Talerze mogą poczekać (Koh 1,2; 2,21-23; Kol 3,1-5.9-11; Łk 12,13-21)
Z pobytu w Taize utkwiło mi w pamięci jedno wydarzenie. Część młodzieży została skierowana do pomocy w kuchni. Pierwszego dnia stanęli oko w oko z górą talerzy do zmywania. Wyglądało na to, że nie uporają się z nią do północy. Gdy rozległy się dzwony, wzywające na modlitwę, zdecydowali pozostać i skończyć pracę. W tym momencie zjawiła się jedna z sióstr, pomagających braciom w przyjmowaniu gości. Młodzi poinformowali ją o decyzji, z którą wiązała się rezygnacja z wieczornej modlitwy. Siostra uśmiechnęła się i oznajmiła: „talerze mogą poczekać”. Po powrocie do domu jeden z nich powiedział, że nie spotkania z bratem Rogerem, nie długie wieczorne modlitwy, nie medytacje biblijne, ale właśnie te trzy proste słowa zapoczątkowały w jego życiu prawdziwą rewolucję.
Słowo Boże nie jest szkołą abnegatów. Ono po prostu ustawia wszystko na właściwym miejscu i we właściwych proporcjach.
Droga do serca bogatego przed Bogiem nie otwiera się w chwili, gdy przeżyję pierwsze wizje mistyczne. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy talerze ustąpią miejsca Panu Bogu.
Dla nas (Dn 7,9-10.13-14 lub 2P 1,16-19; Łk 9,28b-36)
Przez wiele lat moje duchowe ideały wyznaczało zdanie, którego nie ma w relacji Łukasza. „Nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa.” Lektury mistyków i żywoty Ojców Pustyni upewniały mnie, że idę w dobrym kierunku. Wiedziałem, że musi przyjść ta chwila, gdy będę mógł powtórzyć za autorem „Chmury niewiedzy”, że wznoszę swoją myśl do Boga nie ze względu na Jego dary, ale ze względu na niego samego. Więcej, w skrytości zżymałem się na próbujących załatwić przy okazji święta Przemienia Pańskiego swoje własne, bardzo przyziemne sprawy. Czy zdrowie kogoś nawet bardzo bliskiego może być ważniejsze od widzenia Jezusa? Jedyne, co byłem w stanie zrozumieć, to łzy żarliwej modlitwy matki, żony, dzieci, wołających o nawrócenie i zerwanie z grzechem dla tych po ludzku bez szans.
Tak było do wczoraj. Po południu, gdy spacerowałem po lesie, z niesamowitą natarczywością chodził mi po głowie jeden fragment wyznania wiary. „Dla nas i dla naszego zbawienia.” W jego świetle próbowałem spojrzeć jeszcze raz na tajemnicę przemienienia. Wreszcie zrozumiałem. To, co wydarzyło się na górze Tabor, dokonało się ze względu na uczniów i dla uczniów. Jezus widział ich słabość. Przeczuwał rozterki i wahania, jakie w przyszłości będą nimi targały. Miał świadomość, jak ciężkiej zostaną poddani próbie. Dlatego – zanim to wszystko miało nastąpić – pozwolił im doświadczyć czegoś, co na te trudne chwile będzie wielkim duchowym wsparciem. Kto wie, czy nie dzięki przeżyciu na górze, Piotr uniknął losu Judasza.
Myślę teraz, że racja jednak jest po stronie żebrzących pod obrazem Przemienienia Pana. A kto wie, czy duchowe ideały nie były szatańskim owocem pychy kogoś, kto z jednej strony marzył o wielkiej duchowej przygodzie, z drugiej wszystkie sprawy chciał załatwiać wyłącznie własnymi rękami.
Czy ty chodzisz po wodzie? (Lb 12,1-13; Mt 14,22-36)
Starożytność chrześcijańska przekazała nam piękną opowieść o trzech pustelnikach, żyjących na małej wysepce morza Egejskiego. Pewnego dnia odwiedził ich biskup. Jakież było jego zdumienie, gdy odkrył, że pobożni mężowie nie znają nawet Modlitwy Pańskiej. Jedyną, powtarzaną przez nich nieustannie, była formuła: „Ty jesteś Trzech i nas jest trzech, zmiłuj się nad nami”. Biskup zatem postanowił nauczyć ich „Ojcze nasz”. Wydawało mu się, że zapamiętali lekcję. Zadowolony z wypełnionej misji wracał łodzią do domu. Nagle usłyszał za sobą wołanie. Obejrzał się za siebie i ujrzał biegnących po wodzie mnichów. – Ojcze, ojcze, jak zaczyna się modlitwa, której nas uczyłeś? Zdumiony ich wiarą biskup polecił, by modlili się tak, jak czynili to do tej pory.
