JA! JA? JA (Jr 1,4-5.17-19; Ps 71; 1 Kor 12,31-13,13; Łk 4,18; Łk 4,21-30)
Nasza totalna określoność. To, że jestem, kim jestem. Fakt, że ja to ja – który czasem uwiera, czasem bawi, niekiedy wpędza w rozpacz. W świetle wiary jesteśmy dookreśleni do granic możliwości – Bóg Stwórca i Zbawiciel stwarza i zbawia nas „nazwanych po imieniu”. Być może brzmi to dość podniośle, ale jest porażająco konkretne. Czy nie ogarnia nas drżenie, gdy słyszymy Boga: „Zanim ukształtowałem
CIĘ w łonie matki, znałem
CIĘ, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem
CIĘ…”.
Jezus o to właśnie został oskarżony: że jest, kim jest – „Czy nie jest to syn Józefa?”. Syn Boży wcielił się bardzo „konkretnie” – urodzony z Maryi, mieszkaniec Galilei, zabity przez okupanta z podpuszczenia miejscowej władzy. Kogo głosimy? Na kim opieramy swoje nadzieje? Czy nie w Nim – rzemieślniku i ludowym mówcy sprzed dwóch tysięcy lat? W Bogu, który ma zbawić nas właśnie, którzy się dowiemy w parafialnym kościele: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”. Cokolwiek nas tam dziś sprowadziło – On o tym wie. Kimkolwiek jesteśmy – On nas zna.
Mówi: „Ja jestem
Z TOBĄ (…) by
CIĘ ochraniać”. I nie potrafię oprzeć się pytaniu: „Mnie? Dlaczego mnie?”. Że ochraniał proroków – wierzę. Potrafię też uwierzyć w historyczne istnienie Eliasza i to, że Bóg go posłał na ratunek bezimiennej dla nas wdowie z Sarepty Sydońskiej. Wierzę, że zechciał uzdrowić akurat Syryjczyka Naamana, choć wielu innych było trędowatych. Daję Mu prawo bycia Bogiem – czyli wybierania kogo chce, kiedy chce. Tylko co się stanie, jeśli wybrał mnie? Dzisiaj?
Mój sposób na... (Hbr 11,32-40; Ps 31; Łk 7,61; Mk 5,1-20)
Paweł zaczyna nowy wątek: „I co jeszcze mam powiedzieć? Nie wystarczyłoby mi bowiem czasu na opowiadanie o…” – o tych wszystkich, którzy w jakiś sposób dali świadectwo Bogu. Tak jak Gedeon, Barak, Samson, Jefte, Dawid, Samuel czy opętany z kraju Gerazeńczyków, któremu Jezus, uwolniwszy go, nakazał: „Wracaj do domu, do swoich, i opowiadaj im wszystko, co Pan ci uczynił i jak ulitował się nad tobą”.
Są tacy, którym dane jest zacząć wszystko od nowa w innym miejscu – ale wielu (większość?) jest tych, którym Bóg mówi: „Wracaj…”. Są tacy, którzy przez wiarę „pokonali królestwa, (…) zamknęli paszcze lwom, przygasili żar ognia, uniknęli ostrza miecza” – ale wielu innych przez wiarę „poniosło katusze, nie przyjąwszy uwolnienia, (…) i błąkali się po pustyniach i górach, po jaskiniach i rozpadlinach ziemi”.
Obawiam się, że nie do nas należy wybór tego, co najlepiej w naszym przypadku o Bogu zaświadczy: ucisk czy zwycięstwo, pomyślność czy prześladowanie. Jednak czegokolwiek będzie od nas chciał: każe głosić Ewangelię na krańcach ziemi czy „uprawiać nasz kwadrat kamienia” – zgódźmy się. Nie odmawiać Bogu prawa do własnego życia nie oznacza przecież rezygnacji z osobistej odpowiedzialności za nie. Każe trwać przy Jezusie – tam, gdzie jesteśmy, w tym, co wybraliśmy. Wszędzie – byle blisko Niego. Robiąc to, co robimy – byle z Nim.
Czego sobie życzę (Hbr 12,1-4; Ps 22; Mt 8,17; Mk 5,21-43)
Niezawodne sposoby: „gdybym tylko miała te 300 zł” „gdybym tylko zdał tamten egzamin za pierwszym razem”, „gdyby tylko nie ta grypa, ta pogoda, ten zepsuty tramwaj”. To uczucie, że pomyślność jest o krok, ba – nie pomyślność nawet, a ciut lżejszy los. Nie jesteśmy aż tak pyszni, by żądać 100 lat życia bez przykrości. Chcemy spokoju; żeby codzienność była łatwiejsza; chcemy mieć więcej sił.
