Dla tych, którzy trwają w zachwycie rozmodlenia po spotkaniu z Panem, zakończenie Eucharystii jest w pewnym sensie brutalne. Uczta skończona. Idź już.
Ciało Chrystusa! Tak, wierzę. Amen. Tylko tyle. A jednak w prostocie tej chwili mieści się bogactwo wielkich dogmatycznych traktatów i opasłe tomy zapisane przez teologów duchowości.
Chrześcijanin, jeśli chce być autentycznym uczniem Jezusa, musi zgodzić się na życie w rozdarciu. Wybrany przez Boga, święty i umiłowany ciągle jest mniej czy bardziej grzesznikiem.
Pokój rodzi się z dystansu. Dystansu, jaki wobec problemów codzienności daje dotknięcie innego świata.
Są ludzie, którzy chcieliby zmieniać świat. Są i tacy, którym wystarczy spokojne życie. Chrześcijanie wiedzą, że ich ojczyzna jest w niebie. Stąd bez żalu, zwłaszcza w obliczu porażek, mogą wybrać to drugie.
To modlitwa siedmiu próśb. Część z nich nie jest jednak tylko prostą prośbą o jakiś dar. Pokazuje, że gramy w drużynie Pana Boga. I Jego zwycięstwo jest tez naszym.
Sprawy Boże można zrozumieć. Wystarczy użyć rozumu albo posłuchać wyjaśnienia, by je ogarnąć. Ale bywa i tak, że lapidarnie rzucone zdanie niesie ze sobą tak wielowątkową i wielopłaszczyznową treść, że mózg „staje w poprzek”. Pozostaje dojść rozumem tam, gdzie można, a resztę zobaczyć dzięki mglistej i zaskakującej intuicji.
Kto nie chciałby być członkiem doborowego towarzystwa? Chrześcijanin jest. Najlepszego.
Jestem wierzący, więc Pan Bóg powinien mi coś za to dać – myśli niejeden mało rozumiejący sprawy duchowe chrześcijanin. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: to my dzień i noc powinniśmy dziękować za wyróżnienie.
Wiara to modlitwa? Wiara to moralne zasady? Niezupełnie. U jej podstaw leżą zbawcze wydarzenia. Te, które już się stały i to, które nastąpi kiedyś.
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...