Kamienie, stada kóz, owiec i wielbłądów. I ta drabina… Bo każde miejsce jest dobre, by zacząć się wspinać.
Panie Jezu, jakże często nie chce mi się iść: do pracy, do domowych obowiązków, do chorych w odwiedziny, do wielu różnych miejsc.
Kiedy Bóg nas prowadzi, jakoś nigdzie nie udaje nam się zagrzać miejsca. Nigdzie rozgościć – zawsze jest coś do zrobienia, coś do wymodlenia...
Przywiązanie do zwyczaju czasem jest jak przepaska na oczach. Zatrzymuje człowieka w jednym miejscu. Pielgrzymowanie zamienia się w stagnację.
W jakiś sposób nawet nasze ograniczenia okazują się nie takie ważne: pustki na koncie, mieszkanie w tym czy innym miejscu, choroba…
Pole i kupiectwo (w innym miejscu jeszcze żona i woły) kontra uczta, z jakiej – tak po ludzku – nie ma żadnego pożytku.
Sakrament nie jest towarem, który można dowolnie kupić, który mi się należy, ale jest misterium spotkania Boga i człowieka. Nie możemy tym szafować bez ograniczeń, co zwykle ma miejsce w Polsce.
Co jeszcze wymyślisz, by trwać w miejscu jak kołek, jak uschłe drzewo figowe, jak latorośl co wyschła, bo cząstki najlepszej sama się pozbawiła?
Kim jest ten, kogo słucham? W jakim miejscu swojego życia jest w tej chwili? A z drugiej strony: kim jestem ja sam, że udzielam rad?
Są w życiu miejsca i role przez nas wybrane. Są również wskazane przez Opatrzność. Zazwyczaj dowiadujemy się o nich dopiero wtedy, gdy ktoś inny zajmie z góry upatrzone przez nas pozycje.
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...