Choroba, cierpienie, śmierć mają ludzkie twarze – nie najbliższych jeszcze, ale blisko już, coraz bliżej. Wszyscy umrzemy – zawsze to wiedziałam przecież.
Czy potrafię być – jak On – wdzięczna? Jak On widzieć najmniejsze dobro? Ile razy nawet nie widzę czyjejś śmierci – przeze mnie?
Wprawdzie na chrzcie świętym zagładzie uległ grzech pierworodny, ale z jego skutkami każdy człowiek boryka się aż do swojej śmierci.
Składając dziękczynienie, prosząc, uczestnicząc w rozesłaniu ofiarowujemy także całemu światu – my, Kościół – te drogocenne, wybawiające od przekleństwa śmierci, nam ofiarowane Ciało i Krew.
Ukazuje Boga, który sam dzieli cierpienia ludzi, którego miłość nie zostaje nieczuła i daleka, ale schodzi pośród nas, aż do śmierci na krzyżu.
Zmartwychwstanie naszego Pana Jezusa Chrystusa jest znakiem, że Przedwieczny Ojciec jest wierny swej obietnicy i ze śmierci wyprowadza nowe życie.
Nie trzeba wyczekiwać powtórnego przyjścia Jezusa i typować w jego kolejne daty, bo świat skończy się dla każdego z nas w chwili śmierci.
Przywiązany do tego życia jak pies do budy nie chcę czasem wierzyć, że tuż za rogiem śmierci jest życie znacznie ciekawsze i piękniejsze.
Ten świat jest jaki jest, ale jest. Konkretny, namacalny. Wieczność… Wierze, ze będzie szczęśliwa. Ale najpierw trzeba będzie przejść przez bramę śmierci.
On ma wobec nas konkretne plany. Zna miejsce, w którym się znajdujemy, nie rezygnuje z nas, wzywa. Mówi: „Nie chcę śmierci grzesznika..."
Lepiej niż oryginalnym być wiernym.