Pocieszanie strapionych to nie jednorazowy wyczyn, tryumf aktywności, niekiedy wysłuchać znaczy więcej niż podsunąć rozwiązanie.
Czy śmierć dziecka boli mniej dlatego, że poszło do nieba? Czy stojąc w kolejce bezrobotnych przed urzędem pracy czujemy się lżej, bo inni też są w podobnej sytuacji? Czy wszystkie nasze dobre życiowe doświadczenia równoważą te złe? Czy w ogóle da się przygotować na strapienie? Jakoś się zabezpieczyć, nawet nie uchronić przed cierpieniem, a raczej zawczasu uodpornić na jego zabójczy jad?
Pewnie nie. Dlatego w strapieniu niekoniecznie potrzebujemy dobrych rad, wskazywania światła w tunelu, opowieści o tym, jak czas leczy rany. Człowiek smutny, doświadczony nieszczęściem nie przestał myśleć, wierzyć, czasem jest mądrzejszy niż my, przeżył więcej, zrozumiał głębiej.
Pocieszać strapionego to być przy nim – tak blisko jak można, tak długo jak trzeba, tak wiernie jak się da.
*
Pisze Jan Paweł II o wielkopiątkowej zmianie perspektywy, która musi się dokonać także w naszym myśleniu. Oto ten Bóg, do którego się w cierpieniu zwracamy, w którego moc wierzymy, „zdaje się najbardziej zasługiwać na miłosierdzie i wzywać do miłosierdzia wówczas, gdy jest pojmany, wyszydzony, skazany, ubiczowany, ukoronowany cierniem, gdy zostaje przybity do krzyża i na nim w straszliwych męczarniach oddaje ducha” (Dives in misericordia, nr 7). Kiedy wzywamy Jego pomocy, musimy Go widzieć także takim: zdradzonym, oplutym, konającym. Kiedy stajemy przed smutnymi, gotowi by im świadczyć miłosierdzie: i Jego musimy tam zobaczyć.
W te najstraszniejsze dni Jezus w szczególny sposób „zasługuje na miłosierdzie – i nie doznaje go od ludzi, którym dobrze czynił, a nawet najbliżsi nie potrafią Go osłonić i wyrwać z rąk prześladowców” (tamże). Nawet jeśli kochamy – czasem nic nie potrafimy zrobić, nie osłonimy przed ciosem, nie uchronimy od śmierci. A jednak tak jak Maryja, Jan, Weronika, jak garstka najwierniejszych uczniów – musimy być przy cierpiących, przejść tę drogę razem z nimi.
*
Co nam w tym przeszkadza? Żeby pocieszać strapionych, musimy się zmierzyć z własnym egoizmem, brakiem współczucia, niekiedy nawet z brakiem czasu (a naprawdę jesteśmy zajęci!). Ale –może przede wszystkim – z własną pychą. Przekonaniem, że wiemy, że rozumiemy, że nigdy, że zawsze… Żeby pocieszać strapionych – potrzeba pokory.
Są ścieżki tak zawikłane – że nikt tu, na ziemi, nas z nich nie wyplącze. Złe rzeczy się dzieją. Ziemia to nie raj. Czy problem nie leży czasem w tym, że bardziej niż cudzy smutek doskwiera nam własna bezradność? Że dbamy raczej o swój wizerunek niż obecność? Że sami nie widzimy sensu we współcierpieniu, więc i innym odmawiamy do smutku prawa?
*
Nic w tym dziwnego, że czasem przeżywamy wewnętrzny dyskomfort: bo ktoś ma pod górkę, akurat gdy my kwitniemy. To, że nie chcemy kogoś kłuć w oczy własnym szczęściem – jest zazwyczaj dobrą wymówką. Ale tylko wymówką.
Są sytuacje, w których byliśmy świadkami, jak ktoś sam ściągnął sobie na głowę nieszczęście. Sytuacje, w których bardzo łatwo byłoby powiedzieć: „Masz, co chciałeś”, „Ostrzegałam cię”, „A nie mówiłem…”. Tylko czy to pomoże, wesprze, przyniesie pocieszenie?
Widząc cudzy smutek, chcemy naturalnie, by problem zniknął. Ba, czasem widzimy wyjście z sytuacji i mamy rację. Czy jednak umiemy wytrzymać to napięcie, nie bombardować słowami, przygasić wewnętrzną niecierpliwość? Pocieszanie strapionych to nie jednorazowy wyczyn, tryumf aktywności, niekiedy wysłuchać znaczy więcej niż podsunąć rozwiązanie.
*
Być może sami jesteśmy przygnieceni strapieniem, być może sami tak długo już trwamy w smutku, że uznaliśmy go za nieodłączny składnik naszego wewnętrznego krajobrazu. Czy pocieszanie strapionych nie jest wówczas tym dziełem miłosierdzia, do którego mamy szczególne prawo? Kto bardziej niż my jest gotowy, by powiedzieć bliźniemu: „Możesz się na mnie oprzeć”, „Rozumiem”?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |