Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe. Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa.
Antoni Szepietowski (na życzenie autora imię i nazwisko zostało zmienione)Miłość jest tylko jedna. Niesakramentalni w Kościele
Stałem na ślubnym kobiercu tuż przed ołtarzem z tą wymarzoną. Z tą, która co prawda ma swoje wady, ale któż ich nie ma? Jakoś się ułoży. Najważniejsze to zacząć być ze sobą przez cały czas. Po ślubie na pewno nie będzie chciała tak często bywać u swoich rodziców, a ja nie będę musiał wyrywać się z domu do kolegi na piwko, żeby się wyluzować i pożalić. Damy radę. Wiemy na pewno! Co prawda nie mówiliśmy o tym, ale na pewno tak będzie! Przecież się kochamy! A jaki ślub mieliśmy…! Całe miasto o nim wiedziało! Rano na cywilnym jeszcze miałem kaca i musiałem brać prochy, bo się cały telepałem po nocnym pożegnaniu stanu kawalerskiego. A może piłem na odwagę, bo jak tu rano jechać po narzeczoną i wyrwać ją z domu, kiedy wyraźnie jestem nie w smak? Piłem! – czy to coś nadzwyczajnego? Wszyscy piją, więc i ja piłem. Zima w domu panny młodej była straszna, choć to czerwiec. Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś, komu zdaje się, że ona jest jego własnością na całe życie, bo po co nam taki mecz... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe.
Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa. Trzeba mi było zacząć wierzyć na mieszczański sposób, ściśle przestrzegając „prastarych rodzinnych postanowień”, np. ważności mszy wyłącznie w niedzielne przedpołudnie (te wieczorem są dla leniuchów i nierobów), modlitwy głośnej w pozycji klęczącej (inna forma, jak choćby modlitwa myślna, gdy leżymy w łóżku uwłacza Bożemu Majestatowi), obiadu – niczym religijnego rytuału – który musiał zawierać w menu jakieś danie mięsne (moją skłonność do lekkiej i raczej bezmięsnej diety uznano za apostazję). „O zwyczajach synu się nie dyskutuje!” – słyszałem najczęściej. „Błagam, zróbmy coś z tym!” A ona na to:„A co ja mam zrobić?” Nie wiem – odpowiadałem – może kiedyś stań po mojej stronie i powiedz, że tłuste mi szkodzi! Przecież jesteś lekarzem!” Na co ona znowu: „Eee tam lekarzem, archeologiem chciałam być!” No tak, matka kazali… Sypialiśmy ze sobą z rzadka. Problemy we mnie nabrzmiewały. Nawet wracałem do zwyczajów, jakie winne były zaniknąć wraz z ostatnim pryszczem. Boże! Co za wstyd! Jak tu się z tego spowiadać. Żeby dzieciaty chłop!!! No bo dzieci się jakoś urodziły… Dorodne, zdrowe. Walka szła na całego – o prawo do swojego małżeństwa. Ale z teściami i szwagierką nie dałem rady. Już nawet przestałem truć Panu Bogu, że nie daję rady. Przecież On się takimi sprawami nie zajmuje; no i chodzę wciąż na wieczorną mszę, więc moje szanse są tu znikome... I piłem. Tak sobie niewinnie, łyku-łyk…
A jednak nowa wiosna!Ktoś mówi do mnie i nagle słyszę inaczej. I mówię inaczej. I inaczej wszystko pachnie. Znów zima, a w sercu wiosna. Się zakochałem! Nawet jednego z przedstawicieli zdrowej, chłopskiej tkanki narodu spytałem, jak się ma w takich sytuacjach zachować prawdziwy mężczyzna. Więc ta zdrowa tkanka mi powiedziała, że to normalne. Że chłop, jak ma mało w domu, to szuka gdzie indziej. Ale ja nie szukałem. Samo mnie znalazło. Potem standard: Biblia, modlitewniki i różaniec poszły w kąt. Dokonał się straszny i pyszałkowaty akt samopotępienia. Uznałem się niegodnym Boga, niegodnym Jego miłości. Jeszcze miotałem się rozpaczliwie, szukałem pomocy, ale nie tu, gdzie trzeba jej w takich momentach szukać. Poziom wiary spadł poniżej stanu krytycznego. Straszne słowo ROZWÓD przybrało konkretne kształty. Upokorzenie!
Zamieszkaliśmy z Wiosną razem. Jej syn, ona i ja. I dochodzące moje pociechy. I te ciągłe starcia, potyczki, bitwy i wojny o widzenia, o obecność moich dzieci w moim życiu. W życiu rozwodnika i wiarołomcy. „A nie mówiliśmy ci córeczko!” – o tak, dopięli swego, a ja byłem za słaby na grzech, za słaby na wiarę, po prostu słaby... Rozżalony i rozczarowany sobą. I to stawało się moją wiarą.
Lecz jedno miejsce w duszy wciąż pulsowało. Niczym nie mogłem go stłumić. W żaden sposób wyłączyć. Powoli zacząłem rozumieć, że owo pulsowanie to prawdziwe życie, które dane od Boga domaga się należnego mu miejsca, czyli w Nim. Powiedz to głośno! W Bogu!!! Nie jest to łatwe, gdyś się potępił. Jakie masz prawo wołać do Boga, który takich jak ty, modlących się na leżąco i wiarołomnych nie słucha? Zły duch nie próżnował. Bardzo długo utrzymywał mnie w przekonaniu, że już nie ma dla mnie ratunku. A Wiośnie, co mam powiedzieć? Że teraz Bóg do mnie mówi i oto zrozumiałem swój błąd, i teraz będę z Panem Bogiem „cacy”, a z nią „be”? Bo „be” jest związek niesakramentalny w oczach Boga? Umysł drążył, wiercił się, ciągnął na manowce. „Szukaj, szukaj!” – ciągle słyszałem to w środku. Książki z psychologii? Nie tu! Chodź! Klękaj! Gadaj!