Dwie pułapki (2 Mch 7,1-2.9-14; 2 Tes 2,16-3,5; Łk 20,27-28)
Trudno jest ocenić motywy rozpoczęcia przez saduceuszy dialogu z Jezusem. Jeszcze trudniej rozeznać, na ile Jego argumenty przekonały rozmówców i sprawiły jakąś przemianę w ich wierze i myśleniu. Dlatego lepiej nie bawić się w sędziego. Natomiast warto zwrócić uwagę na dwie pułapki, w jakie może wpaść każdy, kto choć przez chwilę ociera się o rzeczywistość, zwaną wątpliwościami w wierze.
Pierwsza to pytanie ze wstępnym założeniem. Możliwa jest tylko jedna odpowiedź. Ta potwierdzająca moje racje. Tymczasem szukanie prawdy zakłada otwartość. Ta zaś jest gotowością przyjęcia nie tylko tego, co w jakiś sposób uzupełnia i potwierdza moje poznanie Boga i świata. Również tego, co może zburzyć mój dotychczasowy sposób postrzegania Boga i świata. Pytanie ze wstępnym założeniem to zabezpieczenie się przed ewentualnym trzęsieniem ziemi.
Druga to pokusa przykładania miary naszego czasu i naszej przestrzeni do rzeczywistości spoza naszego czasu i naszej przestrzeni. Ta pokusa dotyczy zarówno patrzenia w przeszłość jak i w przyszłość. Tymczasem patrząc w tę przestrzeń wykraczającą poza naszą, skazani jesteśmy na bezradność. Nie da się jej „przymierzyć” do naszego czasu. Pozostaje tylko uwierzyć, że Ten, który powiedział, że „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych”, mówił prawdę. Albo odrzucić Jego autorytet.
Uważajcie na siebie (Mdr 1,1-7; Łk 17,1-6)
Uniknąć zgorszenia nie sposób. Z dwóch co najmniej powodów. Raz, że jesteśmy świętym Kościołem grzesznych ludzi. Dwa, że media żyją z epatowania złem i sensacją. Z góry więc można założyć, że przynajmniej raz w tygodniu zostanę nakarmiony informacją o potencjalnym kandydacie do zawieszenia mu na szyi kamienia młyńskiego. Co wcale nie znaczy, że moim najważniejszym zadaniem jest poszukiwanie tychże kamieni dla sprawców ewentualnych zgorszeń.
„Uważajcie na siebie.” Bo tak łatwo ulec emocjom, pozwolić, by owładnęło mną oburzenie, zapłonąć świętym pragnieniem oczyszczenia domu Bożego i chwycić za miotłę… Tylko później nie do końca wiadomo kto bardziej winien. Gorszyciel czy ten, kto zionąc do niego nienawiścią i nie dając mu najmniejszej szansy, zmiótł go z powierzchni ziemi.
Chrześcijaninem uważnym nie jest ten, kto potrafi wytropić zło w najciemniejszym zakamarku. Uważny chrześcijanin ma wzrok utkwiony w sercu Jezusa i z kontemplacji tajemnicy Jego miłosierdzia czerpie siłę do przebaczenia więcej niż siedem razy.
Słudzy nieużyteczni Mdr 2,23=3,9; Łk 17,7-10)
Czytając o sługach nieużytecznych wracam myślą do zasłyszanej historii, związanej z kardynałem Wojtyłą. Podobno kiedyś, zjeżdżając z Kasprowego Wierchu, zaczął tracić siły i wyraźnie zwalniać. W pewnym momencie mijała go grupa narciarzy. Jeden z nich, zorientowawszy się, że mija słabnącego kolegę, zatoczył koło, a potem dyskretnie, zachowując stosowny dystans, towarzyszył mu do samych Kuźnic. Tu, w okolicy stacji początkowej kolejki, zniknął w jednej z leśnych dróżek.
Czytając o sługach nieużytecznych wspominam również chwile sprzed kilkunastu miesięcy, gdy leżąc na skale pod Zawratnim Żlebem, sam potrzebowałem pomocy. Zjeżdżając po linie z helikoptera dotarł uśmiechnięty lekarz i sympatyczny ratownik, którzy przetransportowawszy mnie do szpitala, zniknęli w jego zakamarkach, oczekując zapewne na następne wezwanie. Do dziś nie znam ich imion i nazwisk, nie wiedząc komu winny jestem wdzięczność.
Sługa nieużyteczny, wbrew użytemu sformułowaniu, jest bardzo użyteczny. Spośród wielu innych wyróżnia go to, że wykonawszy swoje bardzo ważne zadanie nie czeka na pochwały, ordery czy nagrody. Nie lubi bram triumfalnych i błysku fleszów. Jest jak anioł. Pojawia się w najbardziej odpowiednim momencie i szybko znika, by nie wprawiać w zakłopotanie swoją osobą.
Jak Ci dziękować… (Mdr 6,1-11; Łk 17,11-19)
…żeś mi dał tak wiele, iż jestem w życiu jak ów gość przygodny, co zaproszony został na wesele, niespodziewanie – i nie odszedł głodny. Ten fragment wiersza Juliana Tuwima towarzyszy mi od ponad dwudziestu lat. Wcale nie z powodu dramatycznych okoliczności, z jakimi jest związany. ( Co pan pamięta? – zapytał milicjant. Piosenkę, którą wtedy śpiewałem.) Ważne jest samo pytanie. Za co dziękować? Jak dziękować?
Za co? Wyliczać można długo i pewnie każdy do tej listy coś dopisze. Problem w tym, by znalazło się na niej to, co najważniejsze. Odkryciu Tego najważniejszego towarzyszył Tuwim. Stałem oparty o regał, wygwizdując znaną melodię i przeglądając „Pierwszych świadków”, antologię tekstów wczesnych Ojców Kościoła. W pewnym momencie wzrok padł na słowa, których autora już dziś nie pamiętam. „Dziękujemy Ci za Jezusa.” Zawstydziłem się przed samym sobą. Bo tyle razy uczestniczyłem we Mszy świętej, tyle razy jej przewodniczyłem. I nigdy nie uświadomiłem sobie, że najpierw mam dziękować za Jezusa. Bo wszystko „przez Niego, z Nim i w Nim”.
Jak dziękować? Zasłyszałem to gdzieś na rekolekcjach. Dlaczego we Mszy świętej jest tyle modlitw, a po Komunii świętej, gdzie wydawać by się mogło, że teraz dopiero powinno eksplodować dziękczynienie, jest śpiew, krótka modlitwa i koniec Eucharystii? Prowadzący zawiesił głos, zapadła długa cisza, a następnie zacytował „Apologię” św. Justyna, męczennika. „Pokarm ów nazywa się u nas
Eucharystią (Dziękczynieniem).” Szczytem dziękczynienia jest przyjęcie Komunii świętej. Czy może być coś jeszcze większego i doskonalszego?
Jedziemy na cud (Mdr 7,22-8,1)
Gdy byłem w siódmej klasie moją okolicę obiegła wieść o cudach, jakie miały się dziać w jednej z pobliskich miejscowości. Każdy chciał jechać i zobaczyć. Miałem szczęście. Sąsiad wynajął taksówkę i znalazło się w niej miejsce dla mnie. Atmosfera przed kościołem nie była gęsta od modlitwy, za to była gęsta od domysłów i opowiadań bywalców cudu. Dodatkowo podsycały ją co chwilę błyski latarek, którymi przyjezdni oświetlali wieżę, próbując znaleźć na niej szykującą się do kolejnego objawienia Matkę Bożą. Podobno nie miałem wiary, więc łaska zobaczenia cudu mnie ominęła.
Kilka miesięcy później pojechałem na rekolekcje w Pieniny. Chociaż samo dotarcie z Nowego Targu do Szczawnicy było czymś niezwykłym (nie wiadomo skąd i jak, przed dworcem PKP, pojawił się nie umieszczony w rozkładzie autobus, który omijając przystanek w Krościenku wysadził nas na obrzeżach Szczawnicy), to nic nie zapowiadało, że będzie to kolejny wyjazd na cud. Tym cudem okazał się spotkany kilka dni później kapłan. Z niesamowitą pewnością, a równocześnie bez narzucania czegokolwiek, mówił o potrzebie przejścia od wiary odziedziczonej do wiary rozumianej jako osobisty wybór i roztaczał przed nami wizję nowego człowieka, potrafiącego życie podporządkować światłu Słowa. Jeszcze większym cudem okazała się sprawowana następnego ranka Eucharystia, której szczegóły pamiętam do dziś.
Po pierwszym wyjeździe na cud został we mnie sceptycyzm do wszelkich niezwykłości. Po drugim wewnętrzna pewność, że Bóg dał mi łaskę uczestniczenia w budowaniu Jego królestwa, które choć nie jest widoczne, to jednak w sposób trwały i skuteczny przemienia oblicze ziemi. To jeszcze trzeba dodać, że o pierwszym cudzie dziś już prawie nikt nie pamięta, natomiast drugi na trwałe wpisał się w pejzaż polskiego Kościoła.
Niebezpieczeństwo od wewnątrz (Mdr 13,1-9; Łk 26,27-37)
Dla młodego pokolenia moich parafian przywołanie czasów Lota jest zupełnie nieczytelne. Do ich wyobraźni bardziej przemawia wizja globalnego ocieplenia, zderzenia z olbrzymią kometą czy konflikt nuklearny. Jednak wielki błąd popełnia ten, kto próbuje do tych obrazów się odwoływać. Utrwali tylko przekonanie, że ostateczne zagrożenie dla człowieka przyjdzie z zewnątrz.
Jezus mówi wyraźnie: „jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony”. Nie przypuszczam, by miał na myśli zjawisko podobne do wiosennych przymrozków, skutkujących czasem zmrożeniem jednej połowy drzewa owocowego. Więc jak rozumieć tę zapowiedź?
Odrobinę światła wnosi Katechizm. „Przed przyjściem Chrystusa Kościół ma przejść przez końcową próbę, która zachwieje wiarą wielu wierzących. Prześladowanie, które towarzyszy jego pielgrzymce przez ziemię, odsłoni ‘tajemnicę bezbożności’ pod postacią oszukańczej religii, dającej ludziom pozorne rozwiązanie ich problemów za cenę odstępstwa od prawdy. Największym oszustwem religijnym jest oszustwo Antychrysta, czyli oszustwo pseudomesjanizmu, w którym
człowiek uwielbia samego siebie zamiast Boga i Jego Mesjasza, który przyszedł w ciele” (675). Oto prawdziwe zagrożenie i powód, dla którego „jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony”. Pozostaje otwartym pytanie, jak o tym wewnętrznym zagrożeniu mówić ludziom łatwiej nawiązującym kontakt ze swoją komórką niż ze swoim sercem.
Jezusowa wizja nie jest straszeniem niegrzecznych dzieci ostateczną karą. To wielka promocja nieba dla mających odwagę pozostania na dachu, by stamtąd wyglądać nie Wielkiego Niszczyciela, ale Wielkiego Wybawiciela od nadchodzącego gniewu.
Jaką wiarę znajdzie? (Mdr 18,14-16; 19,6-9; Łk 18,1-8)
Gdy próbujemy odpowiedzieć na pytanie o wiarę przeważnie zaczynamy od porównań. Wychodząc od ziarnka gorczycy, przez przenoszenie gór, dochodzimy do herosów. Stają nam przed oczami wielcy święci i mistycy, filary Kościoła, czy będący dla nas niedoścignionym wzorem zwykli ludzie. W takim kontekście bardzo łatwo dochodzimy do wniosku, że nasza wiara jest słaba, krucha i mizerna. Na ile jest to wniosek uprawniony?
Psychologia mówi o napięciu między „ja” rzeczywistym i „ja” idealnym. To napięcie, przy nadmiernym skoncentrowaniu się na sobie, może człowieka doprowadzić do różnych stanów depresyjnych. Ale równie dobrze może stać się motorem rozwoju wewnętrznego. Wychodząc od „ja” rzeczywistego z każdym dniem przybliżamy się do wybranego wzorca czy ideału. Oczywiście nikt z nas nie stanie się św. Franciszkiem czy Janem Pawłem bis. Panu Bogu nie chodzi o dublowanie. Raczej o to, byśmy wpatrując się w pewne wzorce, korzystając z duchowych doświadczeń innych, sami doszli do wewnętrznej dojrzałości.
Jak to robić na co dzień pokazuje nam wdowa z dzisiejszej Ewangelii. Raz odprawiona od drzwi nie zniechęciła się. Nie straciła wiary w możliwość osiągnięcia celu. My jesteśmy w lepszej sytuacji. Nie pukamy do drzwi, za którymi mieszka nielitościwy sędzia. Pukamy do drzwi domu Miłosiernego Ojca. Najważniejsze jest to, by nie skończyć na jednym stuknięciu.