Poświęciliśmy czas, przeczytaliśmy masę książek, ćwiczyliśmy różne postawy i oddech, zaliczyliśmy kilkanaście rekolekcji o życiu duchowym, śledzimy znanych rekolekcjonistów, byliśmy na spotkaniach wszystkich możliwych grup modlitewnych, „obwąchaliśmy” wielu znanych i cenionych spowiedników, i… nic. Pan Bóg dalej nie daje się chwycić za nogi. Nic nie czujemy.
W jednej ze swoich książek Tomasz Merton przytacza dialog między opatem trapistów z Getsemani i kandydatem na mnicha:
Po roku kandydat wraca
Kandydat nie daje za wygraną. Po kolejnym roku znów wrócił.
Ta historia ma w sobie coś z zalecanego przez świętego Benedykta poddawania kandydata próbie, badania intencji. Ale też ma w sobie coś więcej. Oddaje nastawienie, oczekiwania, pragnienia, jakie często żywią współcześni. Nie tylko kandydaci na mnichów. Także chcący rozwinąć i pogłębić swoje życie duchowe. Cóż takiego niebezpiecznego jest w owym nastawieniu?
Po chwili namysłu łatwo zauważyć, że w centrum zainteresowania kandydata, prawdopodobnie człowieka młodego, na początku drogi było JA. Opat, człowiek doświadczony, musiał to nastawienie zauważyć bez stawiania dodatkowych pytań. Chcę się rozwinąć, stać doskonalszym, bardziej wrażliwym, świętym, być może znaleźć sposób na realizację samego siebie, odkryć moje prawdziwe JA. Odosobniony przypadek?
Raczej jeden z wielu. Klasycznym przykładem egocentrycznych oczekiwań w życiu duchowym jest użalanie się nad sobą w sytuacjach, gdy „nie czujemy Boga”. Poświęciliśmy czas, przeczytaliśmy masę książek, ćwiczyliśmy różne postawy i oddech, zaliczyliśmy kilkanaście rekolekcji o życiu duchowym, śledzimy znanych rekolekcjonistów, byliśmy na spotkaniach wszystkich możliwych grup modlitewnych, „obwąchaliśmy” wielu znanych i cenionych spowiedników, i… nic. Pan Bóg dalej nie daje się chwycić za nogi. Nic nie czujemy.
Oczywiście te oczekiwania nie wzięły się znikąd. Wspomniany na początku Tomasz Merton cytuje w książce o takim samym tytule jak niniejszy tekst, świętego Bernarda z Clairvaux. Ten życie kontemplacyjne mnichów opisuje za pomocą trzech pojęć: liturgia (we wspólnocie), psalmodia (we wspólnocie), lectio divina (także we wspólnocie). Jeśli dodamy świętego Benedykta, pozwalającego mnichowi modlić się prywatnie tak długo, na ile zezwoli opat, cała nasza wizja kontemplacji i duchowych wyżyn wywraca się do góry nogami. Gdzie miejsce na godziny, spędzone w samotności przed Bogiem. Gdzie wizje, uniesienia, mistyczne doświadczenia, a jeśli nie – przynajmniej czucie Jego obecności?
Warto ten wywód przerwać na moment i zastanowić się dlaczego w ciągu ostatnich stuleci zmieniły się oczekiwania, jakie przeciętny chrześcijanin, spragniony przyjaźni z Bogiem, wiąże z życiem modlitwy. Jakie zostały uruchomione procesy, skutkiem których dziś mało kto wiąże kontemplację z liturgią, doświadczenie Boga z sakramentami, wspólnotę z Bogiem z modlitwą chórową, rozeznanie z lectio divina.
Schyłek średniowiecza naznaczyły dwa nurty. Jeden związany był z wypracowaną teologią stanów doskonałości. Najwyżej stali mnisi, niżej biskupi i duchowieństwo diecezjalne, na samym dole żyjący w świecie świeccy. Tych stopniowo odsuwano. Z otaczających ołtarz („circumstantes” w Kanonie Rzymskim), stali się obserwatorami. Oddzielonymi balustradą i coraz częściej, z racji ich niedoskonałości i niegodności, pozbawianymi nie tylko należnych im w zgromadzeniu liturgicznym funkcji, ale i częstej Komunii świętej. Mszy się słuchało. Z czasem, by obecność na niej zaliczyć, wystarczyło wejść do świątyni na „ostatni dzwonek”, czyli na dźwięk sygnaturki, oznajmiającej, że w środku śpiewają „Święty” i za chwile będzie przeistoczenie.
