Sen czy jawa (Syr 3,2-6.12-14; Ps 128; Kol 3,12-21; Kol 3,15a. 16a; Mt 2,13-15.19-23)
To ciekawe, że anioł pojawiał się św. Józefowi tylko we śnie. Do Maryi przyszedł na jawie, a opisy spotkań Bożego posłańca z Jej mężem zawierają sformułowanie: „Anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie”.
Śnią nam się różne rzeczy. Niektóre pamiętamy, innych nie. I raczej nie traktujemy tego, co nam się śni poważnie. A Józef wiedział, że ten, a nie inny konkretny sen należy potraktować poważnie. Skąd wiedział? Podpowiadały mu miłość i ogromna odpowiedzialność za rodzinę.
„Być może mój mąż kiedyś zrozumie, że nie można tylko żądać i brać. Że trzeba również dawać, bo na tym polega małżeństwo i rodzina” – powiedziała kilka dni temu kobieta, informując księdza podczas kolędy, że rozchodzi się z mężem. A jej kilkunastoletni syn zawołał: „Mnie ojciec nie interesuje”. Ksiądz siedział bezradnie i nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że jest świadkiem wielkiego dramatu i nieszczęścia, którego skutki ciągnąć się będą przez dziesiątki lat. Także życiu tego chłopca.
Rodzina jest podobno przez Polaków uznawana za największą wartość. Skoro tak, to dlaczego tak wiele rodzin się rozpada?
Dopuszczeni do tajemnicy (1 J 2,18-21; Ps 96; J 1,14.12: J 1,1-18)
Za każdym razem, gdy czytam początek Ewangelii według świętego Jana, czuję lekki dreszczyk, jak zawsze, gdy poznaję jakąś wielką tajemnicę. Te słowa „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo”, a potem „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” – naprawdę niosą wielką tajemnicę Boga. Tajemnicę, którą Bóg zechciał się z nami, ludźmi, podzielić.
Gdyby Bóg się nam sam nie objawił, niewiele byśmy o Nim wiedzieli. Moglibyśmy się domyślać, wyciągać wnioski z licznych znaków Jego obecności w świecie. Ale jak to z domysłami bywa, mogłyby nas doprowadzić w ślepy zaułek.
Myślę, że za mało dziękujemy Bogu za dar objawienia. Z biegiem wieków nauczyliśmy się myśleć o nim, jak o czymś, co się nam należy, jak psu kość, a kotu mleko. Zresztą nie tylko Boże objawienie w ten sposób traktujemy. Tak łatwo zapomnieć, że wszystko, co otrzymujemy, jest darem. Niczym niezasłużonym darem. Tak samo niczym nie zasłużyliśmy, aby Bóg dopuścił nas do tajemnicy o sobie.
Bóg jak zwykły Kowalski (Lb 6, 22-27; Ps 67; Ga 4, 4-7; Łk 2, 16-21)
Imię „Jezus” (hebr. Jeszua, Jehoszua) nie było zarezerwowane dla kogoś wyjątkowego, było ulubionym imieniem Izraelitów. Nawet dzisiaj zdarzają się ludzie noszący to imię – napisał kiedyś Gość Niedzielny. Można to hebrajskie imię przetłumaczyć „Jahwe zbawia, daje zwycięstwo”.
Myślę, że obydwa te fakty mają znaczenie. Zarówno ten, że Bóg chciał, aby Jego wcielony Syn nie miał jakiegoś wyjątkowego, niepowtarzalnego imienia, jak i ten, co oznacza imię wybrane przez Boga dla Jego Syna. Bo to Bóg je wybrał, a nie Maryja i Józef. To też jest ważne. To kolejne „potwierdzenie” Bożego ojcostwa.
Zwykłe imię dla Bożego Syna przypomina, że naprawdę stał się jednym z nas we wszystkim oprócz grzechu. Można powiedzieć – wtopił się w tłum. Stał się tym, co dziennikarze lubią określać terminem „przeciętny obywatel, zwykły Kowalski”. A równocześnie nie przestał być Bogiem. Bogiem, który jest z nami. Bogiem, który zbawia. Nie siebie. Nas.
Samoświadomość misji (1 J 2, 22-28; Ps 98; J 1, 19-28)
Nie ma czego zazdrościć św. Janowi Chrzcicielowi. Był pod dużą presją otoczenia. Oczekiwano od niego jasnych deklaracji. Najlepiej, jakby się ogłosił mesjaszem. Wtedy być może poszłyby za nim niezliczone tłumy. Może nawet zyskałby akceptację przywódców religijnych?
Fascynujące jest zdanie, którego św. Jan Ewangelista użył pisząc o odpowiedzi, jakiej Jan Chrzciciel udzielił kapłanom i lewitom. „On wyznał, a nie zaprzeczył”. A przecież Jan Chrzciciel na stawiane mu pytania „Jesteś Mesjaszem? Jesteś Eliaszem? Jesteś prorokiem?” odpowiadał krótkim „Nie”.
Jan Chrzciciel dokładnie wiedział, jakie jest jego zadanie. Miał dobrze ukształtowaną samoświadomość. Zdawał sobie precyzyjnie sprawę, po co znalazł się na tym świecie. I tego się trzymał. Nie zamierzał skakać wyżej, niż oczekiwał od niego Bóg. Schował ambicję do kieszeni i pozostał „głosem”.
Przed laty śpiewano w kościołach piosenkę: „Oj nie czekaj, aż czyn wielki spełnić będziesz mógł, * Aby rzesze za twym blaskiem szły, * Lecz odważnie krocz po każdej z twych codziennych dróg, * Słońce niech wschodzi tam, gdzie ty”.
Dzisiaj Jan Chrzciciel ze swoją postawą usuwania się w cień szybko straciłby zainteresowanie opinii publicznej. A może nie? Bo chociaż nie błyszczał własnym blaskiem, to jednak był wyrazisty. Bardzo wyrazisty.
Wskazywacz (1 J 2,29-3,6; Ps 98’ J 1,29-34)
Jan Chrzciciel przypomina konferansjera na wielkim koncercie jakiejś gwiazdy. Wychodzi, przygotowuje publiczność, rozgrzewa ją, skupia na sobie jej uwagę, po to, aby gwiazdę zapowiedzieć i zgromadzonym tłumom ją wskazać. Po czym znika, a scenę całkowicie obejmuje w swe posiadanie gwiazda. Scenę i publiczność. Już pełną entuzjazmu, emocji i świadomą, że oto przed nią gwiazda.
To porównanie może się wydać obraźliwe przede wszystkim dla Jezusa, ale również dla Jana Chrzciciela, lecz mechanizm działania „największego spośród urodzonych z niewiasty” – jak go nazwał sam Chrystus – jest właśnie taki. I taka jego rola – przygotować, wskazać, zniknąć.
Nie jest to rola dla ludzi przewrażliwionych na własnym punkcie. Skupionych na sobie. Spragnionych bycia gwiazdą. Chcących błyszczeć własnym światłem.
A jednak każdy chrześcijanin powinien być w dużej mierze Janem Chrzcicielem. To znaczy kimś, kto nie wskazuje na siebie, ale na Jezusa. Kimś, kto swoim życiem daje świadectwo, kto naprawdę jest Drogą, Prawdą i Życiem.
Znaleźliśmy! (1 J 3,7-10; Ps 98; J 1,35-42)
Dwa słowa, ale treść fundamentalna i ponadczasowa w dziejach zbawienia człowieka: „Znaleźliśmy Mesjasza”. To informacja nie tylko dla Szymona, który wkrótce po jej usłyszeniu został Piotrem. To wiadomość dla wszystkich ludzi. I to wiadomość dla każdego człowieka.
Andrzej Apostoł nie jest w chrześcijańskich przekazach gwiazdą pierwszej wielkości. Raczej pojawia się na drugim planie. Ale to właśnie z jego ust pada ta niesłychana wiadomość. Mało tego. Andrzej nie poprzestał na poinformowaniu brata, jak wielkiego dokonał odkrycia, ale przyprowadził go do Jezusa.
Andrzej to wzór dla chrześcijan wszelkich czasów. Bo nie wystarczy znaleźć Mesjasza. Nie wystarczy o tym poinformować innych. Ale trzeba ich jeszcze do Jezusa przyprowadzić. A nie zawłaszczać mesjasza dla siebie.
Drobnostka (1 J 3,11-21; Ps 100; J 1,43-51)
Sceptycyzm Natanaela jest bardzo dwudziestopierwszowieczny. Oparty na myśleniu schematami i uprzedzeniami. „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” – myśli Natanael. Mesjasz z jakiejś podejrzanej miejscowości? To nie może być. Bóg nam tego nie może zrobić. Powinien się dostosować do naszych standardów. Tego oczekujemy. My, ludzie dwudziestego pierwszego wieku po narodzeniu Chrystusa. Tak, jak kiedyś Natanael.
Przykład Natanaela pokazuje jednak, że ten sceptycyzm Bóg może łatwo przełamać. Nie wiadomo, co Natanael kombinował pod drzewem figowym. Może coś dobrego, może coś złego. Być może to była jakaś sprawa tylko pomiędzy nim a Bogiem. Może to była jakaś drobnostka. Ale wystarczyła, żeby wpłynąć na całe życie Natanaela. Wystarczyła, aby dzięki niej Natanael rozpoznał w Jezusie z Nazaretu Bożego Syna.
Wiara chrześcijańska to nie jest akceptacja określonego zestawu dogmatów. Wiara chrześcijańska to jest osobiste spotkanie z osobowym Bogiem, Bogiem żywym. Spotkanie, które kształtuje życie. I przełamuje stereotypy. Z Nazaretu może coś dobrego. Z Nazaretu może być sam Boży Syn. Ten, który widzi Nataneala pod drzewem figowym, a mnie…