Gdyby tak do podziwu aniołów i pasterzy nad Synem dołączył się telewizor, domownik czasem najważniejszy: gdyby po prostu zamilkł, zgasł i nie odzywał się przez święta. Gdyby przynajmniej chciał mówić mało, ale za to o tajemnicy Bożego Narodzenia... Pewnie jak co roku, otuleni reklamami cieplejszymi niż kościelna ławka, miękko wylądujemy na watykańskiej Pasterce, wzruszymy się odległymi uroczystościami, zaś filmy o Panu Jezusie przypomną, co ich twórcy zrozumieli z kart Ewangelii.
Tylko główny bohater tych świąt nadaremnie będzie chciał się uśmiechnąć, powiedzieć, że jest dla nas aż do końca świata. Ale jakiego świata? Jeśli nasz świat przestaje być światem chrześcijańskim, to kto Go chce? Czy jeszcze jest z nami?
Nie było dla nich miejsca w gospodzie (Łk 2,4)
Trudno było Maryi znaleźć miejsce dla Jezusa, takie było w Betlejem zamieszanie. Jeszcze trudniej znaleźć miejsce dzisiaj, choć w coraz większych domach dodatkowy talerz czeka na wigilijnym stole. Ile razy krzesło dla niespodziewanego gościa nie pozostało puste? Czy kiedykolwiek biedni wędrowcy proszący o gościnę trafili do domu właśnie w ten wigilijny wieczór? Który z nich ośmieliłby się zapukać w drzwi, słysząc głosy rodzinnego święta? Podróżując bez kalendarza łatwo przecież pomylić dzień, zapukać w innej, nie tak stosownej chwili. Ale wtedy jest za późno: zamknięty w kredensie świąteczny talerz, wierny tradycji, oczekuje w uroczystej gotowości następnych świąt.
Ile razy magia ekranu, światłość wielka telewizora pochwyciła i uwięziła nasze spojrzenia w teleobecności, a potem zabrakło miejsca i czasu dla tych, do których trzeba samemu dojść. Trzej królowie wyruszyli w daleką podróż, idąc za gwiazdą i spełniającą się obietnicą. Nasza gwiazda jest wygodniejsza: pokazuje siebie, nie znika, jest w tym samym miejscu wyznaczonym przez gwiezdną wysokość satelit i współrzędne telewizyjnych programów. Ileż to czasu historycy i bibliści zmagają się z betlejemską gwiazdą, kometą czy koniunkcją planet? Nasza świąteczna gwiazda jest przewidywalna i wierna. Tak jak obietnica składana przez jej telewizyjne oblicze: pogodnych, rodzinnych i spokojnych świąt! Ale co dalej? Czy tylko o takie świętowanie chodzi? Czy historia z Betlejem ma się powtarzać co roku: nie było dla nich miejsca? Miejsca pozajmowane przez innych?
* * *Przed pięciu laty podczas Bożego Narodzenia znalazłem się w Czechach. W powleczonych deszczem i
mgłą smutnych, zaspanych miasteczkach i wioskach nic nie pozwalało odgadnąć świąt. A jednak święta naprawdę były, mimo że reklamowe renifery i ich woźnica nie uśmiechały się łapczywie do pieniędzy klientów, telewizor nie usypiał kolędami-kołysankami sumień. Żadne bajeczne girlandy nie przesłaniały przychodzącej światłości, z trudem przygotowującej sobie miejsce w zaniedbanych przez lata
sercach.
Nie wiem, jakiego Bożego Narodzenia pragnę. Czy potrzebne są święta - okazja do kilku dni odpoczynku, święta - pretekst do spędzania kolejnych godzin przed telewizorem i zachwyt nad religijną pomyłowością reklam sączących w serca dobre myśli i zaufanie do firm pełnych respektu wobec uświęconej tradycji?
Może lęk przed świętami, które mogłyby coś zmienić, jest większy od tęsknoty? Od zgody na to, że światłość z wysoka jest ważniejsza od rozwieszonych tuż nad naszymi głowami bajkowych świecidełek? Chwilowe rozczulenie się słodziutkim Dzieciątkiem, niemal natychmiast potem porzuconym, jest przecież wygodniejsze od zrobienia mu miejsca, od trudu przemiany...
Wasze komentarzeWitam, dziękuję za ten tekst.Przez ostatnich pare lat gdy umęczona dochodzę
do Tych Świąt... czuję ,że jestem sama w tym oczekiwaniu na święta.Nikt głośno
z mojego otoczenia nie mówi ...jak się cieszy na te święta.Długo nie mogłam
zrozumieć dlaczego...może to własnie tajemnica tych świąt nie pozwala nam
znajomym z pracy, domownikom rozważać na głos to co "każdy" czuje.
Ale te kampanijki przeciw świętowaniu coś znaczą..znaczą tylko tyle i aż tyle,
że dostrzegamy pewien absurd paru dni świątecznej serdeczności w zalewie
nieświatecznej szarej codzienności.Potrzeba tych dni ...dla wierzących i niewierzących
właśnie po to by poczuc dobro i poczuć sie dobrym.Dni gdy nie może się zdarzyć
przekleństwo,chamstwo na ulicy, gdy jesteśmy dla siebie ludżmi.Gdy przez moment
czujemy juz zalążek nieba.Te dni wywodzące się z wiary chrześcijańskiej / nie łudżmy
się, że tylko dla wierzących COŚ znacza i nie potepiajmy tych, którzy prezentami
stroja swe rodziny.Może to jest właśnie sposób na ukazaniu swojej miłości rodzinnej?/
dla mnie dają własnie przedsmak nieba...gdy spędzając od lat z rodzicami WIgilię
i od lat mieszkajac tylko z nimi...nie mam wyjątkowych "atrakcji".Te same twarze
codzienności dzięki Wigilii nabierają symbolu komunii serc zjednoczonych w rodzinie.
Sa wspólnotą świętą / tu już odniesienie do wiary/ i co rok powtarzany rytuał jest
corocznym przypomnieniem wspólnoty ludzi.Może Bóg tak to pomyślał dla nas ludzi?
Może mamy zakodowane w naszym sumieniu pragnienie nadania swojej egzystencji
wymiaru świętego? Pozdrawiam dziękując za prowadzenie interesujących "rozmów"
p.s. właśnie dzisiaj kiedy zawala mi się ludzki świat marzen mam wyjatkowy pokój
w sercu,mimo "gonitwy przedświątecznej" prosiłam Boże nadaj sens mojemu życiu,
przygotowuje jak co roku święta ale wniknij Boże do mego serca ...i JEst. Ala