Jednak życie nie znosi pustki. Braki zaczęły wypełniać prywatne objawienia, pisma mistyków (Tomasz a’Kempis, Obłok niewiedzy, św. Katarzyna Sieneńska, bł. Henryk Suzo, Mistrz Eckhart…) i nabożeństwa ludowe. Dziś śmiało możemy pokusić się o tezę, że o ile duchowość pierwszego tysiąclecia kształtowały liturgia i katechezy mistagogiczne, to duchowość drugiego tysiąclecia ukształtowały pisma mistyków i objawienia prywatne. Stąd już tylko krok do traktowania mistyki, życia duchowego, kontemplacji, jako czegoś bardzo osobistego, przeżywanego w samotności, w dodatku kapitalnie wpisującego się we współczesne trendy szukania samego siebie czy samorealizacji. Jeśli do tego dołączymy brak wypracowanej i spopularyzowanej duchowości liturgicznej (na co bardzo mocno kładzie nacisk Benedykt XVI), sytuacja, w której nacisk kładzie się na indywidualne „czucie Boga”, a nie na rzeczywistą, obiektywną Obecność w sakramencie ołtarza i w zgromadzonej wspólnocie, przestaje dziwić.
Na tę ostatnią bardzo mocno kładli nacisk prekursorzy odnowy liturgicznej w Kościele. Ś.p. profesor Stefan Świeżawski, pytany o zaangażowanie w przedwojennym Odrodzeniu i płynące zeń korzyści, wspominał ojca Jacka Woronieckiego OP. Nauczył nas – pisał profesor – odróżniania tego, co w życiu duchowym jest subiektywne, od rzeczywistości obiektywnej. A tą jest Msza święta, sakramenty Kościoła. Tu, bez względu na samopoczucie, indywidualne doznania, stan świadomości, w sposób prawdziwy i rzeczywisty jest i działa Pan Bóg.
Czytając profesora stają przed oczami dialogi starożytnych mnichów. Na pytanie co jest lepsze: praca czy widzenie, odpowiedź była zawsze tak samo jednoznaczna. Praca. Bo widzenie często pochodzi od szatana, praca zaś zawsze pochodzi od Boga. Co wcale nie musiało oznaczać oderwanego od Boga aktywizmu. Mnisi byli mistrzami jeśli chodzi o pracę w Bożej obecności, ale też byli bardzo nieufni w kwestii objawień prywatnych.
Wróćmy do kandydata na mnicha w opactwie Getsemami. Szukam Boga. Odpowiadając na jego pragnienie klasztor zaproponuje mu liturgię, psalmodię, lectio divina. Te wypełnią każdego dnia siedem godzin życia mnicha. Kolejne siedem zajmie praca, na koniec zostanie siedem godzin snu. Trzy pozostałe przeznaczone będą na rekreację i przejścia między zajęciami. W liturgii, psalmodii i lectio divina mnich odnajdzie Boga. Zasmakuje radości Niebieskiego Jeruzalem.
Uciekających w samotne doświadczenia, wybierających zamiast Mszy świętej łono natury, próbujących różnych „technik”, bo tam „czują Boga”, wokół nas coraz więcej. Słuchając ich trudno nie podzielać wątpliwości starożytnych mnichów. Jaką masz pewność, pytamy, że „diabeł nie robi cię w konia”, grając na twoich emocjach, ambicji, wmawiając, że są to szczególne i niepowtarzalne doświadczenia duchowe, tylko po to, by odsunąć od źródła „wody żywej”. Prawdziwej i rzeczywistej Obecności.
A że czasem kościół brzydki, babki zawodzą, śpiewy nie takie, ksiądz coś bez sensu mamrocze… Cóż, jak mawiał stary prałat: kto nie nauczy się modlić we wspólnocie liturgią ziemską, do nieba się nie nadaje. Bo tam nie będzie żadnej modlitwy prywatnej. Tam będzie tylko modlitwa wspólna. Jednym głosem śpiewać będziemy: Godzien jesteś…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |