Bajka o złotej rybce (1 Krl 3,5.7-12; Ps 119; Rz 8,28-30; Mt 11,25; Mt 13,44-52)
Pewnego dnia rybak złapał złotą rybkę, która obiecała spełnić jego trzy życzenia... Ta bajka, jak wiadomo, nie kończy się happy endem: małżeństwo rybaków zmarnowało okazję, czar prysł. Ta bajka przypomina test, sprawdzian, egzamin. I końcowe: „oblałeś”, niestety.
Podobna historia, tym razem szczęśliwa. Bóg budzi Salomona w środku nocy, mówi: „proś, o co chcesz”, a młody król recytuje gładko swoje życzenie. Trafia w dziesiątkę – i Bóg, zadowolony, nie tylko spełnia prośbę, ale i daje królowi wieczną sławę ponadto... Zawsze podejrzewałam, że coś nie gra w tej opowieści. Bo skąd Salomon wiedział, o co prosić? Może już wcześniej był mądry, umiał odróżnić to, co ważne, odróżnić dobro od zła – jeszcze zanim Bóg go zapytał?...
Zanim machniesz ręką lub zgorszą cię takie insynuacje, pomyśl! Może coś w tym jest!
Bo przyjście Boga nie jest przecież przypadkowym złowieniem złotej rybki. Bóg wie, kogo chce tej nocy obudzić. I, wbrew pozorom, nie pyta o abstrakt. Pyta o ciebie – co jest dla ciebie najważniejsze TU i TERAZ, w miejscu gdzie jesteś?
Tak samo, jak pytał Salomona – co jest najważniejsze w byciu królem? Nie to, by długo władał – był gwarantem pomyślności. Nie to, by był bogaty – potęgą rozsławił swój lud. Nie to nawet, by pokonał wrogów – gwarantował bezpieczeństwo. Lecz to właśnie – by odróżniał dobro od zła i dzięki temu mógł wskazywać drogę poddanym.
Jeżeli Bóg zapyta, czego pragniesz, nie bój się. Jeśli przyjrzysz się uważnie – odpowiedź okaże się prosta. Tkwi bowiem w miejscu, w którym jesteś, w tobie samym. To, co najważniejsze – nosisz w sercu. I nawet nie musisz łowić złotej rybki.
Modlitwa dniaBoże, Obrońco ufających Tobie, bez Ciebie nic nie jest mocne ani święte, spraw w swoim wielkim miłosierdziu, abyśmy pod Twymi rządami i Twoim przewodnictwem dobrze używali rzeczy przemijających i nieustannie ubiegali się o dobra wieczne. Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg, przez wszystkie wieki wieków.
Wańka-wstańka (2 Kor 4,7-15; Ps 116B; J 15,16; Mt 20,20-28)
Najgorsze jest mycie podłogi. Umyjesz i za chwilę znów zadeptana. Albo pokój dziecięcy. Ty sprzątasz, dzieci sprzątają, wszyscy sprzątamy. Ciągle. Nie pomagają kosze na zabawki, przymusowe redukcje starych gazet, złote zasady „zanim weźmiesz kolejną zabawkę, odłóż poprzednią”. Zawsze jest coś do zrobienia, jedna rzecz goni drugą, masz dosyć.
Św. Paweł mówi o chrześcijanach: „Zewsząd znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w niedostatku, lecz nie rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy się osamotnieni, obalają nas na ziemię, lecz nie giniemy”. Jak to się ma do brudnej podłogi? Och, bardzo. Bo człowiek by sobie chętnie usiadł. I zwyczajnie – dał sobie spokój. Po co starać się kolejny raz? A tu Pawłowe – nie poddawać się, nie rozpaczać, nie zamykać w osamotnieniu.
Nosić skarb w naczyniach glinianych to być może piękna metafora, ale przełożenie tego na praktykę... Systematyczność to przecież takie głupie słowo. Lepszy jest entuzjazm, przebywanie w górnych duchowych sferach, szczypta bycia ponad ten cały przyziemny świat. Z drugiej strony, gdyby spróbować tak (w ramach eksperymentu) – przez jakiś czas nie sprzątać, tylko poczekać na natchnienie...
Postarać się, nie poddawać się, zacząć kolejny raz. Uprzeć się. Po prostu się uprzeć. Nie dlatego, że jesteśmy mężni, lepsi od innych, mocarni. Dlatego, że mamy na Kim się wesprzeć. Że z Boga jest przeogromna moc, nie z nas.
Przyjaciel w Namiocie Spotkania (Syr 44,1.10-15; Ps 132; Łk 2,25c; Mt 13,16-17)
Mojżesz to miał dobrze. Gadał z Bogiem twarzą w twarz. Gadał z Bogiem, kiedy chciał. Miał takie miejsce, gdzie na pewno mógł spotkać się z Bogiem. Miał takie miejsce, gdzie mu nikt nie przeszkadzał w spotkaniu z Bogiem. Miał takie miejsce, gdzie upewniał się, że Bóg jest jego przyjacielem. Miał Namiot Spotkania.
Wielu ludzi wpada w smutek, gdy widzą zamknięte kościoły. Trudno im odmówić racji. Chcą przecież mieć możliwość spotkania z Bogiem. Księża argumentują, że trzeba zamykać kościoły ze względu na złodziei. Jeden powiedział nawet: „Pan Bóg mi nie upilnuje świeczników i kwiatów”.
Gdy Mojżesz wchodził do Namiotu Spotkania i przychodził Bóg w słupie obłoku, „cały lud stawał i każdy oddawał pokłon u wejścia do swego namiotu”. Dzisiaj trzeba zamykać kościoły w których jest obecny sam Bóg, aby ktoś nie ukradł kilku kwiatów. Widocznie współrodacy Mojżesza bardziej wierzyli niż my dzisiaj. I lepiej wiedzieli, na czym polega przyjaźń.
Światło, które wtedy widać (Wj 34,29-35; Ps 99; J 6,63b.68b; Mt 13,44-46)
Zdumiewa mnie ludzkie ciało. To, że wszystkie twarze zakochanych są do siebie podobne, że umiem rozpoznać dumnych rodziców dziecka grającego w przedszkolnym przedstawieniu, że wiem, jak wygląda babcia w 80. urodziny. Można rzec, że ciało nas wyraża, niekiedy nawet zdradza – ujawniając więcej niż chcemy powiedzieć.
Kiedy Mojżesz zszedł z góry Synaj, niosąc w ręku tablice przykazań, Izraelici „bali się zbliżyć do niego”. Bali się tego, co wyjawiło im ciało patriarchy: „skóra na jego twarzy promieniała na skutek rozmowy z Panem”. Mojżesz zawołał ich, przekazał przykazania, potem zaś przesłonił twarz, zdejmując zasłonę zawsze, gdy rozmawiał z Bogiem.
Myślę o geście zdejmowania zasłony. O chwili, kiedy staję przed Bogiem i mogę się przed Nim odsłonić. Myślę także o chwili, kiedy spotkanie się kończy, kiedy znów jestem wśród ludzi. O niechęci, by mogli coś we mnie zobaczyć.
Myślę także o tych, których zwykle unikam. O tych natchnionych, tych wyrzucających w górę ręce w geście uwielbienia czy prośby. O tym, jak trudno jest być w otoczeniu Mojżesza. Obserwować, czasem nie chcieć zobaczyć.
Myślę i o tych, których zapamiętałam. O babci, która wracała z kościoła z rozświetloną twarzą. O księdzu, jakby zawstydzonym, gdy wypowiadał nie swoje słowa. O przekonaniu, że gdzieś dzieje się coś ważnego, dla czego warto porzucić wrodzone lenistwo i ruszyć w drogę. Myślę o pragnieniu, by zobaczyć światło.
Stawianie namiotu (Wj 40,16-21.34-38; Ps 84; Dz 16,14b; Mt 13,47-53)
Czasem im zazdroszczę. Mieli Mojżesza, który rozmawiał z Bogiem, ich życie było pełne znaków: przepiórki i manna, wąż wywyższony na pustyni, woda ze skały. Najbardziej zazdroszczę obłoku. Tego, który okrywał Namiot Spotkania, gdy „chwała Pana napełniała przybytek”; tego, który wskazywał, kiedy mają się zatrzymać, kiedy ruszyć w drogę; tego, który ich prowadził, był znakiem obecności.
Gdyby tak można było otworzyć rano oczy, spojrzeć w niebo, zobaczyć znak i mieć za czym podążać. Nie byłoby to wcale pójście na łatwiznę, o, nie! Jakaś rodzaj zgody na prowadzenie, na przewodnika, owszem. Ale także – zgoda na niewiadomą, na tajemnicę drogi; odważne rzucenie się w przepaść, akceptacja niewiadomej przyszłości. To się wydaje takie odległe od tego, co znam na codzień: rytmu dni, pracy i odpoczynku. A przede wszystkim odległe od ciągłego zabiegania: zorganizować pracę, zorganizować święta, zorganizować wyjazd na wakacje… I żadnego, niestety, obłoku.
Nie, wcale nie powiem teraz, że nasze losy są podobne. Że i my, jak Izraelici, otrzymaliśmy przykazania; że mamy więcej nawet niż arkę – bo Boga ukrytego w hostii. To wszystko oczywiste przecież i nie o licytację Bożych darów chodzi.
Chcę powiedzieć, że zanim pojawił się obłok, coś się stało. Czytamy: „Mojżesz wykonał wszystko tak, jak mu Pan nakazał uczynić”: założył podstawy, ustawił dach, umieścił poprzeczki oraz ustawił słupy, potem zaś rozciągnął namiot nad przybytkiem. Kamienne tablice umieścił w arce, włożył drążki do pierścieni arki, przykrył ją z wierzchu przebłagalnią, i wniósł do przybytku. Uff... Trochę tego było.
I – tak się po cichu zastanawiam, czy nie warto spróbować… Pomyśleć, co nakazuje Pan i przygotować się do spotkania. Może niekoniecznie postawić namiot, ale jakoś tak pieczołowicie wypracować przestrzeń, w której spotkanie jest możliwe. Zadbać o podstawy, zabezpieczyć przed upadkiem, spróbować chronić to, co najświętsze.
A nuż później, rano, jakiś obłok…?
Nauka jazdy (rozważanie do czytań z piątku 17 tygodnia zwykłęgo rok I: Kpł 23,1.4-11.15-16.27.34b-37; Ps 81; 1 P 1,25; Mt 13,54-58)
Życie religijne Izraelitów było bardzo skomplikowane. Odliczanie szabatów, mnożenie siedem po siedem, kolejne święta, ofiary całopalne i ofiary płynne, trzeba wiedzieć, jak się zachować, czego dotyczy każdy dzień, każdy znak i obrzęd.
Jak w gotowaniu po raz pierwszy dwudaniowego obiadu: który wziąć garnek, co wrzucić najpierw, to się przypala, a to już wystygło! Jak narodziny pierwszego dziecka, kiedy trudno sobie wyobrazić, jak pogodzić karmienie ze snem, pranie z przebieraniem, nie wspominając nawet o obcinaniu paznokci po kąpieli. Jak nauka jazdy, kiedy mylą się biegi i ciągle nie wiadomo, co zrobić przy hamowaniu.
Ale w końcu nagle robimy sześciodaniowe urodzinowe przyjęcie, nawet deser. Nagle ubranka się piorą, dziecko syte zasnęło i możesz na spokojnie obciąć mu paznokcie... Niewiadomo kiedy siadasz za kierownicą i wyruszasz na drugi koniec Polski na wymarzone wakacje.
Co? Nie masz samochodu ani dzieci, a gotować to umiesz co najwyżej herbatę? Można wymyślić jeszcze dużo przykładów: od obsługi komputera do uprawiania ogródka, ba, tabliczka mnożenia czy zwykłe wiązanie sznurówek nawet. Rzeczy na początku skomplikowane, stają się w końcu proste.
Być może podobnie jest i w życiu religijnym. Na początku wszystko jest skomplikowane – uroczystości i święta, posty i sakramenty, czytanie Biblii i kościelne przykazania. I jeszcze: rytm roku liturgicznego, kolejnych spowiedzi, modlitwy co dzień, świętowanych niedzieli. Jeżeli człowiek w to wchodzi, stopniowo nabiera wprawy. Nie tylko dlatego, że ćwiczenie czyni mistrza. Także dlatego, że życie religijne staje się NASZYM życiem.
Więc może trudności, które mamy dzisiaj to po prostu zwykła jazda próbna, nie?
Do kogo należy czas? (Kpł 25,1.8-17; Ps 67; /W 5,70; Mt 14,1-12)
„Pytania z pozoru proste wymagają zawiłych odpowiedzi” – pisał kiedyś Herbert.
Czas mnie ogranicza, albo raczej: stwarza ramy, w których żyję. Nastawiam budzik, śpieszę się na tramwaj, czekam na kogoś, muszę się wyrobić do…, nie zdążę już na… . Także: muszę wykonać swoją pracę w określonym terminie, by ktoś inny mógł zrobić to czy tamto. Niektórzy wpadają wszędzie na ostatnią chwilę, inni – stoją spokojnie na przystanku 4 minuty przed czasem.
Żyjemy w rytmie pór roku. Ale także: liturgicznych świąt. I: w rytmie czasu pracy i urlopu. Także: w rytmie końca i początku roku szkolnego, czy akademickiego. Nawet: od jednej raty kredytu do drugiej. Od poczęcia do narodzin dziecka. Można by wyliczać długo. Wszystkie „czasy” nakładają się na siebie. Jakoś sobie radzimy. Wiemy, kiedy są generalne porządki, kiedy można poleniuchować. Pieczemy mazurki albo gotujemy uszka. Kupujemy wiązanki: dla przedszkolanki i dla żony, dla babci i na imieniny cioci.
W czasie istnieje zawsze jakieś „dlatego”, jakieś „bo”.
Bo gdyby się bliżej temu przyjrzeć, czas należy do miłości.