W świecie wywróconym „do góry nogami”, jak latarnie wskazujące drogę okrętom, winni lśnić chrześcijanie, a w ich oczach wypisane polecenie Jezusa: kochaj tak jakby Cię nigdy nikt nie zranił.
Co by było gdyby Jezus przyszedł jeszcze raz, nie w paruzji, ale tak samo jak blisko dwa tysiące lat temu? Gdyby chciał zobaczyć co zostało z Jego nauki po tylu wiekach. Gdyby przyszedł szukać nie tyle wiary w siebie, co miłości z siebie, tej miłości, której wzór zostawił chrześcijanom. Gdyby wyszedł ze swoich świątyń i przespacerował się między ludźmi, gdyby znów na krótki czas stał się jednym z nas…
Chrześcijanie tak bardzo przyzwyczaili się do tego, że Bóg jest Bogiem z nami (czyli z nimi), że w swym myśleniu zamknęli Go w więzieniu swoich pałaców. Nie chcą Go wypuścić, jakby ze strachu, że przez to chrześcijaństwo stanie się słabsze, mniej wydajne ekonomicznie. Ogarnęli Boga murem przepisów prawa i bramą moralnych norm. Dostęp do Niego mają tylko wybrani, ci najgrzeczniejsi. Idą głosić Ewangelię, a raczej zdobywać świat narzucając swoje wartości naciskają na królów i władców, by dostosowali swoje ustawy i prawa do wizji „chrześcijańskiego” świata. Nawracają świat zaczynając od innych, zapominając, że to waśnie oni pierwsi muszą przełknąć ślinę swej niedoskonałości. Najgorszym jednak jest założenie kajdan na ręce miłosiernej miłości. Zdaje się, że chrześcijaństwo daleko odeszło od tego jasnego płomienia, który głosił Jezus.
Jednak taka postawa nie obca była już w czasach, gdy apostołowie wyruszyli w swą trzy letnią wędrówkę za Kimś, kto był wyzwaniem dla ich intelektu, egzaminem ich charakteru i uzdrowicielem ich zmysłu wiary. Ileż to razy Jego słuchacze i Jego uczniowie chcieli Go zatrzymać dla siebie, obwołać swoim królem, ileż to razy prosili, by się zatrzymał, został z nimi. A On ciągle „pokazywał jakoby miał iść dalej”, wymykał się ich pragnieniom, oczekiwaniom, nadziejom a nade wszystko ich pojęciu Boga. Szedł tam, gdzie nikt z Jego uczniów by nie poszedł, dotykał tych, na których żaden z nich nawet by nie spojrzał, jadł z tymi, których progu drzwi oni by nie przekroczyli. Po prostu zaskakiwał, wyrywał się z pajęczyny norm i ogólnie przyjętych i czczonych zasad. Nie był ich niewolnikiem. Najwyraźniej ukazał to podczas zmartwychwstania, kiedy to uczniowie już Go przekreślili, już zwątpili w realność tego co działo się przez ostatnie trzy lata. Uczniowie nie tylko byli świadkami śmierci Jezusa, ale ta śmierć dokonała się także w nich samych. Jezus umarł nie tylko na krzyżu, ale i w apostołach, kiedy uwierzyli, że to już koniec. Ostatecznie jednak zmartwychwstał. Wyrwał się śmierci. Nie zniewoliła Go ani słabość ludzkiego ciała, ani wiara Jego uczniów. Wyszedł z grobu ich wiary, by ukazać, że to miłość jest najważniejsza, że miłość jest miarą wiary, bo naśladuje się Jezusa nie wiarą ale miłością. Tak, miłość, tylko tyle. Zbyt proste? A to właśnie za jej prostotą kryje się mądrość.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |