Pan Bóg przygotowywał nas powoli, trochę równolegle z tymi wszystkimi codziennymi kłopotami, byśmy, trochę cierpiąc, trochę kulejąc, dojrzeli w końcu do podjęcia tej wielkiej przygody naszego życia, jaką stało się tworzenie „Spotkań Małżeńskich".
Jeszcze niemal słyszę głos mojej wychowawczyni w maturalnej klasie, ubolewający nad strasznym losem osiemnastolatków, którzy mają przed sobą życiowe decyzje: „bo to i studia na całe życie, i żona na całe życie, i zawód, a dajcie święty spokój...!" Nas to raczej fascynowało. Każdemu z nas zdawało się, że ma wszystko w głowie poukładane, każdy „gdzieś szedł" z mniej lub bardziej ambitnymi planami. To co mnie szczególnie utkwiło w pamięci z tamtych czasów, to refleksja księdza-katechety, że nie ma w życiu większej tragedii niż świadomość u schyłku swoich dni, że się zmarnowało życie.
Kiedy miałem osiem lat mama zdecydowała, że powinienem zostać ministrantem. Początkowo bardzo się przeciwko temu opierałem, argumentując, że „nie chcę być księdzem", ale to właśnie późniejsza, piętnastoletnia służba liturgiczna obudziła we mnie tęsknotę za Bogiem i chyba przyniosła poczucie Jego bliskości...
Księdzem jednak być nie chciałem. Odczuwałem potrzebę życia dla innych, może jakiegoś prowadzenia obozów dla młodzieży, jak mój duszpasterz akademicki. Ale nie w samotności. We dwoje. Cóż z tego, skoro rozczarowywałem się dziewczętami, które mnie zauważały, zaś te, które ja zauważałem, prawdopodobnie rozczarowywały się mną...
I właśnie wtedy pomyślałem, że być może Pan Bóg jednak chce żebym został księdzem. Mój duszpasterz akademicki, ks. Józef Gniewniak, przekonywał mnie, że ludziom można służyć także będąc „w świecie". Pożyczał mi książki o Albercie Schweitzerze i inne. Ale ja wciąż miałem wątpliwości.
Po drugim roku studiów poszliśmy z Michałem — także ministrantem — na wyprawę w Beskidy — od Gorców po Niski. Na Hali Łabowskiej dwóch wygłodzonych i zmęczonych wędrowców, poczęstowała zupą z obozowego kotła — Irena. Szła w przeciwną stronę niż my, w grupie — „nielegalnej" oczywiście — ze swoim duszpasterzem akademickim. Dopiero, gdy spotkaliśmy się w Warszawie, okazało się, że studiujemy na tym samym wydziale. Rok później powiedziałem, całkiem serio, trochę sobie, trochę Panu Bogu: albo w ciągu nadchodzących trzech miesięcy sytuacja między mną i Ireną „wyjaśni się", albo przestaję myśleć o małżeństwie, doprowadzam do końca pracę magisterską i po studiach idę do seminarium.
No i sytuacja „wyjaśniła się". Księdzem nie zostałem... Ale staraliśmy się z Irenką zawsze stawiać siebie Panu Bogu do dyspozycji. Jednakże Pan Bóg nas, jak gdyby, nie chciał. Obrywaliśmy najrozmaitsze cięgi od tak zwanego „życia". Sami sobie wielu „cięg" dostarczyliśmy. Długi czas nie rozumieliśmy się w niczym. Także swoją więź z Bogiem każde z nas przeżywało oddzielnie, na swój sposób. Dziś myślę, że może było to właśnie przeżywanie „swojej religijności", a nie otwarcie się, tak całkowicie i bez reszty na Pana Boga.
Na wiele lat pochłonęła nas praca naukowa, szukanie mieszkania, przychodzenie na świat dzieci. Chyba jednak Pan Bóg przygotowywał nas powoli, trochę równolegle z tymi wszystkimi codziennymi kłopotami, byśmy, trochę cierpiąc, trochę kulejąc, dojrzeli w końcu do podjęcia tej wielkiej przygody naszego życia, jaką stało się tworzenie „Spotkań Małżeńskich".
Bardzo wielu spotkanych przez nas ludzi mówiło, nieświadomi powtarzając za św. Augustynem, że mają wrażenie nieustannego prowadzenia przez Pana Boga. Widzą, ale dopiero teraz, z perspektywy kilku, czy kilkunastu lat małżeństwa, że Pan Bóg przeprowadzał ich przez najrozmaitsze wiry i burze. A jednak to właśnie „ona" była w Bożych planach zamierzona na jego żonę. „On" był w planie Bożym dla niej wybrany. Czują to dziś doskonale. Ktoś z moich znajomych nawet powiedział, że dramat rozwodu musiał być w jego życiu, jeśli nie zaplanowany, to bardzo świadomie dopuszczony przez Pana Boga, bo inaczej nigdy by nie zmądrzał i pozostałby na zawsze „płytki, głupi, lekkomyślny i nieodpowiedzialny". Dopiero „dostanie po głowie" i to bardzo boleśnie zaowocowało w jego życiu nawróceniem.
Ma rację Michel Quoist pisząc, że „nie jesteśmy marionetkami, które według swojego upodobania Pan Bóg pociąga za sznurki i każe nam grać według tajemniczego scenariusza, który w najdrobniejszych szczegółach ustalił od zawsze". Boży plan, Boże działanie nie jest opatrzone żadnym determinizmem. Quoist modli się dalej słowami: „ponieważ nas kochasz (...) nieustannie podsuwasz nam coś, ale nigdy nie narzucasz". My albo wybieramy drogę miłości, albo ją odrzucamy. Zagłuszamy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |