A Bóg zdaje się nie słyszeć, rozterek nie bierze pod uwagę, drwi z wątpliwości, milczy, twarz zakrywa, aniołów ucisza.
Co nam pozostaje? Patrzeć biernie? Zaciskać zęby? Milczeć? Nie! Wejść do Namiotu Spotkania, oddać Mu pokłon i błagać jak Mojżesz.
Wśród pustyń hałasu, zabiegania, kolorowych bilbordów i haseł promocyjnych poszukuję oaz ciszy, spokoju i milczenia. By napełnić się Bogiem...
Jakiej wielkości potrzeba, by z godnością w milczeniu znosić zniewagi i poniżenie. Przyjąć cierpienie, ból bez buntu i krzyku.
W moim milczeniu Bóg może mówić kiedy i jak zechce, pomoże mi ono usłyszeć, przyjąć i zrozumieć Jego słowo.
Milczeć to także zatrzymać się, dać sobie – i Bogu – czas. Spojrzeć z dystansu na owoce naszych działań, priorytety, cel.
Już wiem. Tam gdzie Boży gdzie Duch, tam porozumienie. Tam gdzie go nie ma, pozostaje pusta paplanina albo milczenie...
Łatwo jest potraktować adwentowe milczenie jako rodzaj duchowej gimnastyki, takie rekolekcyjne bycie w porządku, żeby nikt nam nie zarzucił, żeśmy się nie przygotowali.
Jak wielki jest jej ból może zrozumieć tylko matka patrząca na śmierć swego dziecka. Są jednak cierpienia, wobec których pozostaje tylko milczenie i łzy.
Eucharystia jest płonącym krzewem, tajemnicą obecności zmartwychwstałego Pana. Milcząca Hostia kryje w sobie głos: „Ja Jestem”. Kto go słyszy, zdejmuje buty, pada na kolana, adoruje.
Zło się panoszy? Spokojnie, to się skończy.