To, co pasterz zobaczył, my także możemy widzieć, ponieważ aniołowie wzlatują pod niebiosa w każdą noc Bożego Narodzenia. Musimy ich tylko rozpoznać.
Cały czas, bawiąc się i szalejąc z drugimi, myśleli o tych żołnierzach. Trzymali się jeszcze od nich z dala, ale tęsknili za tym, żeby móc podejść blisko i zobaczyć, czy oni są żywi i czy mogą się naprawdę poruszać.
Zabawy i radosny nastrój uczty wzrastały z każdą chwilą, żołnierze stali jednak nadal nieporuszeni. Dla dzieci było to nie do pojęcia, że ludzie mogą stać tak blisko tych winnych gron i wszystkich tych łakoci, a nie wyciągną po nie ręki.
W końcu jeden z chłopców nie mógł już opanować swojej ciekawości. Powoli i w każdej chwili gotów do ucieczki, zbliżał się do jednego z tych zakutych w żelazo, a że żołnierz trwał nieruchomy, podszedł jeszcze bliżej. Wreszcie był tuż koło niego, tak że mógł dotknąć ręką rzemieni jego sandałów i nagolenic.
I oto, jakby to było jakimś niesłychanym przestępstwem, poruszyli się naraz wszyscy ci żelazni ludzie. Z nieopisaną wściekłością rzucili się na dzieci, chwytając je. Jedni wywijali nimi nad głowami, jak bronią służącą do rzucania, i ciskali je poprzez lampy i girlandy poza balustradę galerii na ziemię, gdzie dzieci ginęły na marmurowej posadzce. Kilku dobyło mieczy i przeszywało nimi serca dzieci, inni znów rozbijali im wprzód główki o ścianę, a potem dopiero wyrzucali ciała w dół na ciemny jak noc ogród.
W pierwszej chwili po tym napadzie zapanowała śmiertelna cisza. Małe ciałka latały w powietrzu, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Lecz naraz ocknęły się te wszystkie nieszczęśnice, zrozumiały, co się stało, i rzuciły się z przeraźliwym krzykiem na żołnierzy.
Zostały jeszcze na galerii dzieci, których nie złapano od razu. Ścigali je żołnierze, a ich matki padały przed nimi na kolana, gołymi rękami chwytały obnażone miecze, żeby odwrócić śmiertelny cios. Kilka kobiet, których dzieci już zabito, rzuciło się na żołnierzy. Chwytały ich za gardła i usiłując pomścić swoje maleństwa, dusiły morderców.
W tym dzikim zamęcie, kiedy w pałacu rozbrzmiewały krzyki przerażenia, kiedy dokonywano najokrutniejszych mordów, żołnierz trzymający zwykle straż przy bramie miejskiej stał bez ruchu na skraju schodów, które wiodły z galerii w dół. Nie brał udziału w walce i mordowaniu, podnosił miecz jedynie przeciw tym kobietom, którym udało się porwać swoje dzieci i które chciały uciec z nimi przez schody. Sam jego widok, gdy stał, posępny i nieubłagany, tak był przerażający, że uciekające wolały skoczyć w dół przez balustradę albo wrócić w wir walki niż narazić się na niebezpieczeństwo przedzierania się koło niego.
„Woltigiusz doprawdy dobrze zrobił, powierzając mi ten posterunek - pomyślał żołnierz. - Młody, nierozważny wojownik porzuciłby swoje miejsce i wdałby się w walkę. Gdybym ja dał się stąd wywabić, uszłoby co najmniej dziesięcioro dzieci.”
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |