„Dlaczego dawni mnisi gdzieś w rogach swoich ilustracji rysowali stojących na głowie błaznów?” – pytał retorycznie rekolekcjonista. „Bo chcieli choć kawałka normalnego życia, jak to mówią niby znawcy sztuki? Nie".
Nie jestem mnichem, więc modlitwa u mnie kuleje - tłumaczy się niejeden zabiegany człowiek. Ale można to zmienić. Nie zaniedbując żadnego ze swoich ważnych obowiązków. Chcesz spróbować?
„Odpręż się!”, „Trzy głębokie oddechy”, „Kręcenie głową”, „Kontrolowane rozluźnienie ciała”, „Ćwiczenie całkowitego rozluźnienia ciała”. Z jakiej książki pochodzą te tytuły rozdziałów i podrozdziałów? Podręcznika jogi? Nie. Z książki o modlitwie napisanej przez katolickiego mnicha. Książki opatrzonej kościelnym „imprimatur”.
Choć wschodni mnisi zalecali, by odmawiać ją na początek cztery tysiące razy dziennie, i zabiegany Jan Kowalski może praktykować Modlitwę Jezusową. I nieustannie szeptać: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”. W kinie, Lublinie, w metrze i w swetrze. Wszędzie.
Członkowie Sanhedrynu nie musieli mieć widzeń, by zauważyć podobieństwo. Wystarczyły nie zionące gniewem i nienawiścią oczy.
Dopadają nas demony. Dopada nas własna słabość. To dobry moment, by przyjrzeć się doświadczeniu Ojców.
Komentarze biblijne i liturgiczne, propozycje śpiewów, biblijne konteksty, homilie.
My, „którzy mamy już pierwsze dary Ducha”, nie ustajemy w drodze, pielgrzymujemy. Wołając „przybądź” dajemy się prowadzić. Bo tylko On zna drogę.
Kto tam? Wariat? Nie, Kościół w mojej skromnej osobie.
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...