„Każda miłość związana jest z ofiarą i daje wolność” (T. Halik, Radziłem się dróg, s. 139).
5 lipca 2002
Czuję się jak Pessoa wobec świtu Lizbony. Widzę na horyzoncie oświetlone słońcem ciężarówki na autostradzie. Słyszę ranne ptaki. Światła i cienie zaczynające swą dzienną lipcową grę. Rozpoczynam modlitwę.
*Na krakowskim rynku zakonnice i tłum nastolatek, każda z wodą evian w ręku. I facet z nieporęczną reklamą nowej płyty Jennifer Lopez. Słońce. I cała reszta: spleeny, Młoda Polska, zmysłowość, gołębie. Papież. A wówczas, w otchłani pamięci strugi deszczu w szarym powietrzu były nieustanne – wtedy, w latach siedemdziesiątych, kiedy tu mieszkałem.
Życie jest tu i gdzie indziej.
9 lipca 2002Dziś przed południem, około godziny 10.00, 11.00, kiedy odmawiałem brewiarz i trochę czytałem w pszowskim ogrodzie (przy ogromnych, okrągłych klocach w maju ściętej wierzby), długo, przejmująco i stale zmieniając repertuar – śpiewał słowik. W nieprawdopodobnym upale, siedząc na gałęzi stuletniej robinii akacjowej. W Pszowie mówi się na to drzewo „agac”. Rozpoczęliśmy równo mniej więcej i zakończyliśmy po jakichś 100 minutach. Modlitwę, lekturę, słowiczy śpiew. Pod gorącą kopułą rozrzedzonego błękitu. Lato stało w swoim zenicie, jak u Vivaldiego, jakby do ciepłych krajów i mórz był stąd jedynie krok. Jakby to nie była kapryśna o tej porze roku Brama Morawska.
Więc wielbiliśmy Boga i życie. Każdy na swój sposób. Słowik i człowiek.
W tym czasie czteroletnia Marysia, moja siostrzenica, wkładała mi we włosy kwiaty: jaskrawożółte jaskry, złote mlecze, bladziutkie stokrotki, kuliste kwiatki koniczyny.
Takie piękno zbawi świat, napisała Kasia w kilka dni później e-mailem. A już miano za złe Papieżowi, że w „Liście do artystów” cytuje Dostojewskiego: „piękno zbawi świat”. Mamy teraz w ręku (właściwie: w kwiatach, we włosach) dowody, że mieli rację. I On, i Dostojewski.
11 lipca 2002Z Mamą w Wodzisławiu i Rybniku.
Obiad w Ristorante Delicje, wcześniej w Muzeum u p. Elżbiety Bimler-Mackiewicz – Norbertanki, wystawa śląskiego rzemiosła. Potem lipcowe słońce. Ostre, przenikliwe.
W muzeum sporo dowiadujemy się o premonstratensach (nazwa pochodzi od francuskiej Doliny Prémont), o norbertankach. Też o starości, godności: wystawa jest pochwałą stylu i religijnej estetyki.
Spisuję dwa fragmenty tekstów, które znajduję w gablotach:
1º „Sposób życia panien do zakonu się mających według Reguły Augustyna świętego wydany przez x. Gabriela Kielczewskiego Komisarza Generalskiego Proboszcza Strzelińskiego Roku Pańskiego 1613”;
2º „Litania druga do świętych Aniołów”. Wezwanie: Święci Aniołowie, którzy ciemności rozpędziwszy, rozumy nasze oświecacie – módlcie się za nami. (z modlitewnika „Dama pokutująca...”, druk: rok 1741).
12/13 lipca 2002, nocąSilny zapach maciejki w rodzinnym ogródku. Po wizycie Andrzeja i Krzysia.
Odurzenie.
13/14 lipca 2002, nocą Straszna ulewa. Błyskawice i długie grzmoty. Ciepłe powietrze, mimo wszystko.
