Co wspólnego ma Goethe z wykonywanym w czasie liturgii śpiewem?
Z reguły dyskusje o muzyce w liturgii koncentrują się na tym, co śpiewamy. Tymczasem pod ubiegłotygodniowym tekstem o detalach pojawił się wpis czytelnika, zwracający uwagę nie na treść, dobór pieśni, ale na sposób ich wykonania. Trudno nie przyznać racji. Mimo, iż wpis bezpośrednio dotyczył mojej parafii. Ale nie tylko mojej.
Wędrując po Polsce od dawna zastanawiam się nad rodowodem tej szczególnej maniery, polegającej na zawodzeniu i przeciąganiu. Nawet wtedy, gdy pieśń jest podniosła, napisana w rytmie marsza czy poloneza. Jak chociażby wielkanocne „Nie zna śmierci Pan żywota”. Opowiadano w moim rodzinnym mieście historię pewnego zacnego księdza profesora. Gdy wychodził odprawiać Mszę święta zaczynał się śpiew „Przed tak wielkim”. Na Amen wracał do zakrystii. A w tej historii bynajmniej nie chodziło o prędkość odprawiania Mszy. Raczej o tempo śpiewu.
Z manierą w muzyce jak z manierą na wizerunkach świętych. Stanisław Kostka musi być szczupły i blady. Bo jeszcze ktoś posądzi, że był zakochany. A ja chciałbym zobaczyć wizerunek młodzieńca zimą przemierzającego alpejskie przełęcze w drodze do Rzymu. Silnego fizycznie i psychicznie, odpornego na trudy i niedogodności, walczącego z trudnościami i samym sobą. Może dlatego, że blady i trochę zniewieściały, nie znajduje zbyt wielu naśladowców. Mówiłem o tym kandydatom do bierzmowania.
Ze śpiewem podobnie. Zauważyłem kiedyś w ogłoszeniach parafialnych, że słysząc zawodzenie nie dziwię się młodym. Sam też, będąc na ich miejscu, szerokim łukiem bym omijał miejsce z taką muzyką.
Wracamy do pytania o rodowód maniery. Zapewne w dużej mierze mamy do czynienia z przekazywaniem pewnego wzorca kulturowego. Jego cząstką jest też kamienna, pozbawiona jakichkolwiek emocji twarz, zdziwienie na widok podniesionych rąk, czy nawet sposób klękania w świątyni (czy raczej udawania przyklęknięcia). Siła oddziaływania tych wzorców jest większa niż przypuszczamy. Zauważyłem to w czasie przygotowania do pierwszej Komunii. Długo można było tłumaczyć dzieciom, że znak krzyża wykonujemy na początek i koniec Mszy. Wystarczyła jedna uwaga babci, a dziecko niemal każde powstanie z kolan uzupełniało znakiem krzyża.
Maniera, ale i przygotowanie muzyków kościelnych. Nasz katedralny mistrz wpajał zasadę: dobry muzyk kościelny gra jedną dziesiątą sekundy przed ludźmi, nigdy za ludźmi. W ten sposób utrzymuje odpowiednie tempo śpiewanej pieśni.
Na koniec jeszcze jedno pytanie. Co wspólnego ma Goethe z powyższymi uwagami?
Opowiadali moi wychowankowie o klasztorze Urszulanek w Poznaniu. Swego czasu miały zwyczaj gromadzenia się w kościele około południa i śpiewania Gospel. Na zewnątrz świątyni wystawiony był głośnik. Lekkość i radość tej formy modlitwy była na tyle zarażająca, że wielu słysząc śpiew sióstr wchodziło do środka. Owszem, była w tym odruchu ciekawość. Ale ta ciekawość u wielu przeradzała się w chęć uczestnictwa.
Właśnie o to chodzi w pracy nad śpiewem w naszych parafiach. Ma być formą uwielbienia Boga, przeżywania Jego obecności i działania w sakramentach Kościoła. Ma też być formą zaproszenia. Wejdź, a zapragniesz pozostać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |