Być chrześcijaninem to też pójść za Jezusem do Jerozolimy. To wziąć trzos, torbę, sprzedać płaszcz i kupić miecz. To zgodzić się na niezrozumienie, odrzucenie i krzyż. Dopiero potem jest zmartwychwstanie.
Nie zdołamy oddalić od siebie widma cierpienia wiszącego nad nami jak miecz Damoklesa. Nie zdołamy zapomnieć o niepewności życia, kruchości doczesnej egzystencji i bolesnym przemijaniu.
Gniew i bohaterstwo – gdy dobył miecza w chwili pojmania Jezusa, wierność i lojalność – gdy poszedł za Nim pod pałac arcykapłana, strach i przerażenie – gdy trzykrotnie się Go zaparł, wreszcie żal i wstyd – gdy odszedł spod pałacu.
Modlitwa inspirowana Psalmami.
Jest w chrześcijaństwie coś zwariowanego, prawda?
Kto nic nie robi, by jego dziecko nie stało się łajdakiem, wcale go nie kocha.
„Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych, a zajaśnieje ci Chrystus.” Czyż może być lepsze miejsce do rozpoczęcia prowadzącej do domu drogi siedmiu kroków?
Iz 1,10.16-20 Ps 50 Mt 23,1-12
Paradoks? Tajemnica? Boże imię uświęcone w niebie, gdy człowiek uświęca się, chodząc w blasku Jego światła?
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...