14 lipca 2002Jesteśmy (Boguś, Piotr) na Kotówce. Jest niedziela. Śpiewają ptaki. Grzebiemy w ziemi amatorsko, ale archeologicznie, więc znajdujemy jakieś prasłowiańskie kamyczki; jemy jabłka; pejzaże wokół nas przednie.
Na szczycie dwie południowoamerykańskie stuletnie daklecje. Upał okrutny.
Jan Okrutny, Kat (Kotówka) tu władał w XIV/XV wieku. Znajdujemy gliniane, ceramiczne skorupy. Przywożę je potem do domu i suszę.
Boguś pokazuje grot, ostrogi – znalezione tu kilka lat temu.
Ptaki cały czas; sporo ptaków; wchodzi nam pod powieki, pod ubrania, do mózgu ich wysoki trelujący śpiew.
16 lipca 2002Jest 11.13, pszowski ogród. Rozwleczone między gałązkami pajęczyny. Ciepło, ale ożywczy wietrzyk w tym wszystkim. Marysia przynosi mi całe garnuszki kaczeńców i wiśni. Uczę ją efektownie wypluwać pestki. Marysia wkłada mi wiśnie do ust. Zrywamy śnieguliczki. Płynie przez nas lato i całe to nasze życie. Innego nie mamy. Jedynie nasze. Wędrują po nas nieforemne plamki światła: to słońce prześwieca przez gałązki starej jabłoni. Szumią wysokie gałęzie. Jesteśmy tylko; nic więcej. Pod kopułą rozrzedzonego błękitu.
20 lipca 2002Sobota, wczesny ranek; ale już pełno ptaków. Z widokiem na wilgotny i zielony ogród, na bibliotekę wokół mnie, w pokoju. Z perspektywą Eucharystii za małą chwilę.
Dygot serca, spokój myśli; radość wiary.
21 lipca 2002Jest 14.00, restauracja Eden w Lyskach. Słońce składa na jasnozielonych żywotnikach całą swoją życiodajną siłę, też łagodność i obietnicę ciepłego wieczoru. Siedzimy przy białym stole: Mama, Bożena, Marysia i ja. Żyto dojrzewa za płotem.
Byłem tu ostatnio 45. lat temu. Bryczką z Maxem Glencem, Sztefką. Niedzielne ozdobne bicze z pomponami, pachnące skórą i końskim potem chomonty, zieleń leszczyn. Tamto, bezpowrotne szczęście czterolatka.
A oto i kościół w Lyskach:
W pośrodku miejscowości, vis-a-vis klasztora
Będącego szpitalem, a więc bez przeora,
Stoi drewniany kościół Świętej Małgorzaty.
Jak cała gmina Lyski uroczy. Bogaty
W malowidła plafonów hen wysoko, wewnątrz,
W ornamenty gotyckie portali na zewnątrz.
Wzdłuż ściany bocznej, szkarpy jak żołnierze w szyku,
Ostre łuki sklepienia dźwigają bez krzyku.
J. Cyran, Kościół w Lyskach (fragment)
*A teraz ta sama niedziela w Rudach Raciborskich. W rok po tamtym zachwycie, kąpielach. Raz jeszcze ta północna ziemia obróciła twarz ku słońcu. Leżę na kocu. Dotykam dłonią sukni Mamy. Pomagam kilka razy Marysi odzyskać oddech. Zachłystuje się wodą i dniem, na który czekała od wielu tygodni. „Mamo”, mówi, „patrz: błyszczy woda”.
Dębowy konar, który jeszcze przed rokiem odbijał swój kształt w lustrze wody, ocieniając jezioro – nieobecny. Pozostał po nim kikut, otwarta rana po jesiennej wichurze.
Patrzę w niebo doskonale niebieskie. Długo, aż do zmęczenia. Chcę, by niebieskość zatrzasnęła się we mnie na zawsze. Życie jest od Boga. To wiem na pewno.