Tu trzeba księdza, nie lekarza – takie słowa oznaczają zwykle, że trzeba już tylko grabarza.
To działa!
Był poranek kilka lat temu. Ksiądz Krzysztof Tabath jak zwykle z Komunią świętą przemierzał długie korytarze kliniki kardiologicznej w Katowicach. I jak zwykle zajrzał do sali, w której leżał jeden pacjent. Tamten człowiek zawsze na widok księdza odwracał się plecami. Tym razem też nie wyglądał na kogoś gościnnego. W ogóle wyglądał fatalnie.
– Czy przyjmie pan Komunię? – zapytał kapelan.
– I tak zdechnę – mruknął ponuro chory.
Ksiądz potraktował to jako odmowę. W następnym pokoju leżeli trzej mężczyźni. Wszyscy pobożnie przyjęli Komunię. – Gdy od nich wyszedłem, tknęła mnie myśl, że on faktycznie zdycha bez Pana Jezusa! – wspomina dziś ksiądz Krzysztof. Wrócił.
– Czy pan chciałby się spowiadać? – zapytał. Tamten ledwo dyszał. Kapelan pochylił się nad łóżkiem. – Czy chce pan przyjąć sakrament chorych? – powiedział głośno. Znad poduszki rozległo się ledwo słyszalne „nie mogę”. – A czy jest pan ochrzczony? – nie poddawał się ksiądz. – Tak – odparł chory resztką sił. – W takim razie może pan przyjąć sakrament chorych. Czy pan chce? Pacjent kiwnął głową potwierdzająco. Sekundę później stracił przytomność.
Ksiądz odmówił modlitwę, świętym olejem namaścił czoło i ręce chorego, i poszedł.
Następnego dnia rano dostrzegł tamtego człowieka, stojącego pod oknem. Gdy zauważył kapelana, prawie podbiegł. – Ja muszę z księdzem porozmawiać – zawołał. – Co ksiądz ze mną zrobił? Ksiądz mnie uzdrowił!
– Ja? Nie. Pan Jezus.
– To jest niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo ja w Niego nie wierzę.
Ksiądz uśmiechnął się. – A czy pan wierzy w tego, który pana uzdrowił?
– Tak.
– No to to jest Pan Jezus.
Rozmowa skończyła się spowiedzią. Pierwszą w życiu, bo choć ów człowiek miał, o dziwo, wiedzę religijną, to poza chrztem żadnego sakramentu dotąd nie przyjął.
Ona nie kontaktuje
Sakrament chorych zawsze skutkuje wyzdrowieniem, choć nie zawsze fizycznym. Pani Kazia pracowała w „Gościu Niedzielnym”. Na emeryturze czasem przychodziła do redakcji. W czasie jednej z takich wizyt straciła przytomność. – Ścielę ci się do stóp – powiedziała znajomej w ostatnim błysku świadomości.
W szpitalu leżała jak kłoda, bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Zawiadomiony o zdarzeniu znajomy ksiądz wybrał się do niej w odwiedziny. Nie wiedział, w jakim chora jest stanie. – Szczęść Boże, pani Kaziu – przywitał się po wejściu.
– To na nic, ona nie kontaktuje – powiedziały leżące na sali kobiety.
– Szczęść Boże – ozwał się z łóżka głos chorej. Pani Kazia jakimś dziwnym sposobem odzyskała świadomość. Powiedziała, że chce przyjąć sakrament chorych. Całkiem przytomnie uczestniczyła w jego udzielaniu, odpowiadała na modlitwy.
Kobiety były zszokowane. – Przed chwilą tu była jej rodzina! I nic, żadnego kontaktu! – zdumiewały się.
Ksiądz pożegnał się, zapowiedział, że przyjdzie wieczorem. Spełnił obietnicę, ale pani Kazia już nie żyła. Jak się okazało, chora po jego wyjściu znów przestała reagować i już nie odzyskała przytomności.
– A wiesz, że pani Kazia należała do Apostolstwa Dobrej Śmierci? – zapytałem księdza, gdy mi opowiedział tamto zdarzenie.
– Aaaa! Teraz rozumiem! – zawołał.
Sakrament chorych bywa ostatnim namaszczeniem i w tym sensie jego „przedsoborowa” nazwa była słuszna. Ale jednostronna, bo „oleje” wcale nie muszą być zaopatrzeniem na śmierć.
Trzeba jednak dać Bogu szansę i nie wzywać księdza w ostatnim momencie. Bóg może, oczywiście, nawet wskrzesić nieboszczyka. Ale ileż można Go kusić, żeby zawieszał prawa, które sam ustanowił?