czasu, daj mi kogoś, komu przez chwilę mógłbym pomóc;
Kiedy spotka mnie upokorzenie, daj mi kogoś, kogo będę mógł chwalić;
Kiedy odczuję zniechęcenie, daj mi kogoś, kto potrzebuje otuchy;
Kiedy mi potrzeba zrozumienia ze strony innych, daj mi kogoś, komu potrzeba mojego zrozumienia;
Kiedy potrzebuję kogoś, kto się mną zaopiekuje, poślij mi kogoś, kogo ja mam otoczyć opieką;
Kiedy myślę tylko o sobie, skieruj moje myśli ku innemu człowiekowi”.

Nie można stać z wiarą i współczuciem pod krzyżem Jezusa, uciekając od przydrożnych ludzkich krzyży. Przydrożnych, czyli stojących obok mojej drogi. Ewangelia wywraca świat do góry nogami. Bóg nie mieszka już w górze, ale na dole, pośród najmniejszych. Aby Go tam odnaleźć, trzeba iść drogą w dół.

Modlitwa

Zbawicielu! Pragniesz wody, bo jesteś w agonii. Pragniesz agonii, bo chcesz stać się wodą życia dla nas. Pragnę – to słowo prosto z serca Boga, który chce mojego zbawienia, mojej miłości. To echo Bożego wołania: Adamie, gdzie jesteś? Jezu, otwórz moje uszy, bym usłyszał głos spragnionego Boga, bym nie chował się więcej w mroku grzechu, złości, pychy… Obym wyznał: moja dusza pragnie Ciebie Boże. Bez Ciebie ginę.

SŁOWO SZÓSTE: WYKONAŁO SIĘ

„Wykonało się” – według Ewangelii św. Jana było to ostatnie słowo Jezusa. To jakby obwieszczenie końca pracy, ukończenia dzieła, wypełnienia powierzonego zadania. To słowo, w którym pobrzmiewa ulga, że nadszedł wreszcie kres zmagań, koniec cierpienia ponad siły. To wyznanie, które zapowiada, że to, co wygląda teraz jak beznadziejny, bezsilny i pusty finał jest jednak spełnieniem, jest zwycięstwem na niewyobrażalną skalę. W tym słowie Jezusa już można usłyszeć zapowiedź wielkanocnego poranka.

Co właściwie się dokonało?

Pełny sens słowa na krzyżu odkryjemy, sięgając do wcześniejszych wypowiedzi Pana Jezusa. Wielokrotnie mówił, że Jego misja pochodzi od Ojca: „Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który mnie posłał i wykonać Jego dzieło” (J 4,34); „Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wówczas poznacie, że Ja jestem i że niczego nie czynię sam z siebie, lecz tylko to głoszę, czego mnie Ojciec nauczył. Ten zaś, który mnie posłał jest ze Mną. Nie pozostawił mnie samego, ponieważ zawsze czynię to, co się Jemu podoba” (J 8,28–29); „Tak postępuję, jak On mi polecił” (J 14,31).

„Wykonało się” – to słowo jest ukoronowaniem zbawczej misji Syna Bożego. Jest ostatecznym potwierdzeniem kierunku całego życia Mesjasza. Św. Paweł pisze o tym w taki sposób: „On ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, (…), uniżył samego siebie stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,7–8). Od narodzin w Betlejem aż po ostatnie tchnienie na krzyżu istnienie Chrystusa jest przeniknięte tym dążeniem. Teologia mówi o proegzystencji, czyli istnieniu dla. „Chrystus nie istnieje dla siebie, ale całe Jego istnienie, całe Jego życie jest w służbie, jest istnieniem dla. Istnieje dla chwały Boga, swego Ojca, istnieje dla naszego zbawienia. Chrystus nie ma żadnych własnych celów, które by chciał w swoim życiu realizować. On całą swoją egzystencją istnieje dla Ojca i dla nas, ludzi. Jest to życie całkowicie oddane, wydane, poświęcone, życie w służbie, w posłuszeństwie. To rzecz najbardziej uderzająca w całym życiu Chrystusa” (F. Blachnicki). Skrzyżowane belki krzyża wskazują dwa kierunki całkowitego daru, którym stał się Chrystus, Syn Boży: pionowa wskazuje na dar składany Bogu Ojcu, pozioma – na dar ofiarowany człowiekowi.

„Wykonało się” – oznacza złożenie ofiary, którą sam Jezus zapowiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. Ciało za was wydane, Krew za was wylana na odpuszczenie grzechów – eucharystyczny symbol wypełnił się treścią. Zbawcza ofiara Jezusa przyniosła nam odkupienie, wyzwolenie z grzechu. „Jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi” (Rz 5, 19). Dokonało się pojednanie, ustanowiona została komunia człowieka z Bogiem. Wszystkie owoce krzyżowej ofiary są rozdzielane w każdej Mszy św. W niej uobecnia się jedyna ofiara Chrystusa. Tam duchowo stajemy pod krzyżem, aby adorować miłość Boga i karmić się nią.

W Pasji wg św. Jana, skomponowanej przez Jana Sebastiana Bacha, po słowach „Wykonało się” solista wykonuje przejmującą arię-modlitwę. Jej słowa brzmią następująco: „Mój drogi Zbawicielu! Pozwól, że spytam Cię teraz, kiedy już zostałeś przybity do krzyża i sam powiedziałeś: wykonało się. Czy jestem uwolniony od śmierci? Czy przez Twoją mękę i śmierć uzyskałem królestwo niebieskie? Czy zbawienie świata jest tutaj? Nie możesz z bólu nic mówić, ale skłaniasz głowę. I milcząc mówisz: tak. Daj mi, coś wysłużył. Niczego więcej nie pragnę”.

Znak zwycięstwa

Ewangelista Jan akcentuje, że krzyż jest miejscem, w którym rozbłysła chwała Boża. Haniebne wywyższenie Jezusa na krzyżu jest jednocześnie wyniesieniem Go do chwały po prawicy Ojca. Dlatego krzyż Chrystusa jest znakiem nadziei.

„Ukrzyżowanie, wywyższenie i uwielbienie są według Jana jednym nierozdzielnym wydarzeniem. Krzyż jest sądem nad światem i wrogimi mocami świata. Krzyż odsłania grzech, niesprawiedliwość i kłamstwo, ale objawia równocześnie większą ponad wszystko miłość, sprawiedliwość i prawdę Bożą. Jest Bożą mądrością i siłą. Przez krzyż rozbroił Bóg zwierzchności i potęgi, wydał je jawnie na pośmiewisko; przez Chrystusa zatriumfował nad nimi” („Katolicki katechizm dorosłych”).

Zwycięski, wyzwalający charakter męki Jezusa Chrystusa wyraża pięknie Liturgia Wielkiego Piątku. W uroczystej procesji wnoszony jest wtedy krzyż. Odsłaniany stopniowo, zostaje ukazany wiernym i uczczony słowami: „Oto drzewo krzyża, na którym zawisło zbawienie świata. Pójdźmy z pokłonem”. Nie adorujemy cierpienia, adorujemy miłość Boga, która w tak niezwykły sposób obejmuje wszystkich ludzi, świat cały.

W starożytnym hymnie o krzyżu czytamy: „O krzyżu, bądź pozdrowiony, jedyna nasza nadziejo! Zachowaj wiernych od złego i zniwecz zbrodnie ludzkości”. Klękamy przed krzyżem jako znakiem zwycięstwa. To zwycięstwo miłości nad nienawiścią i przemocą, prawdy nad kłamstwem, życia na śmiercią. Pozostaje ono jednak nadal ukryte pod pozorami przeciwieństwa. Jeszcze panują w świecie nienawiść, kłamstwo, przemoc. Nowe życie darowane jest nam jedynie pod postacią krzyża. Zwycięstwo krzyża obiecane jest nam jedynie na drodze krzyża. Bo właśnie to, że Bóg zstąpił w całą nędzę ludzkiego cierpienia i umierania, złączyło nas na nowo z Bogiem w tej konkretnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Krzyż jest znakiem nadziei na ostateczne zwycięstwo Boga.

