Wybierz mnie! Mnie wybierz! (Wj 19,1-6a; Ps 100; Rz 5,6-11; Mk 1,15; Mt 9,36-10,8)
„Wybierz mnie! Mnie wybierz!” Kto tak krzyczał? No oczywiście. Osioł. Osioł w pierwszej części „Shreka”. Reszta raczej się nie paliła do tego, aby być wybranym. Na podskakującego niecierpliwie osła, który tak bardzo chciał być wybrany, patrzyli raczej nieufnie. Albo nawet z ubolewaniem. Jakby pytali „O co mu właściwie chodzi?”.
W życiu też tak jest. Ci, którzy naprawdę chcą być wybrani, należą do mniejszości. Chociaż zależy do czego. Bo z każdym wybraniem związana jest jakaś obietnica. Dla kogoś jest ona atrakcyjna, dla kogoś innego wręcz przeciwnie. Z wyborem związana jest nadzieja. Zarówno tego, który wybiera, jak i tego, kto jest wybierany.
Czym się kieruję, dokonując wyboru? Gdy wybieram towar z półki w sklepie kieruję się przede wszystkim jakąś swoją potrzebą. Mniej więcej wiem, czego chcę i szukam przedmiotu, który spełni moje oczekiwania. Oczywiście, zdarza się niejednokrotnie, że potrzeba, którą chcę zaspokoić została mi wmówiona.
A jak wybieram ludzi? Pewien ksiądz miał zwyczaj w czasie nauk przedślubnych przewrotnie wyjaśniać, że fakt, iż konkretny mężczyzna wybiera konkretną kobietę i odwrotnie, to „tylko chemia”. Bawił się w ten sposób tak długo, aż za którymś razem ktoś z narzeczonych zapytał „A jaką chemią kieruje się Bóg wybierając niektórych ludzi do kapłaństwa służebnego?”.
Wybierając ludzi w sposób szczególny pokazuję swoje podobieństwo do Boga. Bo Bóg wybiera ludzi z miłości.
Modlitwa dniaBoże, mocy ufających Tobie, bez Ciebie nic nie możemy uczynić, wysłuchaj nasze błagania i wspomagaj nas swoją łaską, aby nasza wola i nasze czyny były poddane Twoim przykazaniom. Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg, przez wszystkie wieki wieków.
Urlop dla Bożego sługi (2 Kor 6,1-10; Ps 98; Ps 119,105; Mt 5,38-42)
Zadziwiająco łatwo znajduję preteksty, aby zwolnić się ze służby Bogu. Gdy tylko pojawiają się na mojej drodze jakieś trudności, gdy trzeba coś poświęcić, gdy trzeba przyjąć cierpienie (nawet bardziej cierpienie kogoś z moich bliźnich niż moje), wtedy dochodzę do wniosku, że Boże wymagania są zbyt wielkie i zaczynam się buntować. Odwołuję się do Bożego rozsądku, dla którego miernikiem okazuje się mój własny „rozsądek”. Mówię: „Boże, sam rozumiesz, przecież nikt nie jest zobowiązany do heroizmu...”.
Niewiele lepiej sprawdzam się wtedy, gdy wszystko w moim życiu idzie dobrze. Zamiast z wdzięcznością skupiać się na woli Bożej, przyjmuję założenie, że powodzenie, zdrowie, otaczająca mnie miłość, radość i satysfakcja, wszelkie spotykające mnie dobro po prostu mi się należy i poświęcam się pomnażaniu tych doczesnych dóbr. Nie znajduję czasu, aby podzielić się swym szczęściem. Nie znajduję czasu, aby dać świadectwo o Bogu, któremu to wszystko zawdzięczam. I znów mówię: „Boże, sam rozumiesz, chwytam chwilę...”.
„Okazujemy się sługami Boga przez wszystko” - napisał św. Paweł do Koryntian. To na tym polega chrześcijaństwo? Nie ma jakieś zacisznego kątka tylko dla mnie, jakiegoś urlopu od bycia sługą Boga?
Dlaczego tak często próbuję odwrócić role? Dlaczego próbuję zmusić samego Boga, aby mi służył?
Daj, daj, daj, nie odmawiaj daj... (2 Kor 8,1-9; Ps 146; J 13,34; Mt 5,43-48)
Dawanie jest sztuką. Nie każdy potrafi dawać. Nie każdy potrafi zrozumieć, że dawanie jest dzieleniem się czymś, co samemu się dostało. Nie brak takich, którzy jeśli coś otrzymają, uznają to za swoje raz na zawsze i do głowy im nie przyjdzie, że być może ktoś inny jest w większej potrzebie.
Mówi się, że Polacy potrafią być hojni. Gdy organizowane są w kościołach zbiórki na ofiary trzęsienia ziemi na drugim końcu świata lub na poszkodowanych w powodzi, dajemy naprawdę dużo. Umiemy dawać jednorazowo. O wiele gorzej jest wtedy, gdy trzeba, abyśmy dawali niewiele, ale systematycznie, przez dłuższy czas. Wtedy pojawiają się problemy.
Prawdziwe dawanie nie jest wielkopańskim gestem, dowartościowywaniem siebie, stawaniem o stopień wyżej od obdarzanego, by zrozumiał, że jest od dającego uzależniony. Prawdziwe dawanie jest dzieleniem się sobą. Dzielenie się pieniędzmi czy jakimiś innymi dobrami materialnymi jest tylko skutkiem dawania siebie.
Z dokładnością do jednego ziarenka (2 Kor 9,6-11; Ps 112; J 14,23; Mt 6,1-6.16-18)
Są ludzie, którzy pracowicie składają grosz do grosza. Niektórzy po to, aby zrealizować konkretny cel, inni po prostu dla zasady - żeby do czegoś dojść. Tych, którzy przychodzą pożyczyć lub - nie daj Boże - oczekują materialnego wsparcia, traktują jak zagrożenie. Są też ludzie, których pieniądze się nie trzymają. Nie, nie dlatego, że prowadzą hulaszcze życie. Po prostu nie potrafią nie dawać. Żyją w nieustannym przeświadczeniu, że inni są w większej potrzebie.
- Kiedyś prowadziłem szczegółowe zapisy moich dochodów i wydatków - opowiada nieźle sytuowany człowiek. - Zaraz po przyjściu do domu siadałem do komputera i zanim z kimkolwiek zamieniłem słowo, w specjalny program wpisywałem poszczególne sumy. Uważałem, że tak trzeba. Byłem przekonany, że właśnie na tym polega odpowiedzialność. Nieustannie myślałem o tym, czy mi wystarczy pieniędzy do końca miesiąca.
- I co? - zapytał ktoś.
- Starczało, ale ja dorobiłem się wrzodów żołądka. Któregoś dnia spotkałem ludzi, którzy zapytani, ile mają pieniędzy, patrzyli ze zdumieniem. Wcale nie byli biedni. Pracowali jak ja. I dawali każdemu, kto ich poprosił. Bez problemu pożyczali innym, nawet znaczne sumy. Nie brali żadnych zabezpieczeń. To był dla mnie wstrząs. Tego dnia po powrocie do domu nie wpisałem wydatków. Zamiast tego zapytałem żonę, jak jej minął dzień.
- I co? - zapytał ktoś.
- Nadal mi się dobrze powodzi. I nie mam wrzodów.
Kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie - napisał św. Paweł do Koryntian. Nie ma sensu dokładnie wyliczać, ile ziarenek wrzucimy w ziemię. Trzeba siać. Siać. Siać.
Kompletnie nic z tego nie mam (2 Kor 11,1-11; Ps 111; Rz 8,15; Mt 6,7-15)
Stać mnie na dobro. Potrafię sprawić ludziom radość, dać im to, czego potrzebują. Potrafię sporo podarować. Potrafię ofiarować czas, siły, pieniądze, przedmioty. Umiem podczas negocjacji nie maksymalizować swoich zysków. Potrafię nawet zrezygnować z zapłaty za mój wysiłek. Rozumiem, że nie za wszystko da się zapłacić. Rozumiem, że nie za wszystko trzeba płacić.
Relacje handlowe, postawa „coś za coś”, wydaje się najbardziej ludzkim z zachowań. Ja mam coś, co chce mieć ktoś inny. On ma coś, co chcę mieć ja. Reszta, to kwestia dogadania się. Znalezienia właściwej proporcji, na podstawie której dokona się wymiana. A trzeba pamiętać, że zakres dóbr, które podlegają wymianie, jest bardzo szeroki. To nie tylko sfera materialna, ale także takie dobra, jak ludzka wdzięczność, jak moja satysfakcja.
Czy stać mnie na bezinteresowność? Taką prawdziwą, żeby zrobić coś i nie liczyć na nic w zamian? Żeby nie odnieść żadnych korzyści?
Czy potrafię zrobić coś bezinteresownie nie tylko dla ludzi, ale dla Boga? „Bóg najrzadziej doświadcza naszej bezinteresowności” - powiedział pewien stary mnich. Chyba miał rację.
I czym się tu chwalić? (2 Kor 11,18.21 b-30; Ps 34; Mt 5,3; Mt 6,19-23)
Wytworzyła się (Sama? No nie - ludzie ją wytworzyli) moda na chwalenie się tym, co złe. Nie tylko wśród nastolatków. Dorośli ludzi opowiadają sobie z satysfakcją o różnych swoich niepowodzeniach, wadach, o tym, co złego zrobili innym. Niektórzy nie poprzestają na opowiedzeniu swoich grzeszków. Wymyślają najrozmaitsze historie, aby innym zaimponować.
Czy można imponować złem? Chociaż to wydaje się nielogiczne, jednak zdarza się całkiem często. Zdolność do czynienia rzeczy złych traktowana jest przez wielu jako dowód siły. Człowiek, który kieruje się dobrem, traktowany jest jak mięczak.
Czy można się wstydzić swojej dobroci? Można. To wydaje się nielogiczne, ale nie jest wcale takie rzadkie. Gdy tak wielu przechwala się złem, człowiek nastawiony na dobro może wpaść w kompleksy.
Zło wydaje się o wiele atrakcyjniejsze od dobra. „Dobro jest nudne” - mówią niejednokrotnie dziennikarze i nie chcą zajmować się tym, co pozytywne. Wolą tropić zło. Wolą je wyszukiwać za wszelką cenę i nagłaśniać. Fascynują się nim. I mimo woli stają się jego sługami. Zohydzają wszystko, co dobre. Narzucają zło innym. Wprowadzają terror zła.
„Ponieważ wielu przechwala się według ciała, i ja będę się przechwalał” - napisał św. Paweł. Apostoł Narodów nie chwali się jednak swoimi grzechami. Opowiada o udrękach, jakie znosi dla Ewangelii.
Znaj swoją rzeczywistą wartość (2 Kor 12,1-10; Ps 34; 2 Kor 8,9; Mt 6,24-34)
Mocarze ducha. Gdy ich spotykamy, patrzymy z podziwem. Zadzieramy głowę niczym liliputy wobec olbrzyma, próbując spojrzeć im w twarz. Chcemy im zajrzeć w duszę, aby dostrzec chociaż iskierkę tajemnicy, którą posiedli w tak znacznym stopniu. Chcemy im spojrzeć w oczy, aby zobaczyć jasność, która ich wypełnia. Ale nam się nie udaje. Nie dorastamy. Może stanąć na krześle albo na drabinie?
Krzesło tu nie pomoże. Na duchowe kompleksy nie pomagają żadne podpórki, ani fizyczne, ani duchowe. Na duchowe kompleksy pomaga tylko rzetelne spojrzenie w duchowe lustro. Inaczej mówiąc, pomaga uczciwa ocena siebie przed Bogiem.
Na pozór przekonanie o swojej małości i znikomości jest właściwe dla ucznia Jezusa. Świadomość własnej słabości i grzeszności skutecznie chronić powinna przed pychą. Okazuje się jednak, że pycha to tak perfidny grzech, że potrafi się rozwinąć także z usilnego uniżania siebie. „Skromność jest moją najlepszą cechą i nikt mnie w niej nie prześcignie” - mawiają czasem żartobliwie grzesznicy. Ale za tym żartem czai się pycha. Chęć chlubienia się złem.
Święty Paweł był fajny. Znał swoją rzeczywistą wartość i potrafił o tym mówić. I umiał się chwalić. Po Bożemu się chwalił. Po chrześcijańsku. „Z siebie samego nie będę się chlubił”. Chwalił się tym, co otrzymał od Boga. Wiedział, że z tego wynika nasza wartość. I że powinniśmy być z tego dumni.