Jak bardzo ta kobieta, cierpiąca od dwunastu lat, jest do nas podobna! Mówiła: „Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa”. Rozumiem jej pragnienie. Znam ten olbrzymi wysiłek woli, być może ostatni, na jaki nas stać, kiedy mówimy sobie – „jeszcze tylko to jedno, to wystarczy”. To jest prośba biedaka – który chce przeżyć tylko tę godzinę, najbliższy dzień. Prośba kogoś, kto wie, jak łatwo jest stracić, a jak trudno odzyskać. Paweł nakazuje „biec wytrwale w wyznaczonych zawodach” – ale niekiedy nie pociąga nas wieniec chwały, a zwycięstwo jest tak odległe, że przestaje być motywacją. Wtedy właśnie bardziej jeszcze musimy przylgnąć do Jezusa – „abyśmy nie ustawali, złamani na duchu”. Wtedy przyprowadzić Go musimy do swego domu jak Jair. On poszedł do Jezusa z nadzieją, którą mu brutalnie odebrano, zatrzymując go w drodze: „Twoja córka umarła, czemu jeszcze trudzisz Nauczyciela?”. Nie dajmy się zatrzymać – chociażby i w nas już coś umarło. Jezus mówi: „Nie bój się, wierz tylko”, mówi: „twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju”.
Róbmy swoje (Hbr 12,4-7.11-15; Ps 103; Dz 16,14b; Mk 6,1-6 (z dnia) lub Flp 4,4-6; Ps 19; Mt 18,5; Mt 18,1-5)
Lubię żyć po swojemu. Patrzeć na to, co sama zrobiłam, wymyślać własne sposoby na…, próbować i wybierać, poznawać i decydować. Być może to normalne dzisiaj – cenić własną indywidualność. Tyle tylko, że… No właśnie. Paweł nawołuje: „Proste czyńcie ślady nogami, aby kto chromy nie zbłądził, ale był raczej uzdrowiony”. Być może wezwanie to nie sprzeciwia się indywidualizmowi, ale na pewno nakłada na tych, co chcą żyć po swojemu wielką odpowiedzialność. Stara prawda, że egzystujemy w próżni, sprawdza się raz jeszcze. Ale jak ją przełożyć na codzienność? Wcale nie chcę, żeby mi się ludzie przyglądali. Trudno mi bardzo stawać w konfesjonałowej kolejce, nie lubię się tłumaczyć, czemu robię to czy tamto. Najgorzej jest z dziećmi – nie daj Boże, wzięłyby przykład ze mnie, a wtedy co? Dlatego słowa Pawła napełniają mnie… strachem? „Baczcie, aby nikt nie pozbawił się łaski Bożej, aby jakiś korzeń gorzki, który rośnie w górę, nie spowodował zamieszania, a przez to nie skalali się inni”…
Swoją drogą, ciekawe, czy to działa w drugą stronę? To znaczy czy dobro wybrane właśnie ze względu na innych, rzeczywiście ułatwia im drogę, leczy, oczyszcza?
Jezusa w Nazarecie osądzono za to, kim był. Był doskonale przejrzysty – wiedziano kim był, znano Jego rodzinę. Paradoksalnie – to właśnie spowodowało Jego odrzucenie i nic tu nie pomogło dobro, które czynił, które chciał uczynić, mógł uczynić. A jednak „na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich”. Jakby na świadectwo, że trzeba po prostu „robić swoje”, nie ustawać. Więc może jednak warto żyć po swojemu, mimo wszystko?
Obecność obowiązkowa (Hbr 12,18-19.21-24; Ps 48; Mk 1,15; Mk 6,7-13)
Zwykły dzień, codzienna rutyna. Prawdopodobnie nie czeka mnie nic ważnego ani szczególnie atrakcyjnego – tak jak większość z nas. Jako chrześcijanie zostaliśmy posłani przez Chrystusa w świat. Podobnie jak posłał uczniów do wsi i miasteczek, by głosili nadejście Jego Królestwa, tak samo posłał i nas. Dziwnie jest pomyśleć, że On tu wszędzie jest, poprzedza nas, chce naszej obecności w świecie. „Wielkość” świata, zawikłanie panujących w nim współzależności, skomplikowanie zasad – to wszystko może gasić nasz ewangelizacyjny zapał. Nie chcę bynajmniej wzywać do chodzenia po domach z Pismem Świętym w ręku – myślę o rzeczach najprostszych, o przemianie świata dlatego, że my, chrześcijanie, w nim żyjemy po chrześcijańsku, w wierności Chrystusowi.
W pierwszym czytaniu Paweł zdaje się rozwiewać wątpliwości pierwszych wierzących przed owym wrzuceniem przez Boga w świat. Pisze: „Nie przyszliście bowiem do namacalnego i płonącego ognia, do mgły, do ciemności i burzy, ani też do grzmiących trąb i do takiego dźwięku słów, iż wszyscy, którzy go usłyszeli, prosili, aby do nich nie mówił”. Opisuje dalej górę Syjon, miasto Boga żywego, niebieskie Jeruzalem – w którym tryumfuje Bóg w obecności tych, którzy „już doszli do celu”. Dobrze jest pamiętać, że i my w tym planie mamy miejsce. Że nasza chrześcijańska codzienność również jest w ręku żywego Boga.
(Nie?)spełnione marzenia (Ml 3,1-4; Ps 24; Hbr 2,14-18; Łk 2,32; Łk 2,22-40)
Słowa z księgi Malachiasza wydają się zupełnie nielogiczne: „nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie i Anioł Przymierza, którego wy pragniecie”. Skoro bowiem „wyczekujecie” i „pragniecie”, to dlaczego „nagle” – słówko obrazujące zaskoczenie, niespodziankę? Być może jednak tak jest w naszej relacji z Bogiem – chcemy Jego obecności i zaskakuje nas ona. Czasem wypływa to z pokory, nie przeczę – ze zdziwienia, że Ktoś tak wielki zajmuje się kimś tak małym, jak my sami. Czasem z jakiejś nieświadomości – choć potrzebujemy Go tak bardzo, to nie wiemy o tym, że na Niego właśnie czekamy. Czasem owa „nagłość” Boga jest dowodem, że szukaliśmy Go nie tam, gdzie trzeba, że zaskakuje nas tam, gdzie nie spodziewaliśmy się Go spotkać – w sytuacjach czy miejscach z pozoru od Boga dalekich.
Najczęściej jednak owo zderzenie „oczekiwania” z nagłością spełnienia wypływa z czegoś jeszcze. Oto bowiem przyzwyczailiśmy się, że czekamy; stan zawieszenia, „pomiędzy”, okazuje się w praktyce dość wygodny. Powtarzamy machinalnie „przyjdź Królestwo twoje”. Ba, nawet czasem z przyzwyczajenia tylko wygrażamy niebu pięścią – wypominamy Najwyższemu, że potrzebowaliśmy Go tak bardzo i… nie zauważamy, że przyszedł. Tak łatwo przeoczyć Jego obecność: czerwoną lampkę przed tabernakulum, dostępność spowiedzi, to że msze są odprawiane co dnia w naszych kościołach, że katolickie media leżą w każdym kiosku, że łatwiej niż kiedyś kupić religijną książkę. Oczywiście nie proponuję zrównywania adoracji Najświętszego Sakramentu z czytaniem „Przewodnika Katolickiego”. Jednak czuję czasem smutek i gniew (tego drugiego pewnie więcej). Bo przecież On naprawdę przyszedł. Bo przecież Jezus się narodził, i jest już „światło na oświecenie pogan”. I nasze dyskusje na tematy drugorzędne (nie wiem, może to narodowa cecha Polaków, że jeśli tylko wywołać hasło „Kościół” czy „religia” wszyscy wszystko najlepiej wiedzą), nasze wyliczanie kto, komu i za co jest co winien – to jeszcze nie jest religijność, to jeszcze nie jest wiara. Brakuje nam pokory Symeona i Anny – mocy, którą rodzi wytrwałość, wierność, umiejętność rozróżnienia tego, co jest najważniejsze… Ofiarowanie Jezusa w świątyni jest dla mnie świętem ludzi starszych. Dowodem, że dobre życie ma sens, że pragnienia się spełniają.
Stado (Hbr 13,15-17.20-21; Ps 23; J 10,27; Mk 6,30-34)
Apostołowie musieli odpocząć. Jezus wysłał ich, utrudzonych nauczaniem, „osobno na miejsce pustynne”. Ale wiedziało o tym zbyt wielu i ludzie „zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast”. Czytamy: „Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać o wielu [sprawach]”. Niewiele się chyba zmieniło do dzisiaj. Tak samo szukamy, tak samo pełni jesteśmy niepokoju. Komu wierzyć, do kogo się zwrócić? Porównanie do stada owiec nie jest być może chwalebne, ale sami czasem czujemy się tak bezrozumni, bezradni wobec wydarzeń, gotowi pobiec za innymi w jakąkolwiek stronę. Wygląda na to, że Bóg wie o tym. Co więcej – nasza bezradność nie wywołuje w Nim drwiny, lecz współczucie. Łatwo nami manipulować, przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Ale Bóg tego nie chce. Bóg tak nie robi.
Paweł pisze: „Bóg zaś pokoju, który na mocy krwi przymierza wiecznego wywiódł spomiędzy zmarłych Wielkiego Pasterza owiec, Pana naszego Jezusa, niech was uzdolni do wszelkiego dobra, byście czynili Jego wolę, sprawując w was, co miłe jest w oczach Jego, przez Jezusa Chrystusa, któremu chwała na wieki wieków! Amen”. Jego słowa przenoszą nas w czasie – są skierowane także do Kościoła współcześnie. Być może dziś szczególnie jesteśmy wezwani do zaufania – bo mamy Wielkiego Pasterza owiec, który nie przestaje nas nauczać i uzdolni nas do czynienia dobra sobie nawzajem, i wszystkim ludziom wokół.