Skąd bierze się ta władza?

W wawelskiej katedrze znajduje się czarny krucyfiks, przy którym często modliła się św. Jadwiga, królowa Polski. U stóp tego krzyża toczyła wewnętrzną walkę. Tutaj z głębokiej osobistej więzi z Ukrzyżowanym czerpała moc do podejmowania niełatwych decyzji, które przyniosły wielkie dobro dla Polski, dla Litwy, dla Europy.

10 czerwca 1987 roku Jan Paweł II wygłosił w katedrze wawelskiej jedną z najbardziej przejmujących medytacji poświęconych krzyżowi. Mówił: „W krzyżu »poznaliśmy miłość« (1 J 3,16), tę miłość aż »do końca«. Tę miłość, którą Jadwiga, nasza królowa, poznała tu: przy tym krzyżu. Tu, na tym miejscu, Jadwiga poznała, jaką władzę ma Ukrzyżowany »na niebie i na ziemi«. Poznała wiarą. Poznała sercem. Objawiła jej się tutaj Miłość, która jest większa niż jakakolwiek ludzka miłość. W katedrze wawelskiej znajduje się miejsce wielkiego zwycięstwa Chrystusa w sercu ludzkim. Przedziwna jest Jego »władza« nad sercem człowieka. Skąd się bierze ta władza? Jaką ma moc; On, wyniszczony, skazany na swoją krzyżową agonię na tylu miejscach świata? Poprzez tę agonię, poprzez wyniszczenie, poprzez obraz skrajnej słabości, hańby i nędzy, przemawia moc: jest to moc miłości »aż do końca«. Bądź pozdrowiony, Krzyżu Chrystusa! Gdziekolwiek znajduje się twój znak, Chrystus daje świadectwo swojej Paschy: owego »przejścia ze śmierci do życia«. I daje świadectwo miłości, która jest mocą życia — miłości, która zwycięża śmierć. Bądź pozdrowiony Krzyżu, gdziekolwiek się znajdujesz, w polach, przy drogach, na miejscach, gdzie ludzie cierpią i konają... na miejscach, gdzie pracują, kształcą się i tworzą... Na każdym miejscu, na piersi każdego człowieka, mężczyzny czy kobiety, chłopca czy dziewczyny... I w każdym ludzkim sercu, tak jak w sercu Jadwigi, Pani Wawelskiej. Bądź pozdrowiony Krzyżu Chrystusa”.

Przykład św. Jadwigi, królowej, pokazuje, na czym ma polegać nasza odpowiedź na Jezusowe słowo z krzyża. Chodzi o to, by Jezus ukrzyżowany zwyciężył także w moim życiu, by On sam mógł powtórzyć „wykonało się” w moim sercu. Bym usłyszał to słowo nadziei, oznajmiające moje ocalenie. Bym z tej największej lekcji miłości uczył się wytrwale paschalnego prawa życia. To prawo mówi, że ziarno musi obumrzeć, aby wydało plon. Ramiona krzyża pokazują kierunek paschalnej drogi w codzienności: od „życia dla siebie” do „życia dla innych”, od koncentracji na własnym „ja” do życia dla Boga i dla bliźnich. Jezusowe „wykonało się” „to słowo o tym, że nic nie idzie w niwecz. Że sens do nas przychodzi, że jest nam dany, że nie jesteśmy skazani na jego nieudolne wytwarzanie” (ks. J. Szymik).

To ważne, aby w tych ostatnich dniach Wielkiego Postu każdy z nas znalazł chwilę na serdeczną rozmowę ze Zbawicielem na krzyżu. Może – tak jak św. Jadwiga – mamy swój ulubiony wizerunek Ukrzyżowanego, z jakichś względów szczególnie bliski. Jeśli na ścianie mojego mieszkania nie ma krzyża, warto zadbać o to, by znalazł tam godne miejsce.

Prośmy Pana, byśmy nie patrzyli na Niego z daleka, z bezpiecznego dystansu, ale by On pozwolił nam podejść blisko swojego krzyża. Byśmy wsłuchali się, co krzyż Chrystusa „mówi” każdemu, każdej z nas. Kto żyje w jedności z Chrystusem, kto z Nim dźwiga swój krzyż, ten może mieć nadzieję, że w chwili swojej śmierci będzie mógł powiedzieć o swoim życiu tak jak On: „wykonało się”.

Modlitwa

Jezu! Wszystko skończone. A jednak to, co wygląda jak beznadziejny finał, jest nowym początkiem. Świat jest zbawiony, pokonana śmierć, zwyciężony grzech. Brama życia otwarta. Dziękuję Ci, Jezu, żeś wytrwał do końca.

Pomóż mi zrozumieć prawo Paschy – że ziarno musi obumrzeć, by wydało plon, że śmierć jest życiem, ubóstwo – bogactwem, a cierpienie – łaską. Daj mi, proszę, tak żyć, by móc u kresu powiedzieć: wykonało się.

SŁOWO SIÓDME: OJCZE, W TWOJE RĘCE POWIERZAM DUCHA MOJEGO

„Jezus zawołał donośnym głosem: »Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego«. Po tych słowach wyzionął ducha. Na widok tego, co się działo, setnik oddał chwałę Bogu i mówił: »Istotnie, człowiek ten był sprawiedliwy«. Wszystkie też tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi” (Łk 23,46-48).

Rozważamy dziś ostatnie, siódme słowo Jezusa z krzyża. „To słowo o tym, skąd życie przychodzi i dokąd odchodzi. I o ufności mocniejszej niż śmierć. Jezus zbawił nas nie przez to, co zrobił, ale przez przyjęcie tego, co Mu zrobiono. Zachowując na dnie jedyną własność – więź z Ojcem” (ks. J. Szymik).

Dłonie Ojca

Słowa Jezusa są cytatem z Psalmu 31, który opisuje niezawinione cierpienia sprawiedliwego. To modlitwa ufności – ufności silniejszej niż wszystko. To ostatnie wołanie z krzyża odsłania coś z tajemnicy wewnętrznego życia Boga, mówi bowiem o więzi miłości łączącej Syna z Ojcem. To zarazem słowa umierającego człowieka. Dlatego ukazują też prawdę o życiodajnej więzi łączącej ludzką osobę z Bogiem.

Mówi się: „jakie życie, taka śmierć”. Jezus żył zawsze w bliskiej relacji do Ojca. Pierwsze słowa Jezusa, zanotowane przez św. Łukasza, to słowa dwunastolatka wypowiedziane do rodziców szukających Go w Jerozolimie: „Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca”. I później wiele razy Jezus zwraca się do Boga: Ojcze! Nauczył nas modlitwy, która zaczyna się od tego słowa. W Ogrójcu modlił się: „Ojcze, nie moja wola, lecz Twoja wola niech się spełni”. Z wezwaniem Ojca umiera.

Śmierć jest końcem ziemskiego życia. Aby rozjaśnić jej mroczną tajemnicę, trzeba wrócić do początku ludzkiego życia, zapytać, skąd ono pochodzi. Wiara mówi, że życie ludzkie jest z Boga. I to o wiele bardziej i na o wiele głębszym poziomie niż życie innych stworzeń. Księga Rodzaju w poetycki sposób opowiada o Bogu, który własnoręcznie lepi człowieka z prochu ziemi, który osobiście tchnie w jego nozdrza tchnienie życia. Doświadczony cierpieniem Hiob skarży się Bogu: „Twe ręce ukształtowały mnie, uczyniły: opuszczonego dokoła chcesz zniszczyć? Wspomnij, żeś ulepił mnie z gliny: i chcesz obrócić mnie w proch?” (Hi 10,8–9). „Panie, Tyś naszym Ojcem. Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. Dziełem rąk Twoich jesteśmy my wszyscy” – przypomina prorok Izajasza (Iz 64,7).

