Nad grobami stawiamy krzyż, bo on jest kluczem otwierającym bramy śmierci.
...czyli o losach Miłości na Drodze Krzyżowej.
Nie każde trudne doświadczenie, które staje się naszym udziałem, zalicza nas do tych, którzy są przygnieceni bólem jak Hiob i „śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli.."
Ukazuje Boga, który sam dzieli cierpienia ludzi, którego miłość nie zostaje nieczuła i daleka, ale schodzi pośród nas, aż do śmierci na krzyżu.
W każdym więc momencie, gdy boli mnie serce, umysł, ciało, dokonują się te małe śmierci i – jeśli pozwolę – moje zmartwychwstanie.
"Wtedy najwyższy kapłan rozdarł szaty swoje mówiąc: Zbluźnił, na cóż więcej potrzebujemy świadków? (...) Cóż tedy myślicie? Oni zaś odpowiadając rzekli: Winien jest śmierci" (Mt 26, 65-66).
Chryste, skazany na ból i śmierć. I moim życiowym udziałem jest często krzyż i załamanie. Może i na mnie będą pluć w przyszłości; łatwo jest bowiem pluć na leżącego w prochu ziemi. Boję się. Czy przyślesz mi Weronikę z chustą? Rozpoczynam jednak moją drogę krzyżową. Lubię rozmyślać i odprawiać Twoją drogę na Kalwarię. Dziś nieśmiało proszę: Bądź przy mnie, Panie.
Wielu jest dzisiaj poszukujących, wątpiących i pytających, którym potrzebne jest odkrycie pełnej prawdy o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Wielu powinno znaleźć się na drodze do Emaus, jak uczniowie z dzisiejszej Ewangelii. To właściwie jest droga dla nas wszystkich. Bo to droga nie tylko zawodu i zwątpienia, lecz przede wszystkim spotkania ze Zmartwychwstałym Panem. Jest także drogą zastanowienia się i powrotu.
Nie rozumiem Cię, Boże. Nie rozumiem śmierci. Nie rozumiem cierpienia. Niedaleko mi do pytania Jana. Czy Twoja droga jest słuszna? Czy naprawdę trzeba umierać, by żyć?
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...