Każdy chciał tego, co lękiem napełniało innych; każdy prosił o własne dobro nie pytając, czy nie zrobi szkody bliźniemu...
- Trzeba znaleźć w Egipcie człowieka, którego modły dosięgają tronu Najwyższego. A gdy on szczerze pomodli się na intencję faraona, władca odzyska zdrowie i będzie żył długie lata.
Usłyszawszy te słowa, pan spojrzał na gromadę otaczających go kapłanów i rzekł:
- Widzę tu tylu mężów świętych, że gdy który zechce pomyśleć o mnie, będę zdrów...
I uśmiechnął się nieznacznie.
- Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi - wtrącił cudotwórczy Beroes - więc dusze nasze nie zawsze mogą wznieść się do podnóżka Przedwiecznego. Dam jednak waszej świątobliwości nieomylny sposób odkrycia człowieka, który modli się najszczerzej i najskuteczniej.
- Owszem, odkryj mi go, ażeby został moim przyjacielem w ostatniej godzinie życia.
Po przychylnej odpowiedzi pana Chaldejczyk zażądał komnaty mającej tylko jedne drzwi i przez nikogo nie zamieszkiwanej. I tego samego dnia, na godzinę przed zachodem słońca, kazał przenieść tam jego świątobliwość.
W oznaczonej porze czterech najwyższych kapłanów ubrało faraona w nową, lnianą szatę, odmówiło nad nim wielką modlitwę, która stanowczo odpędzała złe moce, i usadowiwszy go w prostą lektykę z cedrowego drzewa zaniosło pana do owej pustej komnaty, gdzie znajdował się tylko mały stolik.
Był tam już Beroes i zwrócony do wschodu modlił się.
Kiedy kapłani wyszli, Chaldejczyk zamknął ciężkie drzwi izby, włożył na ramiona purpurową szarfę, a na stoliku przed faraonem postawił szklaną kulę czarnej barwy. W lewą rękę wziął ostry sztylet z babilońskiej stali, w prawą - laskę pokrytą tajemniczymi znakami i tąż laską dookoła siebie i faraona zakreślił w powietrzu krąg. Potem zwracając się kolejno ku czterem okolicom świata szeptał:
- Amorul, Taneha, Latisten, Rabur, Adonay... Miej litość nade mną i oczyść mnie, Ojcze niebieski, łaskawy i miłosierny... Zlej na niegodnego sługę swoje święte błogosławieństwo i wyciągnij wszechmocne ramię na duchy uparte i buntownicze, ażebym mógł rozważać w spokoju twoje święte dzieła...
Przerwał i zwrócił się do faraona:
- Mer-amen-Ramzesie, arcykapłanie Amona, czy w tej czarnej kuli dostrzegasz iskrę?...
- Widzę białą iskrę, która zdaje się poruszać jak pszczoła nad kwiatem...
Mer-amen-Ramzesie, patrz w tę iskrę i nie odrywaj od niej oczu... Nie spoglądaj ani na prawo, ani na lewo, ani na nic, cokolwiek wychylałoby się z boków...
I znowu szepnął:
Baralanensis, Baldachiensis, przez potężnych książąt Genio, Lachiadae, ministrów piekielnego państwa, wywołuję was i wzywam mocą najwyższego Majestatu, którą jestem obdarzony, zaklinam was i rozkazuję...
W tym miejscu faraon wstrząsnął się ze wstrętem.
- Mer-amen-Ramzesie, co widzisz? - zapytał Chaldejczyk.
- Spoza kuli wychyla się jakaś okropna głowa... Rude włosy jeżą się... twarz zielonkowatej barwy... źrenice wywrócone na dół, że tylko białka oczu widać... Usta szeroko otwarte, jakby chciały krzyczeć...
- To trwoga - rzekł Beroes i zwrócił ponad kulę ostrze sztyletu.
Nagle faraon aż zgiął się ku ziemi.
- Dosyć!... - zawołał - dlaczego mnie tak męczysz?... Strudzone ciało chce spocząć, dusza ulecieć w krainę wiecznego światła... A wy nie tylko nie pozwalacie mi umrzeć... ale jeszcze wymyślacie nowe udręczenia... Ach!... nie chcę...
- Co widzisz?...
- Od sufitu co chwilę spuszczają się niby dwie nogi pajęcze, straszliwe... Grube jak palmy, kosmate, zakończone hakami... Czuję, że nad moją głową unosi się potwornej wielkości pająk i osnuwa mnie siecią z lin okrętowych...
Beroes zwrócił sztylet w górę.
- Mer-amen-Ramzesie - rzekł znowu - ciągle patrz w iskrę i nie oglądaj się na boki...
Oto znak, który podnoszę w waszej obecności... - szeptał. - Otom jest potężnie uzbrojony w pomoc boską, przewidujący i nieustraszony, który wywołuję was przez zaklęcia... Aye, Saraye, Aye, Saraye, Aye, Saraye... przez imię wszechmocnego i wiecznie żyjącego Boga...
W tej chwili na twarzy faraona ukazał się spokojny uśmiech.
- Zdaje mi się rzekł pan że widzę Egipt... Cały Egipt... Tak, to jest Nil... pustynia... Tu Memfis, tam Teby...
Istotnie widział Egipt, cały Egipt, ale nie większy od alei, która ciągnęła się przez ogród jego pałacu. Dziwny obraz miał jednak tę własność, że gdy faraon skierował na jaki punkt baczniejszą uwagę, punkt ten rozrastał się w okolicę prawie naturalnej wielkości.
Słońce już zachodziło oblewając ziemię złotawopurpurowym światłem. Dzienne ptaki zasiadały do snu, nocne - budziły się w kryjówkach. W pustyni ziewały hieny i szakale, a drzemiący lew przeciągał potężne cielsko gotując się do pościgów za łupem.
Nilowy rybak śpiesznie wywłóczył sieci, wielkie statki transportowe przybijały do brzegów. Znużony rolnik odejmował od żurawia kubeł, którym przez cały dzień czerpał wodę; inny powoli wracał z pługiem do swej lepianki. W miastach zapalano światła, w świątyniach kapłani zbierali się na nabożeństwo wieczorne. Na gościńcach opadał kurz i milknęły skrzypiące koła wozów. Ze szczytu pylonów odezwały się jękliwe głosy wzywające naród do modlitwy.
W chwilę później faraon spostrzegł ze zdziwieniem niby stado srebrzystych ptaków unoszących się nad ziemią. Wylatywały one ze świątyń, pałaców, ulic, fabryk, statków nilowych, chat wieśniaczych, nawet z kopalń. Z początku każdy z nich pędził w górę jak strzała, lecz wnet spotykał pod niebem innego srebrnopiórego ptaka, który zabiegał mu drogę, uderzał go z całej siły i -obaj martwi upadali na ziemię.
Były to niezgodne modlitwy ludzkie, które nawzajem przeszkadzały sobie wzbić się do tronu Przedwiecznego...
Faraon wytężył słuch... Z początku dolatywał go tylko szelest skrzydeł; niebawem jednak mógł odróżnić wyrazy.
I oto słyszał chorego, który modlił się o powrót do zdrowia, ale jednocześnie lekarza, który błagał, ażeby jego pacjent chorował jak najdłużej. Gospodarz prosił Amona o czuwanie nad jego śpichrzem i oborą; złodziej wyciągał ręce do nieba, ażeby bez przeszkody mógł wyprowadzić cudzą krowę i napełnić wory cudzym ziarnem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |