Ma w sobie dużo wdzięczności i radości. Na jego twarzy gości stale uśmiech.
Twarz przyjaciela Boga. Gotowego sprzedać wszystko, by nabyć pole, perłę, pozbawić się poczucia bezpieczeństwa...
Bóg chce zobaczyć moją twarz. Usłyszeć mój głos. Dlatego przychodzi na ziemię. Przyjmuje ludzkie ciało...
Aby zaistniała wprzód musi coś zaiskrzyć. Trzeba zobaczyć uśmiech na twarzy, błysk w oczach...
Co zobaczył, że uwierzył? Pusty grób, chustę z odbiciem twarzy swego Mistrza, nienaruszony całun?
Z twarzą przygniecioną krzyżem do ziemi trudno się uśmiechać. Ale ile z tej perspektywy widać!
Nie widać jej, dopóki na arenę nie wkraczają pieniądze. Dopiero wtedy pokazuje swoją głupią i szkaradną twarz.
Tomasz rozpoznał Jezusa nie po twarzy, lecz po ranach – a są to ślady Jego miłości do nas.
Kiedy obok uwikłanego w grzech „ja” widzimy twarze i historie konkretnych braci i sióstr – wszystko się zmienia.
Do wielkich dzieł Bogu nie potrzeba ludzi bez twarzy, lękliwie wyszukujących racji dla uzasadnienia letniości i braku zaangażowania.
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...