Szaweł usiłował w Prawie znaleźć usprawiedliwienie i osiągnąć doskonałość. I do czego doszedł? Stał się mordercą. Bez stawania w prawdzie, że jestem grzesznikiem, i drugiej: „Pan Bóg kocha grzesznika”, zginę.
A Ojciec nie jest taką Zosią Samosią? Nie ma Ojciec własnych planów?
– Mam. I proszę o błogosławieństwo dla nich. Ale od jakiegoś czasu próbuję mówić Bogu: Niech mi się stanie według Twego słowa. Gdy miałem 14 lat, odszedłem z domu i nigdy nie wróciłem. Okazało się to błogosławieństwem, ale pozostawiło też rany. Nie akceptowałem ojca, a z drugiej strony chciałem być taki jak on. I stawałem się taki jak on, tyle że w tym, co złe, a nie w tym, co dobre. Dziś szczerze dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi zobaczyć moją głupotę i dopuścił długi okres brnięcia w grzech. Skoro nie rozumiesz mojej lekcji – zdawał się mówić – to zaryj bracie zębami po betonie, zjedz to błoto, skoro ci tak smakuje. Paweł był w lepszej sytuacji niż ja. W swej gorliwości wobec Prawa był doskonały. Ale co tu dużo gadać, mnie imponuje ten „stary” Paweł: gorliwy: czysty, nienaganny. Mnie się nigdy nie udało być w porządku co do regulaminu seminarium czy reguły zakonnej. Może dzięki temu częściej mogłem się nawracać? Wielu moich znajomych kapłanów jest przekonanych, że wszyscy powinni się nawracać, tylko nie ksiądz katolicki…
Po latach głoszenia słowa nie ma Ojciec takiego pragnienia: Brunetki, blondynki ja wszystkie was dziewczynki nawracać chcę? Przyjadę na rekolekcje, opowiem o własnym życiu, doświadczeniu, swoim Bogu…
– Jest coś takiego. Pan Bóg pomaga mi to zobaczyć przez to, że ja się często kompromituję. Trochę mnie już przeczołgał. Zdarzała mi się kompletna ciemność. Czarna dziura. O czym mówiłem? – pytałem, zawstydzony, ludzi. Nie jeżdżę już na misje z przekonaniem, że coś wielkiego zrobię. Zrozumiałem, że przez moje grzechy i widoczne wady: papierosy, pewien prostacki styl, chęć popisywania się, Pan Bóg też działa. Obrabia to wszystko. Już nie jeżdżę z przekonaniem, że mam kogoś nawrócić.
Prawdziwe legendy krążą o historii, jak to ojciec Jarosz pomagał biednym.
– Oooo, tak. Widzisz, ja… – Ooo, znów użyłem słowa „ja” (śmiech) – zostałem kiedyś kierownikiem pielgrzymki warszawskiej. Chciałem wszystko świetnie zorganizować, zapiąć na ostatni guzik. Wtedy nie było jeszcze komórek, więc wymyśliłem sobie CB-Radio. Kupiłem jednostkę przenośną, takie małe centrum dowodzenia. Stałem z radyjkiem przy uchu i dyrygowałem: ta grupa wychodzi, ta czeka. Podeszła do mnie jedna kobieta i z politowaniem westchnęła: Stanisław, zostaw tę skrzynkę. Czy ty myślisz, że Pan nie zorganizuje tego lepiej niż ty? Tak mnie sponiewierała. Mnie – kierownika! A to pomaganie biednym? To była niezła lekcja… Gdy zostałem przeorem w warszawskim klasztorze, przez pierwszy rok żyłem według hasła: Szukajcie królestwa Bożego, a wszystko będzie wam dodane. A Pan Bóg był miłosierny i „dodawał”. Ale po roku poczułem, że można zrobić biznesplan (śmiech): ile można zarobić, by wyremontować kościół. Wyliczyłem, że zarobię 150 tysięcy. Okazało się jednak, że na przykład na Światowym Dniu Młodzieży zamiast 20 tys. materiałów, które zamówiłem, poszło tylko 13 tys.; że przyjechało ponad tysiąc osób zza wschodniej granicy. Trzeba było to towarzystwo przenocować, nakarmić, kupić ubrania, buty… Wkrótce okazało się, że po pielgrzymce zostałem z długiem… 150 tysięcy. Dokładnie tyle, ile chciałem zarobić.