Historia ta często bywa wykorzystywana przez przeciwników edukacji religijnej. Po co uczyć się formułek? Po co gruntowna znajomość Pisma świętego? Po co czytać trudne teksty soborowych konstytucji i papieskich encyklik? Przecież wystarczy mieć wiarę. Prostą i ufną.
Owszem, odpowiadam. Pod jednym warunkiem. Że już chodzisz po wodzie.
Odpraw, bo krzyczy (Lb 13,1-2a.25-14,1.26-29.34-35; Mt 15,21-28)
Pierwszy raz dostrzegłem problem podczas lektury „Wspólnoty” Jean Vanier’a. Napisał, że być może byłoby mniej przestępców, gdyby tym ludziom ktoś okazał choćby odrobinę zainteresowania. Ich agresja jest wołaniem o miłość. Potem byłem świadkiem historii Grzegorza. Został wyrzucony ze szkoły za chuligański wybryk, którego nie wypada opisywać na czcigodnych stronach religijnego portalu. Tydzień po tym wydarzeniu poznałem Jego rodzinę. Zrozumiałem. Też krzyczał. Tak, jak potrafił. A że nie potrafił inaczej, to niewiele brakowało, a nikt by tego krzyku nie zrozumiał. Chyba podobne doświadczenia mają wszyscy pracujący wśród współczesnych kananejczyków, obcych, zwracających na siebie uwagą krzykiem.
„Odpraw ją, bo krzyczy za nami.”
Krzyk, czasem nawet bardzo brutalny, nie musi oznaczać agresji, złej woli, zepsucia, niecnych zamiarów. Krzyczący wierzy mocno, że ktoś go usłyszy. Gdy spotyka na swojej drodze kolejnych odprawiających go, krzyczy jeszcze głośniej. Do skutku.
Odprawić, to wybrać najprostsze, ale i najgorsze rozwiązanie.
Popsuty nastrój (Oz 2,16b.17b.21-22; Mt 25,1-13)
Wieczór. Na środku ciemnej kaplicy zapalony paschał. „Z Tobą ciemność nie będzie ciemna…” Przy delikatnym akompaniamencie gitary prowadzący spotkanie modlitewne rozdaje światło. Na spotkanie z Panem idzie się z zapaloną lampą. Przytłumione głosy wypowiadają słowa modlitwy. Cisza, rozrywana pełnym entuzjazmu śpiewem. Coraz bardziej czujemy jednym sercem, jednym duchem. Przedsmak godów Baranka. Szkoda, że trzeba kończyć, taki piękny nastrój. Jeszcze tylko krąg. „Zobaczcie jak jest dobrze przebywać razem z braćmi (…) Jest to jak olej, co spływa na brodę Aarona.”
Aaron, Samuel, Dawid, olej, łaska. Olejek nardowy Marii i samarytanin, zalewający winem oliwą rany pobitego na drodze do Jerycha. Tak, trwać mocno przy lampie Słowa i troszczyć się, by nie zabrakło oliwy łaski – myślę wychodząc.
W przedsionku kaplicy ktoś porozkładał na stoliku ulotki. Z jednej spogląda uśmiechnięta zakonnica. Wziąłem do ręki. Wzrok padł na słowa: „Kto chce być Barankowi poślubiony, musi dać się wraz z Nim przybić do krzyża.” Przeszył mnie dreszcz. Prysnął nastrój uniesienia. Nigdy nie kojarzyłem oliwy z krzyżem.
W drodze do domu myślałem o bohaterskiej zakonnicy. Co czuła, gdy prowadzono ją do komory gazowej? Czy miała chwile zwątpienia? Bała się?
W domu jeszcze raz przeczytałem ulotkę. „Kościół żyje, jest poślubiony Barankowi, ale godzina jego uroczystych godów nastąpi dopiero w chwili ostatecznego zwycięstwa nad smokiem, gdy ostatni odkupieni dokończą swych ziemskich bojów. Jak Baranek musiał być zabity, by być podwyższony na tronie chwały, tak przez cierpienie i krzyż wiedzie droga do chwały tych wszystkich, którzy są powołani i wybrani na gody Baranka.”
