Zwyczajem św. Jana Bosco było wieczorne "słówko". 22 grudnia 1867 roku podczas takiego słówka opowiedział jeden ze swoich najciekawszych snów. Oto jego fragmenty.
W jednej chwili zdawało mi się, że znalazłem się na małym pagórku na skraju niezmiernej równiny, której krańców oko nie mogło dosięgnąć. Wzrok gubił się w nieograniczonej przestrzeni. Była ona idealnie błękitna, jak morze gładkie i spokojne, lecz to, co widziałem, nie było wodą. Wyglądało raczej, jak jasny, przejrzysty kryształ. Pod nogami, za mną i po obu stronach rozciągał się widok przypominający ukształtowaniem wybrzeże oceanu.
Szerokie, gigantyczne aleje dzieliły tę równinę na szereg obszernych ogrodów niewypowiedzianej piękności, złożonych z gajów, łąk i klombów kwiatowych o różnych kształtach i barwach. Żadna z naszych roślin, pomimo pewnego podobieństwa, nie daje wyobrażenia o tamtych roślinach. Trawy, kwiaty, drzewa, owoce były czarujące i o wyglądzie niespotykanym. Liście były ze złota, pnie i konary z diamentów, a reszta harmonizowała z tym blaskiem. Poszczególnych odmian nie podobna byłoby zliczyć, a każda odmiana i każda nawet roślinka promieniowała własnym, odrębnym światłem. (...)
Ujrzałem wówczas w ogrodach tłumy ludzi, którzy się tam zabawiali wesoło i swobodnie. Jedni grali, inni śpiewali. Każdy głos, każdy dźwięk był tak bogaty, że zdawało się, jak by w nim dźwięczało tysiąc różnych instrumentów. Słyszało się równocześnie różne melodie o niezwykłej rozpiętości tonów, od najniższego do najwyższego, jakie tylko można sobie wyobrazić, a wszystkie w najdoskonalszej harmonii. Ach, aby to opisać, nie wystarczą najlepsze ludzkie porównania. (…)
Gdym jeszcze słuchał, jak w ekstazie, tej niebiańskiej melodii, nagle ukazała się niezmierna liczba chłopców. Wielu z nich znałem, byli w Oratorium i w innych naszych zakładach, ale większość była mi całkiem nieznana. Ten tłum nieprzeliczony szedł ku mnie. Na czele kroczył Dominik Savio, tuż za nim postępowali: ks. Alasonatti, ks. Chiala, ks. Giulitto i wielu, wielu innych kleryków i księży, a każdy z nich wiódł orszak chłopców.
Zapytałem sam siebie: — Czy to sen, czy jawa... — I klasnąłem w dłonie i biłem się w piersi, aby się upewnić, że prawdą, a nie złudzeniem jest to, co widzę.
Cała ta rzesza młodzieży zbliżyła się do mnie i zatrzymała w odległości ośmiu do dziesięciu kroków. W tym momencie zabłysło ogromnie silne światło, muzyka ucichła i zaległo głębokie milczenie. Z oczu wszystkich chłopców promieniowała niezmierna radość, a na ich twarzach widniał spokój doskonałego szczęścia. Spoglądali na mnie ze słodkim uśmiechem na ustach i zdawało się, jak by chcieli przemówić, ale milczeli.
Sam tylko Dominik posunął się jeszcze kilka kroków i stanął tak blisko, że gdybym wyciągnął rękę, dotknąłbym go na pewno. Milczał i przyglądał mi się również z uśmiechem. Jakże był piękny! Jego szaty były jedyne w swoim rodzaju. Snieżyście biała, jaśniejąca tunika, usiana diamentami i przetykana złotem spływała mu do stóp. Biodra otaczał mu szeroki, czerwony pas, gęsto wysadzany drogimi kamieniami. Lśniąc jeden przy drugim, tworzyły one wzór o tak cudnej grze barw, że na ich widok serce omdlewało z zachwytu. Z szyi spływał mu na pierś łańcuch ze sztucznych kwiatów, ich diamentowe płatki osadzone były na złotych szypułkach. Kwiaty te jaśniały nadziemskim blaskiem, silniejszym od blasku słońca, które właśnie teraz królowało w całej świetności na porannym niebie i oblewało promieniami tę twarz białą i rumianą, nadając jej piękność nieopisaną. Naszyjnik z kwiatów świecił tak silnie, że nie można było rozróżnić ich odmian. Na głowie Dominik Savio miał wieniec z róż. Włosy spływały mu falą na ramiona i nadawały mu wygląd tak piękny, tak miły, tak pociągający, że wydawał się... wydawał się... aniołem.
Wszyscy jego towarzysze również promienieli światłością. Szaty ich były różne, lecz zawsze wspaniałe; u jednych bardziej, u innych mniej kosztowne i bogate, o najrozmaitszych stylach i krojach, o najróżniejszych dominujących barwach. A ta odmienność stroju miała swoje znaczenie, zakryte przed oczyma niewtajemniczonych. Lecz wszyscy mieli biodra przepasane takim samym czerwonym pasem. Oszołomiony, przejęty aż do lęku pełnego czci, nie śmiałem ruszyć się z miejsca. Oni również przyglądali mi się w milczeniu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |