Wielki i bliski (Oz 2,16.17b.21-22; Ps 103; 2 Kor 3,1b-6; Jk 1,18; Mk 2,18-22)
Jaki naprawdę jest Bóg? To chyba jedno z najważniejszych pytań pod słońcem. Bo każdy z nas wierzy, ale i odrzuca takiego Boga, jakiego sobie wyobraża. Jaki więc jest?
Największy, najpotężniejszy, wszechmocny, wszystkowiedzący i najdoskonalszy. Stwórca nieba i ziemi. To prawda. Ale wydaje się przez to taki daleki i obcy. Zbyt idealny dla mnie, brudnego człowieka. A jednak kiedy czytam dziś Ozeasza, rozpoznaję w Bogu to, co sprawia, że choć ciągle wielki, staje się bliski. Mówi o swojej miłości do Izraela:
Chcę przynęcić niewierną oblubienicę, na pustynię ją wyprowadzić i mówić do jej serca .
Wyprowadzić na pustynię, czyli tam, gdzie miłość kiedyś rozkwitła. Jakby za nią tęsknił. Przynęcić, mówić do serca, a potem poślubić. Jakby się starał o względy. Jakby to Jemu zależało, choć niczego na naszej czci nie zyskuje. A potem poślubić. Jakby chciał być zawsze blisko. Jakby chciał się o nas troszczyć i zapewnić nam szczęście. Przedziwne to słowa, bo pokazują Boga jako kogoś, kto nie jest daleki i niedostępny. Jest kimś, kto sam wychodzi do człowieka. Nie wymaga ideału, ale pragnie miłości. Jak narzeczony starający się o względy ukochanej...
Przesadzam? Jezus, Syn Boży, jadał z celnikami i grzesznikami. Jak pan młody ze swoimi bliskimi. Bóg w Nim celebrował święto spotkania ze swoim stworzeniem.
To mój Bóg. Nie daleki. Nie obcy. Ale ten, który mnie szuka. Ten który naprawdę kocha. Nie brzydzi się mną, choć jestem grzeszny. Chce ze mną być, choć daleko mi do ideału....
Dziś świętuję nadzieję (1 P 1,3-9 Ps 111,1-2.5-6.9 i 10c 2 Kor 8,9 Mk 10,17-27)
Co ma człowiek z całego swojego trudu? Przecież wszystko to marność i pogoń za wiatrem. Choćbym osiągał nie wiadomo jakie sukcesy, w końcu wszystko i tak się rozsypie i pogrąży w mroku niepamięci. Po czasie radosnym przychodzi smutek, a po młodości niedołężna starość...
A jednak czuję, że mimo wszystko życie jest piękne. Bo opromienił je mój Zbawiciel. Dzięki Niemu spoglądam na świat jasnymi oczyma. Bo zrodził mnie do nadziei. Obiecał dziedzictwo niezniszczalne, niepokalane, niewiędnące, które jest zachowane dla mnie w niebie. Cóż znaczą dzisiejsze problemy, jeśli oczekują szczęśliwej wieczności.
Odkąd to odkryłem, każdy dzień stał się inny. Stał się świętem nadziei...
Dziewięć godzin później (1 P 1,10-16; Ps 98; Mt 11,25; Mk 10,28-31)
Tej nocy trudno mi było zasnąć. Pamiętając, że muszę wstać o czwartej, przewracałem się z boku na bok co jakiś czas spoglądając na zegarek. Jedenasta, dwunasta, pierwsza... Kiedy w końcu się ocknąłem, było jeszcze ciemno. Tak strasznie nie chciało się wychodzić z ciepłego śpiwora. Naprędce gotowane śniadanie ledwo przechodziło przez gardło. Ale trzeba było. Czekało nas mordercze podejście....
Dopiero dziewięć godzin później stanąłem z przyjacielem na szczycie. Było pusto. Tylko wiatr przewalał się ze świstem po ostrej grani rozrywając otulającą wszystko białą mgłę i dostarczając nam niezapomnianych widoków. Gdybym rano nie wstał...
I tak jest w życiu. Poznałem Chrystusa. Dalej wszystko mi wolno. Nawet trwać w grzechu. Ale jeśli będę ulegał żądzom, nigdy nie dotknę najpiękniejszego. Bo prawdziwe dobro, piękno i prawda wymagają, by stawać się świętym na wzór Świętego...
Jak rozedrzeć serce? (Jl 2,12-18; Ps 51 ; 2 Kor 5,20-6,3; Jl 2,13; Mt 6,1-6.16-18)
Nawróćcie się do mnie całym swym sercem, przez post i płacz, i lament. Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty! Dwa zdania. Pierwsze jest wezwaniem, drugie jego doprecyzowaniem. Tyle, że jestem bardziej skłonny widzieć to drugie. Tym bardziej, że wątek pobożności na pokaz rozwinie za chwilę Ewangelia. Uspokojony swoje myśli koncentruję na potępieniu tej faryzejskiej pobożności, która modli się, daje jałmużnę i pości by ludzie widzieli. O!, ja na pewno tak nie robię. Nic na pokaz! Ale pozostaje to pierwsze, niewygodne zdanie. Nawróć się. Płacz. Podejmij post...
No właśnie. Może czasem lepiej zrobić coś „dla ludzi”, ale jednak zrobić, niż unikając pobożności na pokaz nie nawracać się wcale? Bo takie rozdzieranie serca musi pewnie boleć. To więcej czasu na modlitwę, to dana jałmużna, to podjęte wyrzeczenie. Łatwo wytykać palcami tych, którzy rozdzierają szaty. Nierozdartego serca nie widać...
Rozum pilnie poszukiwany (Pwt 30,15-20; Ps 1; Mt 4,17; Łk 9,22-25)
Gdyby ktoś postawił mnie przed wyborem dwóch dróg, z których jedna kończy się przepaścią, a druga daje pewność ocalenia, nie miałbym wątpliwości, którą wybrać. Nawet jeśli ta druga byłaby mniej wygodna. Przecież mam swój rozum. Gdy Bóg kładzie przede mną „życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo”, wybór powinien być równie prosty. Nie dość, że końcem jednej jest wieczne szczęście, a drugiej wieczne potępienie, to przecież na dodatek wiem, że dobro samo w sobie jest atrakcyjne, a zło zawsze rodzi z czasem obrzydzenie. Jak więc to jest, że zdarza mi się wybierać śmierć i przekleństwo? Chyba z moim rozumem nie jest dobrze...
Czas radykalnego sprzątania (Iz 58,1-9; Ps 51; Am 5,14; Mt 9,14-15)
Jasne. Mogę post potraktować jako czas odchudzania. Albo jako autotresurę. Jeśli mi się uda, w Wielkanoc pomyślę o sobie, że jednak jestem twardy, bo potrafię się zaprzeć i czegoś sobie odmówić. Tylko...
Tylko po co. Bogu nie o taki post chodzi. Muszę raczej zaprawiać się w dobrym. To też kosztuje. Czasem nawet znacznie więcej. On woli, bym rozerwał kajdany zła, rozwiązał więzy niewoli, wypuścił wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamał. No i co z tego, że nie mam niewolników? Ale są tacy, których dotknęło moje zło. Czas więc na jego naprawienie. Czas, by przyjaźnie zagadnąć do kogoś, z kim się kłóciłem. Czas, bym zwrócił uwagę na odepchniętego. Czas, bym przebaczył swoim winowajcom i dłużnikom darował.
A gdy zdobędę się na nakarmienie głodnego, przyjazne odnoszenie się do przybyszów (bo do domu jednak nie odważę się ich przyjąć) i zdobędę się na gest i zaradzę wspaniałomyślnie jakiejś potrzebie moich bliźnich, to na pewno mój post spodoba się Bogu...
Jeżeli domu sam Pan nie zbuduje...(Rozważanie do czytań z dnia: Iz 58,9b-14 Ps 86,1-2.3-4.5-6 Ez 33,11 Łk 5,27-32)
Prawdziwy post do zaprawianie się w dobrym. To już wiem. Ale kiedy czytam dziś Izajasza, znajduję coś, o czym w pośpiechu życia ciągle zapominam. A przecież to takie proste. W Boże Narodzenie na całe gardło śpiewałem: „Rzućmy budy, warty stada, niechaj nimi Pan Bóg włada, a my do Betlejem”. I co? Wychodząc z domu, sprawdzam dwa razy, czy zamknąłem. Zachwycam się postawą klęczącej u stóp Jezusa Marii i z wyższością patrzę na zabieganą Martę, a przecież sam, zamiast pognać do kościoła na nieszpory, Gorzkie Żale, Drogę Krzyżową czy parafialne rekolekcje, wymawiam się obowiązkami albo zmęczeniem...
Izajasz poucza mnie dziś, że troski troskami, ale trzeba w życiu wierzyć w Bożą opiekę.
Jeśli powściągniesz twe nogi od przekraczania szabatu, żeby w dzień mój święty spraw swych nie załatwiać, jeśli nazwiesz szabat rozkoszą, a dzień święty Pana czcigodnym, jeśli go uszanujesz przez unikanie podróży, tak by nie przeprowadzać swej woli ani nie omawiać spraw swoich, wtedy znajdziesz twą rozkosz w Panu. Może jednak jestem zbyt roztropny? Może trzeba czasem trochę dziecięcej niefrasobliwości?