Panna mądra, idąc na spotkanie Oblubieńca, niesie pochodnię krzyża. Panna głupia zasypia, kołysana błogim nastrojem.
Zwyczajne, niezwyczajne (Mdr 3,1-9 lub 2 Kor 9,6-10; J 12,24-26)
Ten widok towarzyszy mi od czterech lat. Pole za oknem. Niebawem, po Matce Bożej Siewnej, wjadą na nie maszyny i ziarno spocznie w ziemi. Przejdzie swój naturalny proces obumierania i późną jesienią pojawią się pierwsze źdźbła ozimin. Coroczny rytm przypomina, że obumieranie jest w przyrodzie czymś normalnym, zwyczajnym.
Wydawać by się mogło, że w dobie powrotu do natury przełożenie prawa obumierania na codzienne wybory i decyzje powinno być czymś równie zwyczajnym. O ile jednak umysł chętnie karmi się sielankowymi obrazami, to nadmuchane ego niechętnie poddaje się odwiecznemu cyklowi śmierci dla życia. Przypominam sobie jedną z dyskusji na rekolekcjach wakacyjnych. . Zastanawiano się, jak wielkim wysiłkiem może być dla człowieka abstynencja i codzienny Namiot Spotkania. Gdzieś spod ściany odezwał się spokojny głos. „Nie myślicie, że to jest nic w porównaniu z codziennym przekreślaniem własnego egoizmu za cenę Chrystusowego krzyża?” Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi. Myślenie takimi kategoriami, nawet w gronie formujących dojrzałą osobowość chrześcijańską, okazało się czymś niezwyczajnym.
Samorealizacja, budowanie poczucia własnej wartości, akceptacja siebie – to wszystko jest ważne w tzw. robieniu kariery. W miłości natomiast liczy się tylko jedno. Obumieranie. Czyli przekreślanie własnego egoizmu. „Kto skąpo sieje, ten skąpo zbierać będzie.” Kto nie obumrze, nic nie zbierze.
Bez przenoszenia gór (Pwt 6,4-13; Mt 17,14-20)
Jedna z bardziej dramatycznych historii, jakie słyszałem. Poruszający się na wózku człowiek został zaproszony na spotkanie modlitewne. Pewni swojej wiary liderzy rozpoczęli nad nim modlitwę a potem polecili mu wstać. Niestety, chore ciało odmówiło posłuszeństwa. Gdy próba postawienia go na nogi również zawiodła usłyszał zarzut. „Nie masz wiary, dlatego nie możesz być uzdrowiony.”
Pisząc o tym wydarzeniu bynajmniej nie nam zamiaru osądzać jednej i drugiej strony. Raczej chodzi mi o postawienie jednego z najbardziej zasadniczych pytań. Co znaczy wierzyć? Po czym poznać wiarę głęboką?
Szukając odpowiedzi sięgnąłem do pism dzisiejszej patronki, św. Klary. Przy lekturze jej testamentu i listów do Agnieszki z Pragi miałem wrażenie, jakbym czytał Pismo święte. „Jeśli będziesz z Nim cierpieć,
będziesz z Nim królować (por. Rz 8, 17; 2 Tm 2, 12); jeśli będziesz dzielić z Nim ból, będziesz dzielić radość;
jeśli będziesz umierała z Nim na krzyżu męczeńskim (por. 2 Tm 2, 11), będziesz mieszkała z Nim w niebie (por. Ps 110, 3)
w chwale świętych, a
imię twoje zostanie zapisane w
księdze życia i będziesz sławna wśród ludzi (Ap 3, 5). Dlatego będziesz miała wieczny udział w chwale królestwa niebieskiego zamiast rzeczy ziemskich i przemijających, w dobrach wiecznych zamiast krótkotrwałych i żyć będziesz na wieki wieków.”
To krótkie spotkanie z pismami świętej dało mi cząstkę odpowiedzi na nurtujące pytania. Cechą wiary głębokiej, mocnej, jest umiejętność widzenia całego życia, wszystkich jego aspektów w świetle Słowa. Jak w tytule książki pewnego dziennikarza katolickiego – „Pełne zanurzenie” życia w słowie. Nawet wówczas, gdy niepełnosprawny dalej jest niepełnosprawny, a góra stoi na tym samym miejscu. Bo cechą małej wiary nie jest brak uzdrowień, ale myślenie o życiu w taki sposób, jakby Boga nie było.