Czekając… (Mi 5,1-4a; Ps 80; Hbr 10,5-10; Łk 1,38; Łk 1,39-45; 2 Sm 7,1-5.8b-12.14a.16; Ps 89; Łk 1,67-79; Pasterka: Iz 9,1-3.5-6; Ps 96; Tt 2,11-14; Łk 2,10-11; Łk 2,1-14)
Jako znak rozpoznawczy Mesjasza Bóg nakazuje prorokowi wskazać miejsce Jego narodzenia: „A ty, Betlejem Efrata, najmniejsze jesteś wśród plemion judzkich! Z ciebie mi wyjdzie Ten, który będzie władał w Izraelu, a pochodzenie Jego od początku, od dni wieczności”. W jakiś sposób słowa te stanowią błogosławieństwo dla wszystkich miejsc, w których narodziliśmy się i rośliśmy i my; miejsc, które w jakiś sposób nas naznaczyły, zostawiły na nas ślad.
Nie rozumiejmy tego banalnie, jako sentymentalny zachwyt nad rozkosznym bobaskiem wśród pluszaczków i koronek, karuzelek nad błękitnym łóżeczkiem. Prawda o Tym, który nas stworzył, odkrywa przed nami tajemnicę – mogłoby nas nie być. To, że jesteśmy – zależy ostatecznie tylko od Boga. W tym sensie błogosławi On miejsce naszego narodzenia – usensawnia je przez związek miejsca z osobą. Dlatego możemy powiedzieć: błogosławione Katowice, błogosławiony Sosnowcu, błogosławiony Nowy Jorku i Kapsztadzie, Warszawo i najdalszy zakątku ziemi, bo tam narodził się ten, kogo kocha Bóg.
Wigilia Bożego Narodzenia jest świętem tych, na których się czeka. Być może świat o nich nie wie – tak jak nie wiedział nic wtedy, kiedy w stajni miał narodzić się Ten, kto spełni tęsknotę świata. Ci, którzy mają się urodzić, są tymi, na których czekamy – nawet nie wiedząc o tym. To oni są dani światu, są dani nam – wszystkie dzieci świata, które dopiero mają się urodzić, ogłaszają nam to samo błogosławieństwo, to samo „chcę” Boga. Nawet te, których życie trwało ułamki sekund, kilka dni czy tygodni – te, które umarły, zanim mogliśmy ich dotknąć. Wigilia Narodzenia to święto oczekiwania, tęsknoty za dzieckiem, której wyszedł naprzeciw sam Bóg.
Myśli o powołaniu: Pytasz, więc odpowiadam: twoja doskonałość polega na tym, byś żył doskonale w miejscu, zawodzie i na stanowisku wyznaczonym ci przez Boga, za pośrednictwem tych, którzy mają po temu władzę.
św. Josemaria Escriva
Myśli św. Josemarii zostały zaczerpinięte z: Droga-Bruza-Kuźnia, Katowice-Ząbki 2001.
Śpiewając... (Msza św. o świcie: Iz 62,11-12; Ps 97; Tt 3,4-7; Łk2,14; Łk 2,15-20; Msza św. w dzień: Iz 52,7-10; Ps 98; Hbr 1,1-6; J 1,1-18)
Tak naprawdę nie mamy na to siły. Za dużo widzieliśmy ruin i wiemy, że cuda zdarzają się zbyt rzadko. Kogo z nas jeszcze stać na to, by ogłaszać zwycięstwo dobra i miłości? Potykamy się, jesteśmy przegrani i częściej dzielimy się bólem niż chlebem. Nie, to nie bajka ze szczęśliwym zakończeniem, kompozycyjny chwyt obliczony na to, by w epilogu tekstu silniej wybrzmiała nadzieja.
To najprawdziwsza prawda, jak mówią dzieci: wieść o Bożym Narodzeniu rozlega się na ruinach: „O jak są pełne wdzięku na górach nogi zwiastuna radosnej nowiny, który ogłasza pokój, zwiastuje szczęście, który obwieszcza zbawienie, który mówi do Syjonu: «Twój Bóg zaczął królować». Głos! Twoi strażnicy podnoszą głos, razem wznoszą okrzyki radosne, bo oglądają na własne oczy powrót Pana na Syjon. Zabrzmijcie radosnym śpiewaniem, wszystkie ruiny Jeruzalem!”. Kto z nas wie, jak radować się z narodzenia Boga? To, że Jezus urodził się w stajni i że swoi go nie przyjęli, to nie są piękne metafory. I dziś nie widzimy miejsca, gdzie mógłby się urodzić. I dziś nie wiemy, jak we własnym życiu przyjąć to Dziecko.
Tyle, że Bogu to nie przeszkadza. Ani moja rozpacz, ani mój grzech nie mogą Go zatrzymać. Najprawdziwsza rozpacz, najprawdziwszy grzech nie wystraszą Boga Prawdziwego.
Głosząc... (Dz 6,8-10;7,54-60; Ps 31; Ps 118,26a.27a; Mt 10,17-22)
Kto dzisiaj zaświadczy o Bogu wobec nas, tak jak Szczepan? Czytamy: „on pełen Ducha Świętego patrzył w niebo i ujrzał chwałę Bożą i Jezusa, stojącego po prawicy Boga. I rzekł: «Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga». A oni podnieśli wielki krzyk, zatkali sobie uszy i rzucili się na niego wszyscy razem. Wyrzucili go poza miasto i kamienowali”. Kto nie zlęknie się bezmyślnego tłumu, opinii większości, kamieni obmowy, wyśmiania, utrudniania życia, powszechnego lekceważenia?
Czy to jest źle postawione pytanie, czy nie powinno ono bardziej dotyczyć nas samych i naszej osobistej odpowiedzialności za ewangelizację świata? Być może. Wobec tego – czy wiem, o co idzie gra? Czy gdyby ktoś zapytał, co bym o Dobrej Nowinie umiała powiedzieć? Boże Narodzenie jest jak coroczny trening – głoszenie, że Bóg tak umiłował świat, że stał się człowiekiem odbywa się dziś właśnie. Wśród świątecznych odwiedzin, spacerów, kosztowania świątecznych przysmaków, ciągle trwającej radości z prezentów na Gwiazdkę… Jesteśmy świadkami – że to wszystko ma sens, jest po „coś”. Że dzielenie się opłatkiem to nie pusty gest; że światła w oknach i na choince wskazują na Światło, które do nas przyszło.
Głoszenie Bożego Narodzenia nie polega na omijaniu szerokim łukiem sklepów, co niekiedy zdają się nam wmawiać co bardziej oderwane od ziemi kazania. Tak jak Szczepan musimy wiedzieć, co jest najważniejsze – i głosić Boga, który ukochał nas tak bardzo, że stał się podobny do nas.
Słuchając świadków (1 J 1,1-4; Ps 97; J 20,2-8)
Jan pisze: „oznajmiamy wam, cośmy ujrzeli i usłyszeli, abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami”. Umieć tak spojrzeć na ewangelie, listy apostołów, apokalipsę nawet: że to, co opisywane, zdarzyło się naprawdę; że widzieli to i doświadczyli tego inni; że opowiedzieli o tym nam, dla nas; po to, byśmy w tym współuczestniczyli. Ten logiczny ciąg czterech działań (zaistniały fakt – jego doświadczenie – opowiedzenie o nim komuś innemu – współuczestnictwo w zdarzeniu dzięki temu) – przydarza się nam często w normalnym życiu. Egipskie piramidy/mazurskie jeziora/wspaniały koncert – podróż tam dwojga członków rodziny – opowiadanie o tym reszcie – cieszenie się tym wspólnie, współuczestnictwo. Co ciekawe, na głębię ostatniego elementu ma wpływ nie tylko wspaniałość początkowego faktu, nie to nawet, jak doskonale został on opisany – lecz, po pierwsze,
więź, która łączy współuczestników: tych, którzy opowiadają i tych, którym jest opowiadane (jeśli kogoś kochamy, wszystko, czego doświadcza, jakoś dotyka i nas), i, po drugie, to na ile początkowy fakt jest
ważny dla nich wszystkich (łatwiej rozmawiać o koncercie Bacha z pasjonatem muzyki poważnej). Oczywiście, możemy się zastrzec, iż jeśli czegoś nie doświadczyliśmy sami, nie przeżywamy tego tak głęboko, jak ktoś, kto widział na własne oczy, dotykał rękami.
Na płaszczyźnie wiary powyższy logiczny ciąg czterech elementów istnieje, ale ostatnie zastrzeżenie nie jest prawdziwe. Na tym polega – paradoks? tajemnica? – głoszonej nam przez biblijnych autorów Dobrej Nowiny (że Bóg urodził się, żył, umarł i zmartwychwstał dla naszego zbawienia) – że my poprzez ich świadectwo uczestniczymy w tym naprawdę. Bo zaistniałe fakty są wspaniałe, a opowiadanie jak najbardziej poruszające serce. Bo Słowo głoszone jest nam we wspólnocie Kościoła – ludzi, którzy się kochają (jeśli trudno nam spojrzeć z miłością na tych wokół nas w kościelnych ławkach, pomyślmy choćby o świętych obcowaniu). Bo Wcielenie Boga jest ważne dla nas wszystkich – dzięki Jego śmierci i zmartwychwstaniu czeka nas wieczne szczęście w niebie. I ostatni powód – taki, który nie występuje w naszych codziennych relacjach z tego, czego doświadczyliśmy – prawdziwość współuczestnictwa gwarantuje nam sam Bóg. Jak pisze Jan Apostoł: „oznajmiamy wam, cośmy ujrzeli i usłyszeli, abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami. A mieć z nami współuczestnictwo znaczy: mieć je z Ojcem i Jego Synem Jezusem Chrystusem”.
Ratunku! (1 J 1,5-2,2; Ps 124; Mt 2,13-18)
Przyznać się przed kimś do własnej słabości, wskazać mu swoje zło – ryzykowne, prawda? Ile razy, w relacjach z ludźmi, gdy nasza niedoskonałość zakłuła w oczy, zostawało to wykorzystane przeciwko nam? Ile razy my sami byliśmy pierwsi w tym, by wytknąć kogoś palcem, gdy podwinęła mu się noga, gdy nie okazał się „taki święty, na jakiego wygląda”?
Grzech jest straszny. Mogliśmy obserwować wielokrotnie – jak niszczy ludzkie więzi, osłabia poczucie bezpieczeństwa, zagraża nadziei na lepszą przyszłość. Rani… Grzech niszczy także naszą relację z Bogiem – wszyscy to wiemy.
Słowa św. Jana są skierowane do nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy grzesznikami. Apostoł pisze: „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości”. Przekonać się o tym: to, kim jest Bóg, stawia Go po naszej stronie; Jego wierność i sprawiedliwość świadczą za nami. On nas nie wytknie palcem, nie zlekceważy z powodu naszej małości, nie wyśmieje. Bóg nie odwróci się od nas. On jeden może nas uratować. Pytanie tylko, czy wzywamy pomocy…
Jan wskazuje grzesznikom Jezusa, którego narodzenie świętowaliśmy: „Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca – Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, i nie tylko nasze, lecz również za grzechy całego świata”. To także oznacza Wcielenie – Bóg przyszedł na ziemię, aby nas z grzechu wybawić. Być może ostatnie zdanie brzmi jak ze staromodnego katechizmu – ale nie zatrzymujmy się na pozorach. Grzech jest rzeczywisty. Już my to wiemy najlepiej, nie?
Białe i czarne (1 J 2,3-11; Ps 96; Łk 2,32: Łk 2,22-35)
Listy św. Jana to teksty niezwykle sugestywne. Prostota zdań, obrazowy język, porównania, którym nie sposób nie przyznać racji – przekładają się na moc oddziaływania listów, ich siłę. Czytamy: „Kto twierdzi, że żyje w światłości, a nienawidzi brata swego, dotąd jeszcze jest w ciemności. Kto miłuje swego brata, ten trwa w światłości i nie może się potknąć. Kto zaś swojego brata nienawidzi, żyje w ciemności i działa w ciemności, i nie wie, dokąd dąży, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą jego oczy”. Zwłaszcza ostatnie zdanie zdaje się wybrzmiewać szczególnie mocno. I – przyznajmy – takiej właśnie mocy potrzebujemy, takiej przejrzystości. Takiej, gdzie nie liczą się żadne „ale…” usprawiedliwiające zło, gdzie „białe” jest „białe”, a „czarne” – „czarne”.
Nasze oczy są ślepe, nie widzimy drogi – i to nie dlatego zazwyczaj, że świat jest niby taki zagmatwany a okoliczności tak trudne do interpretacji. Nie chodzi też o ideały młodości, które rzekomo straciliśmy, i z których – rzekomo – trzeba rezygnować wraz z nabraniem życiowego doświadczenia. Błądzimy, bo czynimy zło. A ono nigdy nie jest abstrakcyjne, zawieszone w próżni – zawsze dotyczy bliźniego, konkretnego człowieka, konkretnych ludzi. Nienawiść do brata, o której pisze Jan, przejawia się na różne sposoby. Nasze lenistwo i niezorganizowanie, które nadrabiają własną pracą inni. Nasza pycha i żądza władzy, które bliźnich tłamszą i nie oddają im tego, co sprawiedliwe. Można by wymieniać długo.
Przyzwyczailiśmy się do zła, przestaliśmy je dostrzegać – dlatego Listy św. Jana są jak zimny prysznic. A raczej – mogą być, jeśli posłuchamy uważnie, jeśli zaczniemy je czytać.
Labirynt 2007 (1 J 2,12-17; Ps 96; Łk 2,36-40)
Słowa, padające akurat dziś, 30 grudnia, kiedy przeczuwamy, że coś się kończy, coś się zaczyna: „Wszystko bowiem, co jest na świecie, a więc: pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia nie pochodzi od Ojca, lecz od świata. Świat zaś przemija, a z nim jego pożądliwość; kto zaś wypełnia wolę Bożą, ten trwa na wieki”. Klasyczna opozycja: to, do czego wzywa świat i to, czego oczekuje od nas Bóg. „Pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia” i wola Boża, abyśmy – jak pisze Jan – Go poznali, dostąpili odpuszczenia grzechów, trwali w Jego nauce, zwyciężyli Złego.
To brzmi trochę jak rebus do rozwiązania, jak labirynt z dziecięcych kolorowanek, który rozwiązywaliśmy onegdaj, przygryzając koniuszek języka. Dziś już nie chodzi o zabawę i ćwiczenie spostrzegawczości. Tym bardziej więc potrzebna jest nam ta dziecięca koncentracja przy wyszukiwaniu drogi, owo nie tracenie z oczu celu, kiedy dokonujemy wyboru, w którą skręcić stronę… To lepsze od czytania (dla zabawy, oczywiście) horoskopów i przepowiedni na przyszły rok, wyszukiwania w nich wskazówek (taka niewinna rozrywka): przyjrzeć się temu, co nami kieruje – pożądliwości świata czy Boża wola. Możemy przecież – równie żarliwie, jak wsłuchujemy się w puls współczesności – czytać Boże Słowo, sięgnąć po mądre rozważania czy homilie, religijne czasopismo czy teologiczną książkę.
Tylko – pamiętajmy o koncentracji! Bo wsłuchiwanie się w Boga to nie jest worek bez dna, do którego wrzuca się wszystko, co kojarzy się z religią. Lektura duchowa to niekoniecznie artykuł w „Polityce” (zastrzeżmy: z całym szacunkiem dla…). Na progu nowego roku (i z nowym rokiem na karku) wstyd byłoby nie wiedzieć, czego szukamy. Może potrzebujemy większej wiedzy o przykazaniach, może warto poczytać o przygotowaniu do sakramentów albo o pogłębionej lekturze Pisma Świętego… Oczywiście, w środku naszego życiowego labiryntu jest ostatecznie radosne przebywanie z Bogiem, naszym Stwórcą (to, co zwykło się nazywać „niebem”) – ale przekłada się to na konkrety. Zamiast więc koncentrować się na „Uważaj na bruneta blisko siebie! Czuć powiew romantycznej miłości!”, wymyślmy coś bardziej życiowego na nowy rok. Chociażby: „Zadbaj o odpowiedni pokarm! Jezus czeka w Eucharystii!”.