10. tydzień zwykły (2005)

Przeczytaj i rozważ


Co jeszcze mogę zrobić? (Oz 6,3-6; Ps 50; Rz 4,18-25; Mt9,12b.13b; Mt 9,9-13)

Siedziałem zamknięty na cztery spusty. Łypałem dyskretnie okiem na modlących się obok przyjaciół ze wspólnoty. Ja nie potrafiłem się modlić. Byłem zły i kompletnie pusty. Siedziałem trochę wbrew sobie. Nie wypadało wyjść w połowie modlitwy. Wyglądałem trochę jak małe obrażone dziecko, które ze złością tupie nóżką. Czekałem na jakiś malutki znak. Nagle prowadzący spotkanie powiedział głośno, że Bóg ma dla mnie słowo. Jakie? Pan Jezus spytał się: Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

Zakłuło mnie serce. Wyobraziłem sobie pokornego Jezusa, który z dziecięcą szczerością bezradnie rozkłada ręce i pyta: Cóż jeszcze mogę zrobić? Umarłem za ciebie, przecierpiałem męczarnię Golgoty, zniosłem wszelkie możliwe upokorzenia, ofiarowałem ci życie. Cóż jeszcze mogę dla ciebie zrobić? Moja pycha i dyktowanie Bogu warunków rozłożone były na łopatki.

Cóż ci mogę uczynić, Efraimie, co pocznę z tobą Judo?
Miłość wasza podobna do chmur na świtaniu albo do rosy, która prędko znika.


Modlitwa dnia

Boże, źródło wszelkiego dobra, wysłuchaj nasze pokorne prośby i spraw, abyśmy przez Ciebie natchnieni poznawali, co jest słuszne, i z Twoją pomocą to wypełniali. Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg, przez wszystkie wieki wieków.


Bułka pełna świeczek (2 Kor 1,1-7; Ps 34; Mt 5,12a; Mt 5,1-12)

Masz dziś urodziny? – Siostra Milena zniknęła na chwilkę w kuchni. Po chwili wyszła niosąc w dłoniach przedziwny tort. W zwykłą pszenną bułkę wetknęła kilka świeczek i woskową figurkę aniołka. Był piątek – dzień, w którym jej wspólnota pościła o chlebie i wodzie. Stąd ten niezwykły postny tort. Zakonnica w białym habicie była roześmiana od ucha do ucha. Kto by przypuszczał, że niedawno, gdy wykryto u niej nowotwór przeżyła sześć wyczerpujących chemioterapii? Nie wspomniała o tym ani słowa. Tryskała radością i pokojem.

Jak ludzie zapamiętali Martę Robin? – przykutą do łóżka francuską mistyczkę żyjącą jedynie dzięki Komunii świętej. Wielu opowiada o delikatnym uśmiechu, który towarzyszył tej drobniutkiej kobiecie, przeżywającej w swym ciele cierpienia samego Chrystusa. Swym ciepłym, łagodnym głosem pocieszyła prawdziwe tysiące. Ani razu nie skarżyła się na swój los.

Matka Teresa z Kalkuty obcująca na co dzień ze śmiercią najuboższych, sama złamana cierpieniem fizycznym tryskała prawdziwą radością. Najbliżsi nigdy nie słyszeli jej jęku.

Jak oni to robili? To prawdziwy paradoks: pocieszają ci, którzy sami złamani są cierpieniem.

„Jak bowiem obfitują w nas cierpienia Chrystusa, tak też wielkiej doznajemy przez Chrystusa pociechy”.


3 razy tak (2 Kor 1,18-22; Ps 119; Mt5,16; Mt 5,13-16)

Często zaczynam dzień od słowa „nie”. Upał – niedobrze, mróz – jeszcze gorzej. Telewizja zbyt drapieżna, natłok informacji, dzieci zbyt głośnie, bałagan.

Dzisiejsze słowo uczy mnie najtrudniejszej rzeczy na świecie: pokornej zgody na codzienność, radosnego przyjmowania tego, co dostaję od Ojca. Koniec z marudzeniem, narzekaniem, spodziewaniem się czegoś innego. Czy potrafię pod koniec dnia powtórzyć za świętym Pawłem: „Bóg mi świadkiem, że w tym, co do was mówię, nie ma równocześnie tak i nie”?