Początek i kres ludzkiego życia związany jest z dotykiem tych samych dłoni. Kochających, czułych, delikatnych. Człowiek wychodzi z Bożych rąk i do Tych rąk wraca. Nie jesteśmy stąd. Bóg jest naszą ojczyzną. Płyniemy z Niego, przez Niego i do Niego. Nikt z nas nie wziął sobie życia. Otrzymaliśmy je w darze. Ta świadomość pomaga żyć bez pretensji do świata, do ludzi, do siebie, do Boga. Ta świadomość pomaga żyć bez zgorzknienia lub cynizmu w zetknięciu z rozczarowaniem, które nieuchronnie przynosi życie. Ta świadomość pomaga umierać.

Z życia do życia

Mija rok od śmierci Jana Pawła II. W naszej pamięci są wciąż żywe wspomnienia tych trudnych, ale i wielkich dni. Papież swoim umieraniem wygłosił ostatnią katechezę. Tym razem o sztuce umierania, o dobrej śmierci. Umierał otoczony modlitwą, współczuciem, ciepłą obecnością tak wielu ludzi. Prosił: „Pozwólcie mi odejść do domu Ojca”.

Jedno z ostatnich zdjęć Papieża powstało w Wielki Piątek. Papieski fotograf Arturo Mari uznał je za najważniejsze w całym pontyfikacie. Papież w drżących dłoniach trzyma krzyż, jakby przytula się do niego. Idzie świadomie naprzeciw Tajemnicy. Jakby chciał powiedzieć nam po raz ostatni: nie lękajcie się! Tym razem w kontekście tego, co najbardziej człowieka przeraża, czyli śmierci. Jakby chciał powiedzieć: każdy umrze, tak jak ja. Zawiedzie medycyna i technika. Nie zawiedzie Chrystus. Jemu zaufajcie, nie lękajcie się!

Do tylu ważnych momentów w życiu się przygotowujemy: do ślubu, do rodzenia dziecka, do egzaminu, do rozmowy w sprawie pracy… A do śmierci? „Kościół zachęca nas do przygotowania się na godzinę naszej śmierci” – czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego. W wieku 79 lat Papież pisał: „Głębokim pokojem napełnia mnie myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie – z życia do życia! Dlatego wypowiadam często – i bez najmniejszego odcienia smutku – modlitwę (…) – w godzinie śmierci wezwij mnie i każ mi przyjść do Siebie”.

Swoją śmiercią Jan Paweł II upomniał się o miejsce należne śmierci w ludzkim życiu, o jej godność. Dziś bowiem albo nie mówi się o niej wcale, albo czyni się z niej widowisko. Rodzina nie jest już miejscem schronienia, które skupia ludzi sobie bliskich przy narodzinach i przy śmierci, w zdrowiu i w chorobie. Choroba i śmierć stają się raczej problemami technicznymi, którymi zajmują się powołane do tego instytucje. Na ekranach kin i telewizorów śmierć stała się z kolei widowiskiem dostarczającym rozrywki. Pokazywana jest coraz bardziej okrutnie. Odebrano jej charakter metafizyczny – nie ma być już tymi drzwiami, przez które wkraczają w nasz świat najistotniejsze pytania: o sens, o wieczność, o to, kim jest człowiek. Modlono się dawniej: „Od nagłej a niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie!”. Dzisiaj ta prośba zmienia się raczej w przeciwieństwo: O śmierć nagłą i niezauważalną prosimy Cię, Panie! Nieuniknionym następstwem odczłowieczenia śmierci jest odczłowieczenie życia. Postawa wobec śmierci decyduje w znacznym stopniu o postawie wobec życia. To ważne, aby umierający człowiek nie był otoczony tylko kroplówkami, ale kochającą obecnością swoich bliskich. Wtedy śmierć jest jak przejście z rąk do rąk. Po tej stronie – kochające dłonie małżonka, córki, syna…, po drugiej – otwarte ramiona Ojca.

W tym roku pożegnaliśmy ks. Jana Twardowskiego. Jeszcze jedno świadectwo śmierci pełnej ufności wobec Ojca w niebie. Zanim zamknął oczy, podyktował swój ostatni wiersz: „Zamiast śmierci / racz z uśmiechem / przyjąć Panie / pod Twe stopy / życie moje / jak różaniec”.

Otwarte drzwi

W ostatnim kazaniu poświęconym słowom Jezusa na krzyżu trzeba podkreślić, że ostatnie słowo nie należy do Ukrzyżowanego, ale do Zmartwychwstałego Chrystusa. Śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa to jakby dwa oblicza tego samego wydarzenia, które nazywamy Paschą Chrystusa. Chrystus sam jest owym pszenicznym ziarnem, które wpadłszy ziemię, musi obumrzeć, aby przynieść obfity plon. „Jego pascha oznacza przejście ku Bogu, całkowite oddanie się Jemu. Bóg przyjmuje ten czyn i odpowiada wskrzeszeniem Chrystusa z martwych. Akt Ojca wskrzeszającego Chrystusa z martwych mocą Ducha Świętego jest Jego odpowiedzią na miłość Syna. Miłość za miłość. Słowo i odpowiedź. Przedziwny dialog naszego odkupienia” (ks. W. Hryniewicz).

To ważne, abyśmy w taki właśnie sposób patrzyli na krzyż. Śmierć Chrystusa była aktem największej miłości, była całkowitym oddaniem Ojcu Jego własnego daru, czyli człowieczeństwa. Ten dar zostaje przyjęty przez Ojca i podarowany na powrót Chrystusowi i nam wszystkim – jako życie odnowione, przemienione, wolne od grzechu i śmierci. To jest właśnie zmartwychwstanie.

Pascha Chrystusa objawiła prawdziwe oblicze Boga. To Bóg nieskończenie miłosierny i miłujący ludzi, mimo ich niewierności. To Bóg, którego oblicze zwraca się nieustannie ku ludzkości, który szuka każdego konkretnego człowieka. To Bóg, który jest miłością, Bóg niewinny, „Bóg ukrzyżowany”.

Pascha Chrystusa zadecydowała też o dziejach świata. To definitywne Boże „tak” powiedziane ziemi i każdemu człowiekowi. Pozornie nic się nie zmieniło. Życie ludzkie toczy się dalej ze swoim trudem, radościami, oczekiwaniami, smutkami, cierpieniem, starzeniem i umieraniem. Dokonało się jednak coś decydującego na poziomie najbardziej podstawowym – przemiana, której pełny sens zobaczymy dopiero w przyszłości. Człowiek został uwolniony od grzechu, złości, kłamstwa, nienawiści, rozpaczy i śmierci. Odkupienie przywróciło blask ludzkiej twarzy. Człowiek może być podobny do swojego Twórcy. Boży obraz może lśnić w ludzkim życiu. Człowiek stał się zdolny do stawania się coraz prawdziwszym człowiekiem, ludzkim i Bożym zarazem.

Krzyż i zmartwychwstanie Chrystusa wprowadziły ludzi w przestrzeń wolności. To wielki dar, który domaga się dobrowolnego przyjęcia ze strony człowieka. „Oto postawiłem jako dar przed tobą drzwi otwarte, których nikt nie może zamknąć” (Ap 3,8). To wymowny symbol nadziei, w którą wprowadzony został człowiek. Zwycięska śmierć Chrystusa rozjaśniona blaskiem Jego zmartwychwstania stała się bramą życia. „Przez swoją śmierć zniweczył śmierć naszą i zmartwychwstając przywrócił nam życie”.

Krzyż – jak otwarte drzwi. Otwarte dla mnie, dla ciebie. Za nimi już tylko niebo.

Modlitwa

Panie! Oddajesz siebie z ufnością Ojcu. Wiesz, że nie idziesz donikąd, ale do domu Ojca. Pomóż mi składać moje życie w czułe dłonie Boga. Zachowaj od poczucia, że cokolwiek mi się należy. Pomóż zrozumieć, że wszystko jest darem. Wlej łaskę wdzięczności.

Obejmuję Twój krzyż, Panie. Przyjmij mnie do swej miłości. Oddaj i mnie w ręce Ojca, teraz i w godzinie śmierci.