A Bóg zdaje się nie słyszeć, rozterek nie bierze pod uwagę, drwi z wątpliwości, milczy, twarz zakrywa, aniołów ucisza.
Kontury twarzy Jezusa z Nazaretu wskazywały na to, że było w niej za dużo wymagającej miłości, nadziei i zaufania.
To brzmi jak obelga rzucona w twarz zrozpaczonej kobiecie, jak zniewaga godności człowieka stworzonego i kochanego przecież przez Boga.
Słychać pokolenia pierwszych chrześcijan, kończących tym zawołaniem niedzielną Eucharystię. Widać skierowane ku wschodowi twarze, wypatrujące nadejścia Oblubieńca oczy.
Palce biegnące po zapisanej alfabetem Braille’a Biblii, głos zapowiadający narodowi kroczącemu w ciemności dzień, w którym ujrzy światło, i twarz...
Bywa, siadamy w kącie zakrywając twarz. Chowamy się jak Adam w raju nie rozumiejąc dlaczego postąpiliśmy tak a nie inaczej.
Zamień lament na pieśni życia. Przemień zaciśnięte pięści na wyciągnięte ręce i daj uśmiech na twarzach płaczących wdów i sierot.
Choroba, cierpienie, śmierć mają ludzkie twarze – nie najbliższych jeszcze, ale blisko już, coraz bliżej. Wszyscy umrzemy – zawsze to wiedziałam przecież.
W drugą Niedzielę Adwentu Jezus zaprasza nas między lilie, gdzie pasie swą trzodę. Tam usłyszymy Jego głos i zobaczymy Jego twarz pełną wdzięku.
Gdy w konfrontacji ze światem zaczyna brakować argumentów jednego nie da się podważyć ani zakwestionować. Jest nim twarz.
Być Kościołem Matką mającym oczy Matki. Czyli widzieć. Nie tylko to, co leży na ulicy, rzuca się w oczy, epatuje biedą...