Bóg, który żąda wyłączności – jakoś nie do końca nam pasuje. Przynajmniej czasami.
Nasze poranione „ja” łaknie miłości, nasze butne „ja” żąda dowodu, nasze „ja” opiera się, niedowierza, wątpi.
Choć rozmawia z Aniołem, nie traci głowy. Jednak inaczej niż Zachariasz ze wczorajszej Ewangelii nie żąda znaku.
A jednak Jezus „kazał im nie odchodzić z Jerozolimy, ale oczekiwać obietnicy Ojca”. Nie żądał aktywności, kazał czekać.
Dziecinnie „chcę” i „żądam” od Boga, ale nie ma we mnie ani bezbrzeżnego zaufania, jakie dziecko ma wobec ojca
Wciąż zewsząd wyciągają się do nas ręce, żądają, domagają się, proszą. Czy to zaskakujące więc, że czujemy się tym przytłoczeni?
„Jezus zaczął mówić: «To plemię jest plemieniem przewrotnym. Żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza»”.
Czy nie ogarnia nas czasem frustracja, kiedy słyszymy Boże żądania? Że niesprawiedliwym da druga szansę, a sprawiedliwym może powinąć się noga.
Nie umiemy żyć nawet jak celnicy, działając według zasady „ty mnie, ja tobie”. Dlaczego więc żąda się od nas doskonałości na wzór Boga...
Nie słychać by mężczyźni wtórowali kobietom w żądaniu praw do aborcji, nie słychać też by zdecydowanym głosem wołali o swoje prawo do bycia ojcem.
Da się zamknąć Tego, który tchnie kędy chce, prowadzi do całej prawdy, mówi co usłyszy, w jakiejkolwiek liczbie skończonej?