Dzięki „Tak” Maryi zrodził się Ten, „który nie był tak i nie, lecz dokonało się w Nim tak”. Nawet umierając na krzyżu nie przeklinał, ale błogosławił. Był przeźroczysty.

Ja znam na pamięć inną lekcję: spotkało cię cos złego? Przeklinaj! Masz do tego pełne prawo! Oj, znam na pamięć tę katechezę. Wiem też od kogo pochodzi.

Jezus uczy inaczej: błogosławi. Nie ma w Nim cienia rozdarcia. Jest tylko TAK.


To ja! (2 Kor 3,4-11; Ps 99; Ps 25,4b.5a; Mt 5,17-19)

Nie żebyśmy uważali, że jesteśmy w stanie pomyśleć coś sami z siebie, lecz wiemy, że ta możność nasza jest z Boga.

Hmm. Ja mam inny problem. Jaki? Uważam zazwyczaj, że jestem w stanie pomyśleć coś sam z siebie. I dlatego równie często ląduję na bruku.

Gdybym zaufał i nie przywłaszczał sobie Bożych darów, odchodziłbym radosny. A tak? Często jestem rozdarty.

Przypomina mi się jedyny opis szatana, który zawiera Pismo Święte. W 28 rozdziale swej księgi Ezechiel pisze o nim tak: „Byłeś odbiciem doskonałości, pełen mądrości i niezrównanie piękny. Mieszkałeś w Edenie, ogrodzie Bożym; okrywały cię wszelkiego rodzaju szlachetne kamienie (...) Jako wielkiego cheruba opiekunem ustanowiłem cię na świętej górze Bożej, chadzałeś pośród błyszczących kamieni. Byłeś doskonały w postępowaniu swoim od dni twego stworzenia, aż znalazła się w tobie nieprawość. Pod wpływem rozkwitu twego handlu wnętrze twoje napełniło się uciskiem i zgrzeszyłeś, wobec czego zrzuciłem cię z góry Bożej (...). Serce twoje stało się wyniosłe z powodu twej piękności, zanikła twoja przezorność z powodu twego blasku. Rzuciłem cię na ziemię, wydałem cię królom na widowisko”.

Jaki był grzech księcia demonów? Czy zabił kogoś? Poranił? Nie. Uwielbił w sobie piękno. „Serce twoje stało się wyniosłe z powodu twej piękności” Nie chciał już za nie podziękować Bogu. Myślał że jest samowystarczalny.

Nie żebyśmy uważali, że jesteśmy w stanie pomyśleć coś sami z siebie...


Rozdarta zasłona (2 Kor 3,15-4,1.3-6; Ps 85; J 13,34; Mt 5,20-26)

I aż po dzień dzisiejszy, gdy czytają Mojżesza, zasłona spoczywa na ich sercach. A kiedy ktoś zwraca się do Pana, zasłona opada.

Wielki Piątek. Ziemię przeszywa bezradny krzyk Jezusa: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”. Chwilę później głowa skazańca bezwładnie opada. Drży ziemia, niebo spowijają ciemne chmury. Ogromna zasłona przybytku rozdziera się na pół. Miejsce, do którego mogli wchodzić jedynie wybrani kapłani Izraela zostaje otwarte dla wszystkich! Jezus jest otwarty jak rana. Świątynia otwarta na oścież. Każdy może wejść do Świętego Świętych.

Śmierć Jezusa burzy wszelkie granice.

Mojżesz zasłaniający twarz przed Bogiem (Nikt nie może oglądać Boga i pozostać przy życiu) na wysokiej górze Tabor rozmawia z Nim twarzą w twarz.

Imię Pana brzmi: „Bóg z nami”. Zasłona opada. Gdy tylko zwracasz się do Niego.


Skorupy (2 Kor 4,7-15; Ps 116B; Ps 119,34; Mt 5,27-32)

Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas.

Jak to możliwe, by tak ogromny skarb Bóg chciał przechowywać w tak słabym naczyniu? Patrzę na moją wspólnotę. Jest tak mała i słaba, że wielu osobom (nie wyłączając mnie) nie chce się często na nią przychodzić. Ale dzięki temu nie muszę już udawać pokornego. Bo, przed kim? Przed Jolą, Tomkiem, Alą, Szymonem, Grzesiem, którzy znają mnie od lat na wylot? I to do tego stopnia, że gdyby nie przebaczenie, które Bóg wlewa w ich serca, pewnie już dawno omijaliby mnie szerokim łukiem? A nawet, jeśli ich oszukam, pozostaje jeszcze Ktoś. A On w końcu pokaże mi prawdę. Już wiele razy zatykałem uszy, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że mogłem aż tak nisko upaść. Ale wówczas, jak tonący brzytwy, chwytałem się Słowa Bożego, płakałem, błagając Go o przebaczenie. Może to właśnie otworzy mi drogę do nieba?

Nie musimy już udawać pobożnych. Jak tu szpanować w czasie odmawiania różańca? Paść przez zagubioną garstką ludzi na kolana? Pobożnie złożyć ręce, przybrać natchniony wyraz twarzy? Powoli celebrować modlitwę, z namaszczeniem sącząc słowa? Kogo nabiorę? Zbysia? On sam mówi bardzo niewyraźnie, a przecież jego modlitwa jest dla Maryi perłą. Święty różaniec. W nim wszyscy jesteśmy równi. Święta wspólnota. Święta małość, nikłość, znikomość.

Maryja depcze głowę węża. W chwili, gdy dowiedziała się, że zostanie Matką Syna Pana Zastępów, zamiast podnieść dumnie głowę do góry, wyszeptała: „Oto ja służebnica...”

Bajka o Kopciuszku, który został królewną jest tylko bladym odbiciem tej rzeczywistości. Służebnica stała się królową ludzi i potężnych aniołów. To, co najbardziej pociąga ludzi nie jest atrakcyjne dla Boga.


Na własną rękę (Dz 11,21b-26; 13,1-3; Ps 98; Mt 28,79a.20b; Mt 10,7-13)

„Jeśli przyjdzie do nas Duch Święty to możemy czytać książkę telefoniczną i ludzie się nawrócą. Ale jeśli Go nie będzie to możemy opowiadać, śpiewać, tańczyć i nic się nie będzie działo” – przekonywał młodych dominikanin.

Gdy apostołowie głosili ewangelię ludzie przyjmowali ich słowa. Dlaczego? „Ręka Pańska była z nimi, bo wielka liczba uwierzyła i nawróciła się do Pana”.

Słuchać głosu Pana, a dopiero później działać. Często robię odwrotnie; wymyślam akcję, a dopiero później szukam potwierdzenia.

Mój przyjaciel Grzegorz, zwany przez znajomych „Dzikim” słyszał słowa „Jezus cię kocha” tysiące razy. I nic. Spływały po nim, odwracał się i wzruszał ramionami. Ale kiedy Pan Bóg szepnął do ucha pewnemu zakonnikowi, by podszedł do niego i powiedział mu je jeszcze raz, Dzikiego wprost sparaliżowało. Powaliła go Boża miłość, nawrócił się. Dlaczego? Bo kapłan nie działał na własną rękę, ale był posłuszny prowadzeniu Ducha.

A ojciec Joseph–Marie Verlinde, francuski zakonnik? Zanim przywdział habit i zaczął jeździć po świecie jako niestrudzony ewangelizator, przeszedł długą, bolesną drogę. Wpadł po uszy w okultyzm, bioenergoterapię i medytację transcendentalną. Gdy medytował wysoko, w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników himalajskich klasztorach, nieznajoma osoba podeszła go niego i wypowiedziała jedno słowo, które podziałało na niego jak trzęsienie ziemi. Była chrześcijanką. Podeszła do medytującego Francuza, wypowiedziała imię Jezusa i... spłoszona uciekła. Kobieta opowiadała później, że słyszała wyraźne przynaglenie że ma podejść do mnicha i wypowiedzieć imię Bożego Syna.. Nie działała na własną rękę

„Było to zdarzenie decydujące dla mego życia. Niespodziewanie wszedłem na drogę, na której znajdował się Jezus. Ukazał mi się, mówiąc: «Jak długo jeszcze każesz mi czekać?». To nie ja znalazłem Boga, lecz On sam do mnie przyszedł” – wyznaje zakonnik. Verlinde przestał lewitować. Spadł na ziemię.
«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg
« » Listopad 2024
N P W Ś C P S
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
Pobieranie... Pobieranie...