Pytają mnie czasem co w spowiadaniu jest najtrudniejsze. Wyczuwam w pytaniu oczekiwanie na opis sytuacji trudnych...
Wybrałem studia humanistyczne między innymi z lęku przed popularną w czasach realnego socjalizmu pracą przy taśmie. Panicznie bałem się, że mogę stać w miejscu i przez kilka lat wkręcać tę samą śrubkę. Nie przypuszczałem wówczas, że „taśma” jednak mnie dopadnie. W innym sensie i znaczeniu.
Jest wieczór. Piąta godzina spowiadania. Kolejka penitentów przed konfesjonałem. Znak krzyża i po raz kolejny (który to już rzędu?) ta sama formuła. Ostatni raz u spowiedzi byłem – byłam… Potem w miarę podobne grzechy i znów – po raz kolejny (który to już z rzędu?) formuła rozgrzeszenia. „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą….” Przy okazji spojrzenie za kratki. Będzie jeszcze jakieś 40 osób. Panie Boże, żeby tylko ze znużenia nie zasnąć. Zdarzyło się już tak parę razy. Kiedyś dziecko na przebudzenie spowiednika pół godziny czekało, nie mając odwagi puknąć w kratkę. Tym razem pukanie nie było potrzebne. Organista przesterował wzmacniacz, więc o zaśnięciu nie ma mowy. Jedynie gorzej słychać. Czasem trudno zorientować się w wypowiadanej z lękiem materii. Jeszcze trudniej wychwycić to specyficzne drżenie w głosie, świadczące o oczekiwaniu na coś więcej niż krótkie pouczenie i pokuta.
Pytają mnie czasem co w spowiadaniu jest najtrudniejsze. Wyczuwam w pytaniu oczekiwanie na opis sytuacji trudnych, pogmatwanych, wymagających od spowiednika wiedzy, roztropności, delikatności i wyczucia. Odpowiedź z reguły rozczarowuje. Bo najtrudniejsza jest wspomniana wyżej monotonia. Chodzi nie tylko o to, by nie zasnąć. Ale również nie okazać znużenia i zmęczenia. Broń Boże zdenerwować się. A te ciężkie przypadki? Paradoks. To tak, jakby ktoś szedł kilka godzin w mżawce i nagle przestanie siąpić, i zza chmur wyjdzie słońce. Tak – z tą trudną sytuacją Pan Bóg więcej światła daje. Przy okazji też trochę motywacji, by dalej walczyć ze znużeniem, zmęczeniem, sennością… Kto tam wie z czym stoi ten człowiek na końcu kolejki. Pamiętam jednego takiego. Odetchnąłem z ulgą, że już ostatni. Ale tylko na chwilę. Zaczął od wyznania, że ustawił się w tej kolejce, bo szło wolniej, aniżeli przy innych konfesjonałach. Już wiedziałem, że szybko to on nie skończy.
Czasem, zanim wejdę do konfesjonału, lubię się z oczekującymi trochę podroczyć. Jak wczoraj. Siedziało na ławeczce kilku gimnazjalistów. Łobuzem wam z oczu patrzy. Nastawić się, że za pokutę będzie dwadzieścia okrążeń kościoła na kolanach. Jeden sprytnie odbił piłeczkę. Za mało, proszę księdza. Moje grzechy kwalifikują się na dwadzieścia pięć. Gdy się wyspowiadał zaproponowałem, żeby te dwadzieścia pięć okrążeń na dwa dobre uczynki zamienić. Śmiech. I dobrze. Tak ma być. Pojednanie z Bogiem i bliźnimi to radość. Nie tylko w sercu. Na twarzy też. Leciał od konfesjonału jakby mu ktoś skrzydeł dodał.
Wróciłem do domu i usiadłem przy komputerze. Czytam różne teksty i zastanawiam się o co zahaczyć, jakiej myśli uczepić się, by wyszedł ciekawy komentarz. Tymczasem wzrok błędnie krąży po ekranie, a w uszach cały czas brzmią słowa: Ostatni raz u spowiedzi byłem na Boże Narodzenie. Pokutę nakazaną odprawiłem… Mija jedna godzina, druga, oczy się kleją, ciągle to samo. Aż przyszedł moment jak z tym ciężkim przypadkiem. Przebudziłem się, a na ekranie pojawiły się dwa pierwsze słowa. Wyznania spowiednika. Przepraszam, jeśli kogoś nimi roczarowałem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |