Przystanek Adwent (Iz 11,1-10; Ps 72; Rz 15,4-9; Łk 3,4.6; Mt 3,1-12)
W adwencie czas mi dziwnie przyspiesza, zaległości wydają się większe, błędy dotkliwsze. I jak to wszystko ogarnąć – przygotować do świąt i duszę, i ciało, dom i domowników...? Zdaje mi się, że za dużo tego wszystkiego, a święta tuż, tuż. „Jeszcze jestem nieprzygotowana, potrzebuję więcej czasu, poczekajcie jeszcze trochę” – nie ma takiej opcji, by wyznać to w Wigilię: sobie samej, ludziom czy Bogu.
Adwent jest dla mnie uczeniem się sztuki rezygnacji. Zburzeniem w wyobraźni wieżowców „co jeszcze powinno się zrobić”. Najtrudniejsze słowa: „zostaw to, oddaj, porzuć”. I tu nie chodzi jedynie o ogromne zakupy piętnowane przez moralistów, ale również o tak zwany wymiar duchowy: kolejne świetne rekolekcje, wysiłek czy ćwiczenie duchowe. Konieczne jest rozeznanie, co jest możliwe i dobre w moim konkretnym przypadku (co nie oznacza usprawiedliwienia lenistwa; lecz zmusza choćby do odrzucenia wyrzutów sumienia, gdy w kolejnej rekolekcyjnej nauce usłyszymy gdzieś w okolicach 20.00: „znajdź dziś czas, by...”). Wszak Janowe „prostowanie ścieżek” jest raczej zatrzymaniem się nad tym, co mamy, a nie szukaniem tego, co jeszcze moglibyśmy zdobyć, wypracować, otrzymać.
Czy bowiem ja, dzisiaj, w drugą niedzielę adwentu, mogę otrzymać zbawienie, choć jeszcze „nie jestem...”, „nie umiem...”, „nie zrobiłam...”, „nie osiągnęłam...”? Tak, bo Bóg przyszedł, nie czekając na moje przygotowanie. Czytamy dzisiaj: „To zaś, co niegdyś zostało napisane, napisane zostało i dla naszego pouczenia, abyśmy dzięki cierpliwości i pociesze, jaką niosą Pisma, podtrzymywali nadzieję”. To jest właśnie adwentowa nadzieja, niepodważalny fakt: On się narodził dla mnie, wkrótce będziemy to świętować w moim domu.
Zadanie duchoweOdejść od przeżywania adwentu w kluczu „jak zrobię/nie zrobię, będę/nie będę – to Pan Jezus urodzi się w moim sercu”. Pomyśleć, które „powinnam jeszcze...” powinnam odrzucić w tym roku.
Przejdźmy do konkretów (Iz 35,1-10; Ps 85; Łk 5,17-26)
Kiedy przez dach spuszczono do stóp Jezusa sparaliżowanego, On powiedział, że odpuszcza mu grzechy. A gdy słuchacze wzdrygnęli się z niedowierzania – dał im dowód swej władzy, mówiąc choremu: „wstań, weź swoje łoże i idź do domu!”. I on wstał. Oto Jezus udowodnił coś, co zdawało się niemożliwe – spełnieniem czegoś, co było równie niemożliwe. To pierwsze (odpuszczenie grzechów) mogło się dokonać jedynie wtedy, jeśli Jezus był tym, za kogo się podawał: Synem Bożym. Tu dotykamy nerwu Ewangelii – tak samo, jak w każdym sakramencie, kiedy klękamy do modlitwy, czy stawiamy krzyż na grobach zmarłych – uznania w Jezusie Boga, wiary, że ma władzę zrobić to, co zapowiedział.
Dzisiejsze pierwsze czytanie jest grą przeciwieństw: pustynia – zakwitnie, osłabli – pokrzepią się, ślepi – zobaczą, głusi – usłyszą, smutek – zmieni się w radość, wzdychanie – w szczęście... Drugi człon zaprzecza pierwszemu; im bardziej ten pierwszy jest rzeczywisty, tym bardziej ten drugi wydaje się niewiarygodny – wszak głuchy nie może słyszeć, ani ślepy zobaczyć. Jednak łatwiej jest uwierzyć w realność tego, niż w Boga ukrytego w znakach Chleba i Wina, który panuje nad całą historią i którego zwycięstwo jest pewne.
W tych starotestamentalnych przeciwieństwach nie chodzi o jakieś magiczne „jutro będzie lepiej”, tak jak wiara w Jezusa nie jest nieokreśloną przepowiednią. Znalezienie źródła na pustyni czy otrzymanie przebaczenia zła: jest jak najbardziej konkretne, życiodajne. I tylko takie ma sens, liczy się dla nas.
Zadanie duchoweZapytać, co we mnie jest największym „nie” wobec Boga, życia, światłości. Podziękować za to, że Boże zwycięstwo oznacza przemianę tego w „tak”.
Cieszy się mną bardziej (Iz 40,1-11; Ps 96; Mt 18,12-14)
Jakie to wszystko czasem nielogiczne! Chcielibyśmy, aby Bóg nami porządnie potrząsnął. chcemy widzialnego nawrócenia, pragniemy satysfakcji, płynącej z dotrzymania obietnicy, wytrwania w umartwieniu... Jednym słowem: chcemy odkryć w sobie siłę (która podobno drzemie w każdym). A tu w adwencie słyszymy nawoływanie: „Pocieszcie, pocieszcie mój lud!”. Stawia się nam przed oczy obraz zagubionej owcy przygarniętej przez pasterza, jagniąt przytulanych do piersi... Chcielibyśmy być silni, a mówi się do nas tak, jakbyśmy byli nieporadni i słabi.
Pozwolić na Bożą czułość wobec siebie – czy to nie odciągnie nas od zdecydowanego działania, nie spowolni wysiłków, nie zamknie w milusim kokonie? Czy nie lepiej na dłuższą metę uznać niektóre adwentowe czytania za odległą od rzeczywistości metaforę? Udzielenie twierdzącej odpowiedzi na powyższe dwa pytania – to błąd. Przyznajmy jednak, że i w nas tkwi gdzieś ten kult duchowej siły, zazdrościmy siłaczom, albo po cichu sami uważamy się za takich. Bo przyjąć pociechę Boga – to znać własną słabość (a to nie to samo, co nie przebiegła skromność ani ugrzeczniona pokora).
Zobaczyć światło Bożego Narodzenia da się niekiedy tylko we własnej ciemności.
Zadanie duchowePowiedzieć komuś lub zrobić dla kogoś coś miłego – to, co sama chętnie bym usłyszała, czego doświadczyła.
Biegnę, biegnę… (Iz 40,25-31; Ps 103; Mt 11,28-30)
Moja ulubiona scena z filmowego „Władcy pierścieni”: karzeł, elf i człowiek biegną razem przez wzgórza i rozległe płaskowyże. Dzień nastaje po nocy, a oni niestrudzenie podążają na ratunek dwóm hobbitom porwanym przez orków. Ten bieg, rozpiętość krajobrazu, muzyka w tle – przypominają mi się teraz, na słowa czytań: „Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą”. Tamtych trzech porwała do biegu i zapewniła siły przyjaźń i wierność złożonej obietnicy, wierzących ma podtrzymać Boża łaska – potęga Jego miłości.
Tamta scena wydała mi się prawdziwa jedynie w filmowej logice, logice swego rodzaju baśni, gdzie istnieją wartości, dla których warto się trudzić, które dają drugi oddech. Tutaj, gdzie ja żyję – owszem, takie wartości może i istnieją, ale gdzie się podziali trudzący się? Tak, wiem, na pewno istnieją tacy wierzący, dla których cytowane słowa Pisma spełniły się w sposób namacalny, widoczny. Pewnie zresztą sama znam takich – którzy w imię miłości i dzięki miłości do kogoś lub czegoś pokonali właściwe ludziom ograniczenia – choć może nie wiem, że to akurat ten czy ta (tacy zwykle się nie chwalą).
W czym więc problem? Może w tym, iż – skoro Bóg w tak dobitny obiecuje pokrzepienie – czemu spotyka nas coś przeciwnego? Czemu najczęściej towarzyszy nam doświadczenie, że ludzkie plany sypią się w proch – przez zmęczenie, prozaiczne trudności czy brak współpracy ze strony innych? Tak, tak, nie umiem policzyć, ile razy tzw. ciężar dnia przygniatał mnie do ziemi. A jednak, choć mam już swoje xx lat, ciągle żyję. Czy to nie najlepszy dowód, że łaska Boga jest ze mną?
Zadanie duchowePomyślę, co – lub kto – jest – lub mógłby być – dla mnie tak ważny, by dla niego pokonać zmęczenie, odrzucić strach, przeżyć cierpienie. I zrobię to, choćby w drobiazgu.
Przyszedł czas na zmiany! (Iz 41,13-20; Ps 145; Iz 45,8; Mt 11,11-15 (z dnia) lub 2 Kor 10,17-11,2; Ps 148; Mt 25,1-13)
Nasze życie chrześcijańskie, stawanie przed Bogiem w prawdzie, służba ludziom, zapominanie o sobie – wszystko to jest niełatwe, już na wstępie zakłada wysiłek, nawet jeśli miałby on polegać na współpracy z łaską. Jednak to właśnie my, chrześcijanie, mamy być zaczynem, który zakwasi całe ciasto. Kościół jest solą ziemi. Lub – jak w dzisiejszym czytaniu – ma być jak młockarskie sanie: „nowe, o podwójnym rzędzie zębów: ty zmłócisz i wykruszysz góry, zmienisz pagórki w drobną sieczkę; ty je przewiejesz, a wicher je porwie i trąba powietrzna rozmiecie”.
Nasza, moja misja w świecie – jej spełnienie – wydaje mi się jednak niewiarygodne (przebaczcie wszyscy pełni misjonarskich zapędów, skuteczni głosiciele Ewangelii!). Trochę ze względu na to, jaki jest świat (być może specjalistą nie jestem, ale wiele z tego, co o nim wiem, napełnia mnie przerażeniem i smutkiem). Trochę ze względu na to, czego zdążyłam się dowiedzieć o sobie samej (i, szczerze: tego, co czasem prywatnie myślę o niektórych powołanych do ewangelizacji z urzędu, tj. chrztu). Marnie to widzę! My niby mielibyśmy przewrócić świat do góry nogami? Z moim aktywnym udziałem miała by się dokonać przemiana świata?!
A jednak Bóg jest w końcu Panem rzeczy niemożliwych: „Każę wytrysnąć strumieniom na nagich wzgórzach i źródłom wód pośrodku nizin. Zamienię pustynię na pojezierze, a wyschniętą ziemię na wodotryski. Na pustyni zasadzę cedry, akacje, mirty i oliwki; rozkrzewię na pustkowiu cyprysy, wiązy i bukszpan obok siebie”.
Zadanie duchoweOdmówię sobie drobnej przyjemności w intencji misji i misjonarzy. Ostatecznie: mogę też się pomodlić (tj. jeżeli żadne przyjemności w moim przypadku nie wchodzą w grę:).
Ja nie mam co na siebie włożyć (Iz 48,17-19; Ps 1; Mt 11,16-19 (z dnia) lub 1 Kor 2,1-10a; Ps 37; Łk 9,23; Łk 14,25-33)
Wszyscy doświadczamy tego czasem: wrażenia, że nic nam się nie podoba, że wszystko jest nie takie, jak trzeba. I w pracy, i w domu, wśród znajomych i bliskich... I nawet pogoda, jak na złość, jakaś byle jaka – za ciepło albo za zimno, za sucho lub za wilgotno. Czasami trudno nam dogodzić, sami nie wiemy, czego chcemy – zjeść ciastko a może schabowego, obejrzeć komedię czy kryminał, poczytać czy iść się przejść. Wiemy tylko, że nic nas nie zadowoli...Taki stan mija – wcześniej czy później – i sam w sobie nie jest zbyt groźny. Niedobrze jednak, jeśli taki stan znudzenia, jakiegoś przesytu, przenosi się na nasze życie duchowe. Wtedy chcemy tylko jakiegoś bliżej nieokreślonego „powinno być inaczej”; krzywimy się jednocześnie na proboszcza, organistę, ba! nawet kwiatki przed ołtarzem; modlitwa wydaje się nam za długa/za krótka zbyt uczuciowa/przeintelektualizowana; a jakikolwiek kontakt z chrześcijaństwem sprawia, że wszędzie zaczyna nas swędzieć i uwierać – tak jak ludziom sprzed dwóch tysięcy lat nie pasował ani Jan Chrzciciel, ani Jezus.
Pytanie jednak brzmi, kto do kogo ma się dostosować – Bóg do nas czy my do Boga? Czy niesłusznie słyszymy dziś wyrzut: „O gdybyś zważał na me przykazania, stałby się twój pokój jak rzeka, a sprawiedliwość twoja jak morskie fale”? Właśnie: „gdybyś...”.
Zadanie duchoweSpełnić jakąś praktykę religijną, której istnienie obiło nam się o uszy: odmówić akt strzelisty, spełnić uczynek miłosierny co do ciała lub co do duszy, poświecić czas na lekturę duchową...
Siłacze (Syr 48,1-4.9-11; Ps 80; Łk 3,4.6; Mt 17,10-13)
Ciężki jest los proroków, którzy patrzą dalej niż my, widzą głębiej, dostrzegają jaśniej. Trudny jest los ludzi gorliwych, Bożych gwałtowników, zdobywających dla nas Królestwo. Los Jana Chrzciciela nie jest tu niczym nadzwyczajnym – nawracał, stał się niewygodny, został zamordowany. Nam może wydawać się godny szacunku i uznania, ale myśmy nigdy nie stali nad Jordanem, słuchając, jak nazywa po imieniu nasze najgorsze grzechy.
Nie wiem, co jest trudniejsze: przyjąć od Boga misję proroka czy samemu przyjmować prorockie pouczenie. W jakiś sposób każdy z nas uczestniczy w obu tych rzeczywistościach. Mocą chrztu jesteśmy prorokami na wzór Chrystusa i to do nas ciągle na nowo posyłani są Boży ludzie. To my mamy dostrzegać więcej w strumieniu Bożego światła, wskazywać innym na Boga, rozeznawać Jego wolę. Lecz tej samej odwagi potrzeba nam i wtedy, kiedy postawa innych ma nas wezwać do nawrócenia. Tej samej mocy potrzeba nam wtedy, gdy czyjś osąd dotyka naszej głębi i coś nas w nazywa.
Zadanie duchowePomyśleć, czego dobrego mogę nauczyć się od tych, którym zazdroszczę lub których podziwiam.