Nie przysporzy Kościołowi nowych powołań narzekanie na ich brak. Bo powołanie nie rodzi się z narzekania i strachu. Rodzi się z fascynacji.
Przed trzema tygodniami, naruszając trochę reguły komentarza, zamieściłem w tym miejscu słowa pieśni, śpiewanej przez alumnów i kapłanów naszej diecezji. Wspomniałem również o tablicy, upamiętniającej męczeństwo 220 kapłanów naszej diecezji podczas II Wojny Światowej. Popiersie błogosławionego Michała Kozala i jedno, jakże wymowne zdanie, przypominały nam, że słowa o krwi i śmierci nie są romantyczną retoryką. Ich wymowę wzmacniał fakt obcowania z żyjącymi jeszcze wtedy świadkami męczeństwa. Będąc dzieckiem miałem to szczęście, że lekcje muzyki pobierałem w domu, w którym przed uwięzieniem mieszkał błogosławiony Michał. Dziś jest tam muzeum. Ale wówczas te pomieszczenia tętniły życiem. Młodzi chłopcy nie tylko nabierali umiejętności technicznych. Przede wszystkim uczyli się miłości do Eucharystii, troski o jej piękno i godność. A przecież ta miłość była w centrum konferencji ascetycznych biskupa męczennika. Kilka lat później chłonęliśmy „Cierniową mitrę” Teresy Bojarskiej i chodziliśmy po ulicach Włocławka, szukając śladów miejsc, opisanych w książce. Byliśmy dumni jak pawie, że bierzmowania udzielał nam biskup – świadek tamtych wydarzeń. Nigdy zresztą nie opuściliśmy sprawowanej przez niego w Wielki Piątek Liturgii Męki Pańskiej. Z takim przejęciem, z taką wiarą i z takim namaszczeniem mógł odsłaniać święte relikwie Drzewa Krzyża tylko ktoś, kto krzyża doświadczył na swoim własnym ciele. Mam nadzieję, że czytelnik domyśla się ś.p. arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego. Potem przyszedł czas bezpośrednich spotkań. Wydobywam z pamięci trzy. Był ofiarą obozowych eksperymentów medycznych. Zostały po nich trzęsące się ręce i głowa, skutkiem czego nie mógł sprawować Eucharystii. Za to był świetnym i wytrwałym spowiednikiem. Ile było miłości do – jak nas nazywał – Pietrków, latami oblegających jego konfesjonał. Prowadził nas cierpliwością i dobrym słowem. Po latach dowiedziałem się, że taka posługa nazywa się kierownictwem duchowym. Jemu zawdzięczam, że nie wysypałem się na którymś z młodzieńczych zakrętów. Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych. Mrok stanu wojennego. Pojechałem na prymicje kolegi. Po Mszy św., podczas obiadu, wygłaszano zwyczajowe przemówienia. Zabrał również głos miejscowy proboszcz. Były więzień Dachau. Ten człowiek promieniował spokojem i ufnością. Powiedział wówczas coś, co wprawiło mnie w zdumienie i będę pamiętał chyba do końca życia. „Mimo wszystkich trudów i cierpień, przez jakie musiałem przejść – chciałem ci powiedzieć, że kapłaństwo jest piękne.” Kolejnego spotkałem podczas leczenia w Ciechocinku. Już nie widział. Ale nigdy nie słyszałem, żeby się skarżył. Był uosobieniem łagodności i dobroci. A opiekująca się nim zakonnica mówiła, że to święty człowiek. Jako młody ksiądz patrzyłem na jego śmierć. Potem dowiedziałem się, że od lat swoją wojenną rentę przekazywał na budujące się kościoły. Sam żył bardzo skromnie. Dziś wielu modlących się w nowych kościołach naszej diecezji nie domyśla się, że w ścianach jego świątyni tkwią krople krwi męczennika. Te wspomnienia odżyły w dniu, gdy ostatni żyjący kapłani-więźniowie obozu koncentracyjnego w Dachau przyjechali do Kalisza, dziękować św. Józefowi za cudowne ocalenie. Jednak nie piszę o tym z powodu ogarniającej mnie nostalgii za czasem odchodzącym. Stara łacińska sentencja mówi, że verba docent, exempla trahunt - słowa uczą, a przykłady pociągają. Nie przysporzy Kościołowi nowych powołań narzekanie na ich brak. Bo powołanie nie rodzi się z narzekania i strachu. Rodzi się z fascynacji. Pisze o tym w ostatnim rozdziale autor Listu do Hebrajczyków: „Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę. Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13,7-8). Na szczęście nie brak nam tych, którymi możemy się zachwycić i których możemy naśladować.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |