Komentarze biblijne i liturgiczne, propozycje śpiewów, homilie, Biblijne konteksty i inne.
więcej »Sześć homilii
ks. Antoni Dunajski
Ten, który przyszedł rozpalić w ludziach ogień Bożej miłości zaskakuje nas wezwaniem: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem”. O jaką nienawiść tu chodzi? Gdyby Pan Jezus wypowiedział te słowa w naszym języku i w naszym kraju, czy ktokolwiek byłby w stanie uwierzyć w Jego Bóstwo? Jak wyglądałaby wspólnota Jego uczniów, zrodzona w imię po polsku rozumianej nienawiści?
Aby dobrze zrozumieć intencje i właściwy sens twardych słów Chrystusa, trzeba koniecznie uwzględnić znaczenie wypowiedzi Zbawiciela w oryginalnym, aramejskim języku. W języku polskim bowiem nienawiść zawsze oznacza zaprzeczenie miłości, a nasz stosunek do innych osób (zarówno pozytywny, jak i negatywny) możemy wyrazić wieloma innymi słowami, dającymi się „cieniować”. Kogoś na przykład kochamy lub miłujemy, z innymi wiąże nas przyjaźń lub zwykła sympatia. I odwrotnie: kogoś nie lubimy, czujemy do niego niechęć lub antypatię. Możemy mieć nawet racjonalne powody po temu i nie od razu musi to być grzechem. Nienawiść natomiast, jako pragnienie zła dla drugiej osoby i robienie jej czegoś na złość, zawsze jest grzechem. Nie tylko ciężkim, ale i głupim.
Jest rzeczą oczywistą, że nie o takiej nienawiści myślał Chrystus, gdy mówił o niej jako o koniecznym warunku pójścia za Nim. W ojczystym języku Pana Jezusa naszą relację do innych osób opisują w zasadzie tylko dwa słowa: „kochać” i „nienawidzić”, przy czym „nienawidzić” nie znaczy życzyć źle, lecz kochać mniej, odczuwać większy dystans. Gdy na przykład Pismo święte mówi, że Pan Bóg kochał Jakuba, a Ezawa „miał w nienawiści” (Ml 1,1–3), to stwierdza, że jednego ukochał bardziej niż drugiego, że w definitywny sposób go wybrał i właśnie z nim związał swoje plany.
W tym kontekście staje się jasne, że Chrystus od tych, którzy chcą iść za Nim – a więc dokonują definitywnego wyboru Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela – domaga się „nienawiści” czyli zweryfikowania dotychczasowych relacji w stosunku do wszystkich osób lub wartości, które z naturalnych względów mogłyby aspirować do zajęcia centralnego miejsca w duszy (i życiu) chrześcijanina (np. rodzice, małżonek, dzieci, ziemska ojczyzna).
Znamienne, że wśród tych aspirantów Chrystus wymienia także „siebie samego”. Bo jak długo na tronie naszego serca siedzieć będzie nasze „Ja”, a nie Chrystus, nie będzie w nas prawdziwego chrześcijaństwa. Przyjąć Chrystusa, to znaczy także przyjąć Jego Krzyż. A przyjąć Krzyż, to znaczy wziąć swój krzyż: nie jako tani emblemat, ale jako zadanie wyzwalania się z własnego egoizmu w imię miłości Boga i bliźnich. Krótko mówiąc, pod Krzyżem Chrystusa powinniśmy się uczyć żyć dla innych i myśleć w kategoriach innych ludzi, a nie czynić z krzyża emblematu podkreślającego wyłącznie nasz punkt widzenia. Warto w tym miejscu przypomnieć smutną diagnozę Alberta Camusa: „Zbyt wielu ludzi wdrapuje się teraz na krzyż tylko po to, żeby ich można było widzieć z większej odległości, nawet jeśli w tym celu trzeba trochę podeptać Tego, który znajduje się na krzyżu od tak dawna...”. Krótko mówiąc, najwyżej podnosimy krzyż wtedy, gdy konsekwentnie dźwigamy z nim ciężar wszystkich ewangelicznych zobowiązań.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |